Szajba, rozdział I

To dla Wandy ważny dzień, a wszystko sypie się przez palce. Przede wszystkim – sprawy wizerunkowe. Zaraz po nich ona sama, rozsypana już w połowie, piach na imitującym panele linoleum. Bad hair day. Loki jakieś nie takie, bo skrętu nie wydobywa się wodą z kranu i tanią mgiełką do ciała z Avonu; za to grozi lincz w komentarzach i włosiarski stos. Świat urody jest podobny do sekty, łatwo o ostracyzm. Gorzej potraktują Cię w grupach na fejsie niż w Jonestown czy wtedy, gdy zasmucisz Jehowę oglądaniem Harry’ego Pottera, ale jak się nie ma, co się lubi, to się modeluje czym popadnie i z narastającą frustracją. W żyłach dziewczyny krąży energia młodzieńczej nerwowości, jej odbicie w lustrze też jest niespokojne. Przynajmniej szczupłe, bo jesteś szczupła – mówi na głos i pociesza się na jedyny dostępny teraz sposób. Komplement instant. Samodbanie, spolszczony termin świata insta. Wańka wkłada przed lustrem rajstopy-kabaretki, na to sportowe spodenki z przetartym logiem markowej firmy sportowej, trudno już odczytać jakiej. Ojcowizna, spuścizna po starym. Taki posag, ale pan z muzyki przewidział dawno, jeszcze w latach gimnazjalnych, że nikt jej nigdy nie zechce, bo ma podły charakter. Wania wierzy w podobne klątwy i generalnie zgadza się z diagnozą, dlatego o ślubie marzy raczej nieśmiało, realizując swoje fantazje tylko w The Sims 2 Complete Collection, którą EA Games udostępniło kiedyś za darmo na Origins. Dzięki życzliwości amerykańskiego koncernu gamingowego tworzy alternatywne wersje swoich żyć, przy kompie i na jawie. Życie doczesne nie spełnia ustalonych na ekranie standardów. Gdy myśli o lepszym losie, to wyobraża sobie, że zajmuje się głównie sobą; nie zasłania zacięć po goleniu i posiniaczonych kolan rajtami z czarnej siaty kupionymi na targu. Nie byłaby do tego kamuflażu zmuszona, maszynka jednorazowa używana raz jest przecież niegroźna i nie powoduje podrażnień, a jeśli już, to rzadko i tylko przez pośpiech, ale w głowie dwudziestolatki stanowi synonim niedostępnego bogactwa. Dla biednych metoda na mydło w kostce i tępą żyletę po piszczeli, golenie jako praktyka masarska, była nawet taka książka, Polityka mięsa, ale nie czytała.

O wyższym statusie społecznym mogłaby też poświadczyć możliwość kupienia zeszytów w Empiku. Przypomina sobie o tym dziecięcym marzeniu, gdy podciąga rajtuzy. Muszą wystawać nad spodenkami, takie są teraz standardy. Odkrywa dziurę w okolicy biodra, ale spoko, tak jest bardziej Tumblr. Wanda ma na studia trzy zeszyty z Biedronki i liczy, że styknie, może to nawet za dużo, bo przedmiotów jest sześć czy siedem, a każdy żyjący z socjalu dzieciak wie, że zawsze można pisać z dwóch stron. Z przodu i z tyłu, wystarczy odwrócić, a od biedy jeszcze w środku, tylko wtedy nie wyrywa się kartek albo wyrywa się i tak, ale przy takim obrocie spraw cały system sypie się razem z konstrukcją. Więcej od życia nie wymaga na cito, może w światach alternatywnych, gdzie wystarczy motherlode i już możesz stawiać chatę z basenem, a jak dzieci są głodne albo zostają same, to przychodzi elegancka simka w garsonce, wysyła komunikat, że nara kopara i zabiera je do bidula, chyba że w porę zamurujesz sukę gdzieś w kącie parceli i karawana jedzie dalej, jak gdyby nigdy nic. Wanda wie, że to, co ma, musi jej wystarczyć i że inni mają gorzej, bo mieszkają w Afryce Subsaharyjskiej. Żaden dodatek do Simsów nie przewiduje takiej wycieczki.

Matka spóźniona. Miała zastąpić Kaśkę w spożywczaku tylko do ósmej trzydzieści, jest ósma trzydzieści sześć. Wanda nie może znieść niesłowności kobiety, a w zasadzie dwóch kobiet – matki i jej współpracownicy-szefowej – i ich piętrzących się kłamstw. W życiu Wiolki, nazywanej czasem matką, ale tylko przez jedno ze swoich wymagających dzieci, też wszystko się sypie, ale nie szkodzi. Ignoruje to z godnością typową dla kobiet, które nie miały w życiu łatwo. Wiola woli chować się za toną podkładu, żeby kompletować miłe słowa, i podczytywać za ladą Beatę Pawlikowską. Kto myśli pozytywnie, ma wewnętrzną moc przyciągania do siebie dobra, powtarza i wierzy w te spisane na żółtych kartkach bzdety, bo w coś wierzyć trzeba. Bidulka z niej, życie nie oszczędzało naszej Wioluni, zawodzą sąsiadki-emerytki, taki refren przygrywa jej życiu. A jaka wesoła, zawsze z uśmiechem! Nie to, co jej córa, naburmuszona chodzi, niewdzięczne pannisko, co nawet dzień dobry nie powie, drzwi nie przytrzyma, skaranie boskie. Matka i córka zawsze w kontrze.

Panie z bloków okolicznych nie wiedzą, że zachowanie Wańki jest programowe i uprawomocnione wyrokiem wydanym przez jej własne sumienie. Dziewczyna uważa stare baby z osiedla za instytucję gorszą od policji, a przecież cały internet huczy, że acab. Wanda prawie nie zna angielskiego, więc nie wie, co ten akronim znaczy, ale nie musi, bo edukuje się na Instagramie i wierzy w to, co podsuwają jej internetowe feministki. Jest też dobrą obserwatorką świata i wie, że sąsiadki czają się są zawsze tam, gdzie nie powinny. Stoją i mierzą wzrokiem, czujne i gotowe, by bić na alarm i wymachiwać siatami z oburzeniem, gdy tylko dzieje się źle. Strażniczki pokrętnie rozumianej moralności. Są przeciwko dorastaniu, na przekór inicjacjom. Pijesz ze znajomymi na ławce przy garażach, muzyka leci cicho, bo przecież z telefonu, wy za to śmiejecie się głośno, bo bawicie się dobrze, tańczycie do nowej nuty Ariany Grande, koleżanka akurat bawi się w DJ-a, a reszta skubie słonecznik i gada o dupie Maryni. Zaraz staruchy starej doniosą, że degrengolada. Jakieś podejrzane te typy, co się z nimi zadajesz! Same patałachy z sąsiedniego osiedla. No i jak to tak, że dziewczynka klnie jak stary górnik? Syf straszny zostawiła, kto teraz te łupiny posprząta? I awanti w domu murowane. Ale kiedy sąsiadka spod dziesiątki wyje jak kastrowany żywcem kundel, że kurwa, pomocy, syn pijak ją bije i zaraz zabije, to nikt nie reaguje, chociaż noc i świerszcze, a poza tym głucha cisza i słabnący skowyt. Przez ryk czasem drżą ściany, to da się nawet zobaczyć. Przed blokiem dzień w dzień zbiorowe narzekanie, że izolacja to chyba z kartonu, bo się słyszy, jak ktoś obok pierdnie i powiedzcie ludzie, jak tu żyć normalnie, kiedy wokół tragiczne PRL-owskie budownictwo? Ale chuj, jak ktoś napierdala czyjąś głową o boazerię, to tylko karaluchy spierdalają – my wszyscy smacznie śpimy, a tak w ogóle, to prawie nikt tu nie mieszka, a jak mieszka, to zasypia wcześnie i na proszkach. Może sobie zasłużyła? A że do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, oczywiście póki jest bezbronne lub na takie wygląda, potem to już wszystko jedno, to się sąsiadki w wychowanie angażują. Wszak „dzień dobry” mówić należy niezależnie od okoliczności, które każdy rozsądny człowiek uznałby za łagodzące, to kwestia kul-tu-ry. Przeliteruj sobie, smarkulo. To były sylaby, jebana bigotko. Wanda ignoruje wszystkie stare baby, które ignorują rzeczywistość, a nawet jeśli do nich dociera, to zaraz pytają: a po co do tego wracać? Zasady są przecież jasne dla wszystkich. Starszych szanować, młodzież strofować, w przemoc domową się nie wpierdalać. Proste? Jak budowa cepa. Wańka nawet nie wie, co to jest cep, to dla niej słowo archaiczne. Alkoholik spod dziesiątki mówi „dzień dobry” wszystkim, jak pan Bóg przykazał i na co dzień prezentuje się dobrze, tylko w nocy coś mu odpierdala, ale tu też rada osiedla nie ma pewności. Stare baby mówią, że taki kawaler pasowałby do Wiolki. Zresztą ona mu się chyba podoba, zagadują nawet młodą, że idź wybadaj, co i jak. Wania odpowiada, żeby się jedna z drugą pierdolnęły w łeb i znowu wychodzi na najgorszą. Uważa, że warto. Straty są czysto wizerunkowe.

Wiolka żyje w teraźniejszości, przeciwnie Wanda, osadzona bardziej w przeszłości, ale nie na tyle odległej, żeby wiedziała, że cep to narzędzie rolnicze służące do młócenia zboża. Córka mogłaby się tego i owego od matki nauczyć, ale ma dwadzieścia lat i ostatnio przechodzi przez spóźniony okres dojrzewania, co sprawia, że do Wiolki nastawiona jest raczej antagonistycznie. Jakoś sobie z tym radzą, w internecie nie brakuje poradników, które pomagają zmartwionym rodzicom odróżnić nastoletni bunt od zaburzeń psychicznych. Wiola hoduję obawę, że pierworodna zmaga się raczej z tym drugim, ale głębsze analizy doprowadziłyby ją do przykrych wniosków i szeroko pojętego martwienia się o przyszłość, a tego żyjącym tu i teraz robić nie wolno, bo złe myśli generują złe zdarzenia – takimi prawami rządzi się wszechświat. Poza tym lepiej niepotrzebnie nie mieszać, gdy jest się zmuszonym do współpracy. Wiola wie, że mogą polegać tylko na sobie nawzajem, matka i córka. Wańka póki co myśli, że mieć matkę to straszna chała, ale z tego się wyrasta.

Matka chce pokazać córce, że życie może być przyjemne, najlepiej na swoim przykładzie. Też kiedyś myślała o śmierci i ubierała się na czarno, jeszcze w liceum, ale jak miała osiemnaście lat, to urodziła pierwsze dziecko i przeszło jak ręką odjął! Teraz pociechy, choć nieplanowane, stały się sensem jej życia, ich istnienie dopełniło kobiecego przeznaczenia, chociaż też nie wierzyła, gdy ktoś jej tak gadał nad uchem. W końcu jest dobrze, Wiolka ma cel. Tym celem jest wychowanie, z którym da sobie radę, bo wierzy, że Bóg zsyła na nas tyle, ile potrafimy unieść i ani grama więcej. Praca na czarno w spożywczaku i samotnie wychowywana dwójka dzieci, w tym jedno wyjątkowe, specjalnej troski, waży właśnie tyle. Trudna przeszłość nie wlicza się do ogólnego bilansu.

Wiola lubi swoją pracę. Lubi głównie dlatego, że nie ma w niej sensu życia, czyli pociech. Są za to inni ludzie, a to pocieszające; jeśli czegoś sobie od Wiolki życzą, to tylko w ramach ustalonej handlowej konwencji. Z rana menele i niedołężne staruszki, co im do Biedronki daleko, bo pani kochana, jak mnie to biodro boli i boli… Gazetki dostają prosto do skrzynek, kolorowe i pachnące świeżym drukiem, więc bywają drażliwe, gdy przychodzi do płacenia. W osiedlowym zawsze drożej. Ale bliżej, to i ulga dla biodra! Są jeszcze koledzy ze szkoły. Na szybko przed pracą wpadają na małe co nieco, małpeczka i kanapeczka, też czyli menele, ale lepszego sortu. Nie bezrobotni, zwykle górnicy, a przez to dobrze odżywieni, w końcu bogaci. Raczej nie zagadują. Co jak co – handel bez taniej bajery się ceni, zwłaszcza gdy odpuszczają ją sobie mężowie koleżanek. Po południu inny sort, dzieciaki po szkloki, żelki-myszki, maczugi keczupowe, bo majonezowych ze świecą szukać, i oranżadę w proszku, a cała reszta po piwo, bo w sklepie na górce Tatra najtańsza na osiedlu i jeszcze butelki można w komis, bez kaucji. Przecież rano żona przyniesie, ja ją tu mam na chleb zapisaną, nie ma problemu.

Wiola tęskni za pracowaniem na drugą zmianę, właściwie mogłaby stać w blaszaku od rana do nocy. Jest dobra w tym, co robi, bo zawsze wysłucha klienta, pogada chwilę, dla każdego ma dobre słowo. Nawet na zeszyt da, ale nie alkohol, najwyżej piwo, ale jedno, nie więcej. Ma swoje zasady i dlatego jest powszechnie szanowana. Gdy stoi za ladą, czuje się sprawcza i u władzy. Współczesna kobieta biznesu, tyle że cudzego.

Realizacja tego marzenia nie jest jej niestety dana, nie w pełnym wymiarze godzin. Wanda nie chce pilnować brata, a Kuba może zostać na świetlicy najwyżej do piętnastej, dlatego odbierają go maksymalnie piętnaście po. Jest tam zawsze ostatni, ale mu to nie przeszkadza. Przeszkadza natomiast świetlicowym opiekunkom, które zirytowane spóźnieniami suszą matce głowę, że mogłaby się lepiej zorganizować i, z łaski swojej, odbierać dziecko na czas, bo one też mają życie osobiste. Chciałaby odpowiedzieć, że ma w dupie ich życie osobiste, bo ciężko pracuje, kiedy one siedzą na dupie, ale nie może, dlatego mówi, że bardzo przeprasza. Pobiera zasiłek pielęgnacyjny, który nie przysługuje kobietom pracującym i boi się, że któraś mogłaby ją podpierdolić w skarbówce. Układ jest więc określony – Wiola prowadzi syna do szkoły, Wandusia go odbiera, rzadko jest na odwrót. Nastolatki kadra nie strofuje, bo zgodnie uważa, że i tak pomaga matce bardziej niż inne dzieciaki, a tym samym, kosztem własnej edukacji, zainteresowań i życia generalnie, bierze na siebie za dużo, dlatego tak marnie wygląda, chuda i blada. Siedem lat nieszczęścia, dziesiąty krąg piekła. Ciału pedagogicznemu jest dziewczyny szkoda, jest wobec niej życzliwe. Matkę ocenia z góry, bo matek widuje dzień w dzień setki, jest porównanie. Wiolka na tle zbiorowości wypada przeciętnie, bo nosi sztuczne rzęsy i raz w miesiącu chodzi na solarium, a tego opiekunom niepełnosprawnych dzieci robić nie wolno.

Wiola się spóźni, bo Kaśka się spóźni, więc Wanda też będzie spóźniona. Spóźni się nawet Kuba, ale jego obchodzi to nawet mniej niż Kaśkę, bo nie rozumie koncepcji czasu, a jeśli nawet, to nie w sposób ogólnie przyjęty. Matka i córka martwią się spóźnieniem mniej więcej po równo. Pierwsza życzy dobrze drugiej, druga zaczyna dziś studia.

Studia zaczęły się w zeszłym tygodniu, bez obecności Wandy, która – w wersji oficjalnej – chciała uniknąć pierwszych zajęć, bo wyczytała na facebookowej grupie, że trwają maksymalnie pół godziny, a potem się student nudzi i czeka na kolejne, które też trwają pół godziny, no i tak codziennie, aż do piątku. Gdyby polecono Wańce spisanie nieoficjalnej notki dotyczącej jej dotychczasowych nieobecności uniwersyteckich i wcześniejszych, szkolnych, to w przypływie szczerości mogłaby przyznać, że rzadziej chodziło o zachowania opozycyjno-buntownicze, a częściej o zasmarkanego Kubę. Wiolka przecież nie może z dnia na dzień nie przyjść do pracy. Uczniów podobne zasady nie obejmują. Czasem tylko trzeba się tłumaczyć, a do tego matka z córką dawno się przyzwyczaiły. Kłamstwo bywa koniecznością, sporo w życiu ułatwia. Generalnie trzeba kombinować, dlatego uznały, że rozsądnie będzie zaoszczędzić na bilecie, jeżdżenie wte i we wte, na studia w mieście wojewódzkim, nie jest najtańsze. Najrozsądniej byłoby kupić bilet miesięczny, ale ich na to nie stać. Może pod koniec miesiąca. Póki co – dłuższe wakacje, w praktyce prace domowe i zajęcia teatralne, w programie monodram.

Wania udaje dziewczynę, której nie zależy. Może i zawsze chciała zostać prymuską, ale teraz już ✨nieważne✨. Nie liczy się, bo gdyby wydało się, że jej zależy, to okazałoby się też, że nic z tego. Ubiera się więc tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jej nie zależy i żeby nigdy nie wymagano od niej więcej, niż wymaga się od osoby, która niczego nigdy nie osiągnie, bo jej nie zależy. Do tego wizerunku pasują potargane, farbowane włosy, sprany podkoszulek, sportowe spodenki po starym oraz dziurawe rajstopy. Kiedyś usłyszała w barze, że wygląda jak brzydsza siostra Amelii z francuskiego filmu Amelia, którego nie widziała, ale wygooglowała Audrey Tautou i wzięła te słowa za komplement. Nauczyła się nie wybrzydzać, miłe rzeczy nie leżą na ulicy, życie to nie Pokemon Go.

Wanda od czternastego roku życia maluje oczy tylko na fioletowo. To jej znak rozpoznawczy. Jeśli na czymś jej zależy, to na tym, żeby nie być zupełnie pominiętą – czemu sprzyja charakteryzacyjna stałość, jakaś trwała dziwność – ale taka właśnie się czuje.

Odbiera od matki esemesa, że Kaśka się spóźnia, i ma ochotę udawać, że nie wie, co to znaczy, ale nie znajduje w sobie siły na walkę ze światem.

Wanda musi odprowadzić brata do szkoły.

Wanda spóźni się na zajęcia.

Wanda jest wkurwiona, ale zaczyna nucić szanty, bo w życiu czasem tak jest, że nie ma czasu, trzeba zapierdalać, a przy żeglarskiej muzie jakoś, kurwa, lżej.

Kuba musi iść do szkoły, ale idzie do zoo. Kuba musi być odprowadzony do szkoły, przecież nie dotrze tam sam, a nawet jeśli, to nikt nie chce ryzykować i sprawdzać, bo na to jest paragraf, ale zamiast się zbierać, słucha na tablecie „Idziemy do zoo”. Trudno ocenić, czy rozumie słowa, pewnie nie. Wysokie dźwięki piosenki albo go uspokajają, albo sprawiają, że dzień upływa w znanym rytmie, w zapętleniu, i dopiero powtarzalność ma właściwości uspokajające, nie sposób ustalić. Problem konstytuuje się wokół tego, że Kuba chodzi do zoo przez cały boży dzień i wkurwia tym siostrę, która nie pamięta już, jak brzmi cisza, bo cisza i ten dom nie funkcjonują w jednym uniwersum, to coś w rodzaju klątwy.


W tym domu
jest za głośno
śmierdzi szczochem
ciągle gra gówniana muzyka dla uposiów
szumi telewizor
drzemy się na siebie
gorzej niż stare prześcieradła


Przydałby się plakat w przedpokoju, myśli obrazem Wandusia, ale projektują tylko takie o miłości, szacunku, drugich szansach, cierpliwości i przytulaniu. One nie pasują do babcinych kredensów, lustra w zdobionej ramie i tapet w kwieciste ornamenty, stałego elementu wynajmowanych po taniości, czyli tysiąc dwieście plus czynsz i opłaty – razem dwa tysiaki, w sezonie grzewczym czasem więcej, dlatego trzeba nosić kapcie i dwa swetry – dwupokojowych mieszkań. Na prywatnym rynku najmu nie dostaje się specjalnych punktów za samotne macierzyństwo i niepełnosprawność. Właściwie lepiej ukryć, że ma się jakieś dzieci, zdrowe czy chore, jeden chuj. Wtedy się właściciel nie martwi, że suki z młodymi nie wyrzuci na bruk, kiedy mu się zamarzy, albo kiedy ta zacznie zalegać z opłatami, co w przypadku Wiolki, nie ukrywajmy, nie jest znowu takie nieprawdopodobne.

Szesnastolatek nie mówi ani nie porozumiewa się w żadnym znanym ludzkości języku, więc nie sposób się z nim dogadać, ale obsługuje tableta, który miał sprawić, że dogadanie się z nim będzie możliwe. Czcze życzenia, nie jest. Bardziej niż programy komunikacyjne interesują go piesze wycieczki z pokoju na balkon, kopanie w ścianę, wyglądanie przez okno i zgłębianie osiągnięć współczesnej muzyki dziecięcej.

– Idziemy do szkoły – informuje siostra. On coś się tam oburza, że nie ma takiej opcji, ale wyrażane jest to monosylabami, ee, yyy, uuuu. Rozlega się pełne sprzeciwu buczenie, informujące, że teraz muzyka, idziemy do zooooo i miarowo stukamy piętą w ramę łóżka. Jest jeszcze śpiący, marudny. Wanda nie ma na to czasu ani ochoty, dlatego powtarza:

– Wstawaj. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idź siku. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Idziemy do szkoły. Do łazienki. Siku. Zęby. Idziemy do szkoły.

Brzmi, jakby sama była nieźle pojebana, ale działa. Z chorymi dzieciakami tak jest, trzeba hakować ich mózgi, znaleźć błąd w strukturze.

Kuba nie rozumie, że polecenia członków rodziny można ignorować w nieskończoność. Ten moment w rozwoju – rzeczywiste nastoleństwo, nie tylko przekroczenie jedenastego roku życia – jest jeszcze przed nim, czeka na niego cierpliwie, jak na siostrę kariera himalaistki czy inna, równie prawdopodobna. Życzenia Wańki wwiercają mu się w mózg i zmuszają do posłuszeństwa, dlatego zostawia tableta, kilka razy uderza głową w ścianę, ale matki nie ma w domu, więc autoagresja nikogo nie obchodzi, dlatego jest zmuszony wstać, by zaraz trafić do kibla, usiąść i załatwiać się na siedząco, zupełnie bez spodni. Kuba nie rozumie półśrodków. Gacie mogą być albo założone, albo zdjęte i wrzucone do prania, niezależnie od stopnia czystości. Nie ma nic pomiędzy.

Wanda wie, że powinna sprawdzić, czy brat wytarł dobrze kutasa i dupę, żeby nie poszedł obsrany do szkoły, ale nie chce oglądać szesnastolatka nago, bo uważa, że to obrzydliwe i samo obsranie niewiele w tej kwestii zmienia. Jest też na niego ostro wkurwiona, tak po prostu, że jest i wszystko w jej życiu psuje. Zawłaszcza. Że jak już sprawdza mu to dupsko, czego dzisiaj za nic w świecie nie zrobi, bo życzy młodemu odparzonego rowa i jarzynowej z brukselką na obiad, to on ją zaraz szarpie, popycha. Czasem mu wtedy staje. Matka mówi, że to normalne, niepełnosprawni chłopcy też mają seksualność, tylko nikt o tym nie mówi, nie ma co robić dramatu. Czego ryczysz, Wańka? On nie robi nikomu na złość.

Nie ma jeszcze dziewiątej, a starsza siostra już wystrzelała się z chęci do życia na resztę dnia albo i dłużej. Szarpanie się z Kubą wyszarpuje jej ostatni fragment radości wynikającej z rozpoczęcia w życiu nowego rozdziału. Chciałaby się położyć w komorze na pościel i płakać. W jej życiu nie ma jednak miejsca na przelotną rozpacz i niesatysfakcjonujący odpoczynek, bo nie mieści się w nim nic poza edukacją i Kubą, choć edukacji jest ciasno; edukacja mieszka w komórce pod schodami, Kuba zajmuje dwa pokoje na górze i skacze po stopniach, gdy schodzi na dół. Metaforycznie, bo w wynajmowanym M3 nie ma żadnej góry i dołu, tylko pokój Kuby i salon z kuchnią przedzielony szafą, coby zapewnić dziewczynom imitację prywatności.

Wanda smaruje chleb dżemem i wciska śniadanie bratu, który dodaje keczup. Wiolki nie ma, więc siostra na etacie opiekuńczym, ale niepobierająca wynagrodzenia, nawet nie udaje, że ją to obchodzi. Rozumie, że są rzeczy ważniejsze niż wartości odżywcze, na przykład względny spokój, który zostanie zaburzony, gdy Kubie odmówi się czegoś, czego Kuba pragnie. Pewne zasady są dla nastolatka jasne, inne pozostają poza jego zdolnością rozumienia świata. Jedne i drugie czasem zamieniają się miejscami, dlatego trudno się połapać. Wańka wierzy, że nie ma w tym wszystkim żadnej logiki, bo brat jest czubem, a z takimi nigdy nic nie wiadomo. Wiola uważa, że jej syn ma specjalne potrzeby, które da się zaspokoić, trzeba tylko się starać, to znaczy być wyrozumiałą i uważną, motywować go dobrym słowem i często nagradzać. Wierzy w dobro, w macierzyństwo z kolorowych magazynów kobiecych, rzadko uwzględniające perspektywę matek dzieci chorych. Ma też tę całą gadkę o Bogu, który przecież nie wpuściłby jej na minę, gdyby nie potrafiła tej miny rozbroić, chce wierzyć, że to wyróżnienie, taki wpojony mesjanizm.

Kuba nie bierze udziału w sporze. Nie daje sobie wytrzeć keczupu z twarzy, ale pozwala się ubrać i zaprowadzić do szkoły.

Keczup jest do wszystkiego.

On nie robi nikomu na złość.

Ilustracja: Adriaen van Ostade, Woman in a Window with Beer-glass, c. 1665 


Laura Janoszek – ur. w 1996 roku, absolwentka sztuki pisania i polonistyki na Uniwersytecie Śląskim. Prowadzi poświęcony literaturze i bibliotekom profil na Instagramie – @ksiazkizadarmo. Pracuje jako pedagog specjalny.