Przypomnijmy: Leos Carax jest francuskim reżyserem w ciemnych okularach. Kiedy wychodzi z domu, nie bierze zapalniczki, bo odpala szluga od szluga. Wszystko co do tej pory nakręcił jest o miłości.
W Boy meets girl smutny i niespokojny jak cholera Denis Levant, piękny brzydal od zawsze na zawsze, poznaje aktorkę i biegają zakochani po Paryżu tak, żeby 22 letni wówczas Carax mógł złożyć hołd nowej fali. Mamy więc cudownego nostalgika francuskiego kina. W Złej krwi Juliette Binoche nosi czerwony sweter, Lavant zapierdala na motocyklu, a melodramat mizdrzy się do kryminału. Film jest dzikszy od debiutu, pełen niespokojnego pulsowania, nasyconych kolorów, rytmu, złowrogich pauz i kinofilskich wybuchów. Lata 80’ karmią go metaforą AIDS i wizjami końca świata. Caraxowi klaruje się język filmowy, piękny charakter pisma. Staje się autorem, wizytówką czasów, wonder boyem, który wyzbył się tęsknoty za Godardem i spółką. W Kochankach na moście miłość wyrasta z nędzy i wybucha akrobatyką, pokazami ognia, logoreą po tanim winie. Można się na tym filmie popłakać. Potem są Pola X i przerwałem seans chyba po kwadransie, złorzecząc na pretensjonalność, egzaltowane flupy z reżyserskiej dupy. A potem pomyślałem, że taka wpadka to chyba integralna część życia nagminnych eksperymentatorów. Że czasem walniesz głową w mur i chuj, mur stoi, nawet go nie nadkruszyłeś. Trzynaście lat milczenia jako autor filmowy. I wreszcie Holy Motors, w którym miłość do kina napędza ciekawość sprawdzania, ile to kino może unieść i czym w zasadzie jest. Sny, odgryzanie palców, ekstatyczna kolorystyka, wściekłe psy, przebieranki, zemsta i miłość. Szalona procesja queerów z męczącym akordeon Lavantem na czele.
Annette, nowy, zrealizowany w amerykańskim trybie produkcyjnym film Caraxa, też ma efektowną scenę pochodu. I to już w pierwszej scenie. Sparks grają przyjemniacką, musicalową muzę do meta-narracyjnej ekspozycji ekipy filmowej. Gdzieś z tyłu czai się sam reżyser (ma ciemne okulary, pali papierosa i zawsze myślałem, że jest wyższy). Piosenka inicjuje opowieść, czaruje świat na niewinność, czułość, spektakl. Ma w sobie coś z napompowanego Brodwayu, z ponętnej pustoty La La Land. I myślę, że jest też manifestacją kpiny[1] i fantazji[2], dwóch sił, które niosą ten film i Caraxa w ogólę.
Następne sceny, na przykład leśna piosenka zakochanych, potwierdzają intuicję, że Carax, trochę jak późny i też musicalowy Dumont, próbuje udawać, że już nie chce grać na serio i teraz to po prostu opowiada fantazyjne historyjki. Udawanie, jeden z żywiołów jego kina, wychodzi mu dobrze i bezboleśnie odnajduje się w nowych warunkach produkcyjnych. Wchodzi jak mądry klaun – zawsze jak do siebie.
Wróćmy do fabuły. Dla mnie jest to film o trójkącie edypalnym. Tragedia rodzinna zawsze zaczyna się od miłości dwóch osób. Mamy więc piosenkę o miłości, a wcześniej ekspozycję postaci. W rolach głównych występują obsypani nagrodami Marion Cotillard i Adam Driver.
On, proszę sobie tylko wyobrazić: nazywa się Henry McHenry. Jak masz 2x Henry w dowodzie to musisz być przynajmniej trochę toksycznym chujem. Jest komikiem, a w filmie: siłą niepokojącego klauna, tym, który popycha tragedię do przodu. “Gromkie pierdnięcia”. Na policzku rośnie mu fioletowa plama. W trakcie filmu, niepostrzeżenie, robi się coraz większa. A poza tym, jak nazywasz się Adam Driver, to jesteś najsłodszym ancymonkiem amerykańskiego kina. A jak nie grasz w Historii małżeńskiej, to możesz mieć wypierdolone w psychologiczną głębię. W Annette Driver rozdaje buziaki, oczka do kamery, a nawet pokazuje dupę publiczności na swoim humorystycznym show, gdzie “lubi prowokować” w imię zewu śmierci. W ogóle, publiczność ma tutaj bardzo ciekawy status. Jest miejscem wyjątkowej sprawczości. To wobec niej Driver jako McHenry odgrywający Małpę Boską popycha do przodu narracyjną maszynkę. Więc także: cały mrok Adama Drivera jako Henrego McHenrego, mężczyzny, który odgrywa przed żywiołową, sprawczą publicznością swój smutek, a także zabicie żony poprzez łaskotki.
Ona jest tym, co wnosi Cotillard jako Ann zapośredniczająca się w kochającej i konającej na scenie Ann. Siła divy. Ona swoich widzów zbawia. Wnosi delikatność, nieufność, poczucie skrzywdzenia, alienację. Jej sceny solo to ten rodzaj pensjonarskich opowieści, który bierzesz na serio i zmieniasz swoje życie.
On i ona strasznie się kochają.
On, ona, kpina i fantazja: wszystko to pozwala Caraxowi nakręcić spektakularną scenę walca na statku podczas sztormu.
Jest w tym filmie jeszcze jeden, poboczny, ale zajebiście interesujący żywioł: Simon Helberg jako czuły, ciepły facet. Jak na losy fabuły wpłynie jego zwierzanie się fortepianowi, a potem całej orkiestrze?
I wreszcie: w pewnym momencie Carax
decyduje się rozmontować melodramatyczny układ weirdem i w ten sposób –
spróbować rozmontować edypalny układ wywrotowo sfunkcjonalizowanym dzieckiem.
Szybko i radośnie wyczerpana konwencja miłosna rodzi nam Annette – drewniany,
niepokojący żart z Laleczki Chucky. Dziewczynkę będącą całym jadem matki i
mrokiem ojca. Do tego śpiewa na gali Superbowl jakiejś wykręconej przyszłości.
Jej piosenki to przezabawne kawałki o skończonych męskościach, kobiecościach,
konwencjach, modelach, układach, światach. Reszta to cały ten film, kręcony
jako piękny, rubaszny żart.
[1] kpina: tani żart jako “pilot do światów” wewnątrz filmu (jako: napędzanie wywrotowości)
[2] fantazja: wiara w kino i miłość
Annette, reż. Leos Carax, Belgia / Francja / Japonia / Meksyk / Niemcy / Szwajcaria / USA 2021
Mateusz Górniak – redaktor „Stonera Polskiego”, pisze fikcję literacką i teksty dla teatru.