Szurgnięty dziadyga

Mariusz Sambor | Opublikowano w: #1, literatura

Szurgnięty dziadyga

***

– Wymieńmy się czaszkami – zaproponowałem.

Jakoś nie było odzewu. Nikt nie odpowiedział. Dobre przynajmniej było to, że już nie wytykali palcami.

Starałem się, aby zabrzmiało donośnie. Być może mówiłem zbyt cicho, być może byłem zbyt obcesowy. Ty również milczałaś.

Właściwie trudno było się dziwić. Kto by tam dzisiaj chciał taką czaszkę dziadowską, szurgniętą byle jak i pewnie byle gdzie.

Pod płot.

Pod las.

Sam nie wiem gdzie. Pod most.

Jeśli most już był, bo jeśli nie, to pod spalonymi fundamentami stodoły.

Tam budowano mocne stodoły, fundamentalne.

Chciałem zobaczyć, czy jeszcze jesteś ze mną. Nie mogłem otworzyć oczu. Czułem. Czy tylko tyle mi zostało? Czucie bez wiary? Nic, tylko ciemność, bez światła. Lecz to chyba był dobry znak, że ciebie tu nie było. Starałem się, robiłem wszystko, aby upewnić się, ale nie mogłem. Nie dało rady i nie pomogły tu wszystkie zaklęcia. Nawet najbardziej karmiczne.

      – Das Grauen, das Grauen.

Tak, germańskie zgłoski brzmiały jak zgroza. Zgroza pierwszego stopnia.

Nie mogłem otworzyć oczu.

Nim palce w panice sprawdziły, język odruchowo oparł się o przednie górne zęby. Kiretaż nie był niezbędny.

Macałem koniuszkiem języka, wczuwając się w nierówności, spękania szkliwa, te wszystkie niedbałe amalgamaty. Ale nie szkodzi. Nic mnie to już nie obchodzi. Prawdziwa kopalnia metali nieżelaznych, stopów, roztworów, a później już tylko ulotów. Cudowne rozpuszczenie srebra, cyny, miedzi z kadmem, niestety, dość rzadko z cynkiem w miedzi. Podlany sosem długotrwałości swobodnie eksportuję rtęć do atmosfery wraz z procesem kremacji.

Starałem się wczuć w kremację kremowych kości. Wciskałem, by ruszyć żuchwę z posady. Wyklęty powstań ludu Ziemi, wzrusz żuchwę świata.

Później kolejne styki. Styk, styk, o przednie dolne jedynki, wyczuwając kolejne nierówności. Puk, puk, w górną dwójkę.

Coś ciągle było nie w porządku, ale uff, zęby były wszystkie.

Nadal nie mogłem otworzyć oczu. Po chwili byłem już pewny.

Zęby były wszystkie. Wszystkie, te same, co zwykle. Wszystkie moje. Wszystkie, bez dwóch bezpowrotnie straconych w burzliwej młodości. Nie wiem, czy to dobry znak. Czy to w ogóle jest jakiś znak. Ale i tak bardzo się ucieszyłem.

Łuk odruchowy wciąż działał. Odruch. Nie mogło być inaczej.

Sygnał biegł aferentnym neuronem czuciowym do ośrodkowego układu nerwowego, a stamtąd prędziutko, najszybszym neuronem ruchowym, teraz już eferentnym do efektora. Wprost do narządu wykonawczego, do języka.

Coś jednak było nie w porządku. Nie mogłem otworzyć oczu.

Brak informacji?

Tak, brak było informacji.

Marian Mazur, Prekursor.

Marian Mazur, twórca polskiej szkoły cybernetycznej, dowodził dopiero w swoim najwybitniejszym dziele „Jakościowa teoria informacji”, wydanym w języku polskim w roku 1970, w rosyjskim w 1974, a francuskim w 1976, że możliwych jest jedynie sześć sposobów informowania wiernego.

Prekursor. The Absolute Beginner.

Dziękuję, bardzo się ucieszyłem. Nie, nie czułem się winny, że próbowałem dużo, dużo wcześniej. Mimo, że wciąż czułem ostrą krawędź oczodołu. Wrażliwą tam, gdzie zwykle czujemy końce włókien nerwowych, przenikające podskórnie w fałd powieki dolnej.

Nie mogłem otworzyć oczu.

Myśli? Myśli miałem te same, co zwykle.

Myślałem o tobie, pięknej, w zwiewnej sukience zapiętej na plecach. Złote włosy, długie opalone nogi. Klasycznie piękna twarz.

Nofretete.

Piękność, która przybyła.

Taka jest transkrypcja egipskiego imienia owego ideału piękna, który przybył i objawił się w naszym muzeum w kobiecej twarzy posągu królowej Nofretete, żony faraona Echnatona, żyjącego tysiąc trzysta pięćdziesiąt lat przed Chrystusem.

Tysiąc trzysta pięćdziesiąt lat przed Chrystusem.

Piękność, która się skryła. Tysiąc trzysta pięćdziesiąt lat przed Chrystusem.

Klasycznie idealnie piękna twarz.

Nie wiem, jakim sposobem przemogłem niemoc. Twoja piękna twarz wywołała sensacje i zachwyt. Perfekcyjne było wszystko – twarz, nogi, piersi, intelekt.

Nadludzką mocą uniosłem dłoń. Zagrzechotało nieludzko, jak nigdy dotąd. Jednak puściło.

Palce czułem nie swoje, chude, kościste, obce. Każde kostne zgrubienie chrzęściło manierycznie. Co najdziwniejsze, chrzęst z tarcia tkanki pokrytej okostną czułem całym swoim kośćcem, aż u nasady istoty zbitej.

Mały palec drgnął, ruszył na poszukiwania.

Gdy napotkał, opukał w ciemności. W głuszy głucho zgłuszyło głuchotę głuche stuknięcie. Zakłuło kująco. Kojąco. Coś było nie tak.

Trzy wiązadła nie dbały o współdziałanie każdego z paliczków, bliższego, środkowego i dalszego. Żadnego z nich.

Bezwiednie grzebałem.

Po chwili wpół wypełniona ziemią pustka oczodołu upewniła w niewiedzy.

Zrobiło się późno. Nawet ciałko blaszkowate Vatera-Paciniego, własny, osobisty mechanoreceptor przetwarzający wrażenia mechaniczne nie uległ. Nie podporządkował się.

Prekursor. Sześć sposobów informowania wiernego.

Sześć sposobów informowania wiernego było bezradne.

Gdzie byłem?

Nie wiedziałem. Pod płotem. Pod lasem.

Nie wiedziałem?

Nie wiedziałem.

Wiedziałem, że nie było cię tu ze mną.

W poniedziałek centrum miasteczka wygląda pewnie tak samo, jak w każdy inny dzień tygodnia. Czułem, jak po kostce brukowej toczy się wóz. Drewniane koła obite blachom toczą się natarczywie wkręcając drgania w każdy najdalszy skrawek mgnienia świadomości. Stukają kopyta, obluzowane hacele, źle podbite podkowy. Siedemnaście mgnień świadomości. Stuka po bruku metalowym podbiciem zelówki stójkowy w wysokiej, siodłatej czapie granatowej policji.

Nie wiedziałem, gdzie byłem. Gdzież mogłem być.

Pod mostem?

Może w jakimś małym sztetl?

Moje wszystkie twarze. Te same, a każda inna.

Moje oczy, moje wszystkie oczy.

Nie, to nie było w Neumark, w Nowej Marchii. Nie, to nie było w Ostpreußen, w żadnym Oberschlesien, nawet nie w Krakowie. W Krakowie?

Czy mogło to być w Płaszowie?

W Libanie?

Kiedy? Wczoraj? Rok temu? Siedemdziesiąt pięć lat?

Wypalona na siatkówce sylwetka mężczyzny w białej koszuli. Podwinięte rękawy, spodnie i buty do konnej jazdy. Odstawia pod ścianę karabin kolbą do dołu. Osłania oczy patrząc pod słońce na balkonie jasnej willi.

Ręka…

Ręka nerwowym ruchem szuka jeszcze oparcia. Na skraju, na krawędzi rowu. Złapać, uchwycić, mały biały wapień z krzemieniem. Na pewno. Tu wszystkie są białe. Nie mogę otworzyć oczu. Krzemień, ostry, przecina palce. Podkuty but miażdży.

Uchwycić, uchwycić…

***

Nie mogłem otworzyć oczu.

Najdłużej rozkładają się miednica, piszczele i czaszka.

Szurgnięty dziadyga.


Mariusz Sambor (1965 r.) – autor opowiadań oraz prozy poetyckiej. Pracuje nad powieścią historyczną. Publikował w „Kontencie”.