Brytyjska Szkoła Podstawowa w Wilanowie

Jak mawiał Teodor Eichenwald, „nigdy nie patrz w dół, jeśli możesz patrzeć w górę”. I spokój. Jestem na sześćdziesiątym piętrze, zostało jeszcze sześćdziesiąt pięter bez żadnych zabezpieczeń. Palce drętwieją, ale – spokój. Na takiej wysokości zawsze ostry zimny wiatr. Palce mi płoną, huczy w uszach, zimno, ale spokój. Spokój musi być.

No ja tu sprzątam i co ja tu widzę? Otóż widzę wielki bałagan. Bogacze-ludzie mają za nic porządkowanie swoich rzeczy. Brzydki brudny bezwład. Nie myślą, że ja posprzątam. Nie ma mnie w ich porządku i nieporządku. Przyjdzie ktoś, posprząta. No i ja tu sprzątam. Sześćdziesiąte piętro, ja cię nie mogę. Sześć tysięcy schodów, potem sześć wind, na końcu sześcioro drzwi i zamków sześć. 

Jednak brak spokoju. Komórka mi się wysunęła z kieszeni w spodenkach, dynda na tasiemce wzmacnianej trzykrotnie, zaburza równowagę. Przypominam: poziom sześćdziesiątego piętra. Na tasiemce krzywi się adres mojej strony WWW i gnie się mój adres EMAIL. Powiedzmy sobie szczerze: jest nieciekawie pomimo tylu obserwujących.

Chyba był tu seks. Bardzo w nieładzie. Po to są gumowe rękawiczki i deszcz dezynfekujący. Ludzie-bogacze unikają kątów prostych, co widać po skłębieniu pościeli. Nie mówię, że to złe, co to to nie. Ale wysprzątać, wyprostować, wybielić, wygładzić to już nie myślą kto. Zasłony odkryte, wiadomo. Sześćdziesiąte piętro, z dołu oni to dwie kropki albo nawet i nie.

Komórka dynda na tasiemce i burczy, bo ciągle dostaję powiadomienia. Z całego świata płyną ukochania dla mnie. Ostatni post: wrzuciłem zdjęcie z trzytysięcznego schodka, bez kadrowania i w złym świetle, bo gonili mnie strażnicy. Odpuścili tysiąc schodków wyżej, hehe. Hehe. Ale nie jest dobrze, nie. Palce mi płoną.

Psikam taką podłużną plastikową belkę tuż pod oknem, co to nie wiem jak się nazywa. Tu okno jest całą ścianą. Wycieram szmatką kurz. Na szybie ślimacze ślady. Ktoś tu był oparty i ktoś się opierał. No nic, wycieram, chociaż jakoś smutno na wspomnienie możliwości opierania się.

Podniosę się trochę na nogach, 10-15 centymetrów wyżej i ciach, mogę zajrzeć do pokoju. Wystawiam głowę ponad tę poprzeczną belkę pod wielką szklaną ścianą. Nie jest dobrze.  Nieustannie spływają ukochania. W pokoju ktoś sprząta. Krzyczę.

Szyba lśni. Patrzę na ścianę naprzeciwko. Na niej obrazek, tylko na 37 proc. ładny.  Tu na ścianie nie było opierania się, wprawnym okiem dostrzegam. Dla pewności skaning laserowy, jeszcze mi zostało baterii. Ludzie-bogacze chcieli mieć niebrzydki widok podczas, więc przezroczystość nad przepaścią lepsza niż ściana.

Krzyczę, krzyczę, krzyczę. Palce to ogień. Ktoś powiedział kiedyś, że są tylko dwie rzeczy pewne na świecie: przyciąganie ziemskie i podatki.

Obrazek jednak przekrzywiony, być może na etapie wstępnym. Kilka stopni wobec wzorca to daje punkt minus jeden do Zadowolenia z Obsługi, dlatego poprawiam. Użycie mikropoziomicy z tym zielonym płynem. Poprawiam, bąbelki ładnie w środku krateczki. Poziomość i pionowość to sukces. Chyba kończę w ogóle.

Krzyk nic nie da, przecież to pancerna szyba. Niestety ogień w palcach, a przez ręce płynie lawa. Spływają ukochania, ale nie podnoszą mnie, nie. Jeszcze ciąży mi telefon na pasku. Nie jest dobrze. Ale spokój. Policzę do trzynastu i

1) podniosę się jeszcze trochę,

2) w ułamku sekundy, który będzie wiecznością, w bólu wypełniającym mi całą północną część ciała, 

2.1) trzymając się gzymsu lewą ręką 

3) uwolnię prawą. Natychmiast poczuję w niej ulgę, ale nie pójdę za tym, nie, przecież z całej siły uderzę w szybę.

Patrzę se na pokój ostatni raz. I dobrze, bo pod łóżkiem źle. Różne części odzieży, której nie da się wessać. Nadchodzi protokół z workiem. Otwieram drzwiczki w plecach i z rolki odwijam jeden. Drzwiczki się nie domykają. Wkurzonam. Zbieram koronki. Ludzie-bogacze są niecierpliwi. 

Zalewa mnie lawa. Nie jest dobrze. Brak spokoju. Czas na odważne decyzje. Albo jeszcze nie. Palce mi płoną.

Wsuwam wsuwacz, słyszę ledwo stuk. Co widzę tam na dole przy szybie? Oto człowiek. Mina widoczna do połowy, bo gzyms. Wali w szybę. Po co? Potrzeba nakładki naocznej do odczytywania emocji drogą uczenia maszynowego.

Jestem lawą. Zauważyła mnie. Przez szybę nic nie słychać, niech czyta z ruchu ust. Jestem lawą.

Pobieranie aktualizacji, no ja cię nie mogę.

Nie jest dobrze. W dobie powszechnej automatyzacji i kulturze „wiecznego teraz” wciąż można narzekać na szybkość reakcji współczesnych urządzeń. Tak bardzo nie mam siły. Żeby wytrzymać swoje ciało, myślę o nim jak o fabryce, rozbijam na procesy, którymi zarządzają te brodate białe ludki z Było Sobie Życie. Odcinam niewydolne systemy. Czerwone zmęczone stworki przemieszczają mi się po żyłach, płyną tętnicami, w których jest ogień, wszystkie mają smutne buzie. Napływają ukochania. Jakaś wielka czarna dłoń z brudnymi szponami otula mnie od tyłu, to ciekawe, że już prawie nie czuję wiatru.

Jeśli on chce mieć zdjęcie to nie jestem upoważniona.

Niestety myślę o uldze, którą poczuję, kiedy odpadnę od szklanej ściany.

Z powodu wewnętrznego błędu lizanie ścianoszyby w losowych miejscach. Twarz człowieka gnie się jak szary worek z folii. Usta wykrzywia niekomunikacyjnie. Spływają wyniki analizy. Niestety nieczytelność.

Z kieszonki plecaczka wylatuje mi ratunkowy dron ważkowy i aplikuje w kark zastrzyk pozłacaną mikro-igłą. Niestety nie przybywa od tego siły, eh, zamiast tego otwieram oczy szeroko. Dopiero teraz zauważam, że ścianoszyba to też lustro i patrzę w odbicie. Nie lubię oglądać siebie z bliska, też na zdjęciach i na filmach. Nienawidzę swojej twarzy, ale daleki widok sylwetki nie sprawia mi problemu. Najlepsze są oczywiście ujęcia z dołu podczas wspinaczek: 2043 – Wieża telewizyjna Žižkov, 2044 – Berlin, ale też Torre Caja w Madrycie, potem Chicago, znowu Madryt, ta akcja z Twój Stary Tower w Dubaju, gdzie prawie odpadłem od ściany i uratował mnie różowy helikopter. Także Pałac Kultury w Warszawie. Wchodziłem wyjątkowo w listopadzie, w tej czarnej dziurze pełnej smoły, którą jest wtedy Polska – LEDy bezpieczeństwa na plecach układały mi się kolorami w odwróconą flagę Monako. Mama powiedziała mi, że to było prawdziwie „magiczne” wejście, chociaż nie podoba jej się moje hobby, czy też sposób na życie, a to z oczywistego względu na brak zabezpieczeń i poczucie ogólnego zjebania. To niesamowite, że myśli płyną równolegle jak kable podmorskie: równocześnie drżę i rozważam. Płaczę z bólu i znów myślę o uldze, którą poczuję, kiedy odpadnę od szklanej ściany. Czuję, że brodate białe ludki z Było Sobie Życie krzyczą i rozbijają krzesłami klawiatury wielkich komputerów, walą w monitory zajmujące całe ściany. Z jakiegoś powodu wypełnia je moja twarz i pęknięcia na szkle łączą się z linią grymasu. Atmosfera w centrali przypominać musi tę z bunkra na Wilhelmstraße, co w ujęciu medycznym nazywa się „głęboką zapaścią ustroju”. W tle mimo wszystko jazz, telefon brzęczy, dwa miliony obserwujących ślą ukochania i czekają na fotkę z samego szczytu JEZUS CHRYSTUS PLAZA, spod wielkiego kryształowego, tymczasowo odwróconego krzyża, pod którym Gangnam-gu leniwie tli się światełkami w niedzielny wieczur.

Posprzątane. Wychodzę z pokoju. W ostatnim momencie odwracam głowę w celu finalnej lustracji. Brak ślimaczych śladów na szybie i brak śladów lizania, wynikających z wewnętrznego błędu. Brak człowieka za szkłem przywraca oczekiwany standard. W ostatniej sekundzie, a zarazem w pierwszej sekundzie jego lotu, dostrzegam na tamtej szarej twarzy grymas. Jest jedna trzecia szans, że to uśmiech. Jeśli on chce mieć zdjęcie to nie jestem upoważniona.

Ilustracja: Małgorzata Greszta


Małgorzata Greszta – przygotowywała ilustracje i eseje wizualne do magazynów „Wizje”, „Czas Kultury”, „Glissando”, z którym współpracowała również jako graficzka odpowiedzialna za projekty okładek i skład. Jest autorką prozy poetyckiej, opowiadań SF i artykułów społeczno-kulturowych, które zazwyczaj sama ilustruje. Uczestniczyła w kilkunastu wystawach w kraju i za granicą m.in. The Wrong Biennale, 1st Feminnale of Contemporary Art w Biszkeku. Jako autorka i twórczyni wizualna jest zaprzyjaźniona z Galerią 01. 

https://www.facebook.com/mmgreszta