Proza – Zen Diamond

Podchodzę do okna, odsuwam zasłonę, jakiś czas obserwuję ulicę. A nuż zmienię zdanie. Pierwszoklasiści z tornistrami w postaci z kreskówek spieszą do szkoły. Rzeczywiście to już ta godzina. Fart, że rodzice wcześnie wychodzą do pracy, nie miałbym ochoty tłumaczyć, dlaczego opuściłem pierwszą lekcję. Idę do kuchni, do tostera wkładam kromkę chleba, ale zaraz ją wyciągam i odkładam na miejsce. Nie jestem głodny. Nie aż tak. A jednak powinienem coś przekąsić, inaczej może się źle skończyć. Siadam do stołu z miską czekoladowego musli, zanurzam w nim łyżkę, jedną porcję nawet przełykam, choć wcale nie mam apetytu. Później. Wracam do pokoju, siadam na łóżku, odpisuję na parę wiadomości.

Piszę też kilka nowych.

Później wrzucam jakieś rzeczy.

Przeglądam nawet wiadomości.

Ociągam się kilka minut.

Pustką wypełniam próżnię.

Wreszcie sięgam do szuflady, ale jeszcze nie po to, o czym myślę. Wyciągam jedynie tytoń, filtry i bibułki. Robię zwykłego papierosa, zapalam i choć chciałbym poczuć w ustach gorzkawy smak, opieram się, by skręcić też tamtego.

Zapalam i wciągam głęboko.

Kiedy wyrzucam niedopałek za okno, zastanawiam się, od jak dawna to robię.

To zależy.

Od kilku tygodni.

Od kilku miesięcy.

Znów przedłużam czas.

I wtedy ogarnia mnie swoisty spokój. Wiem, co jest jego przyczyną: już się poddałem. Mimowolnie robię następnego skręta, tym razem zamiast filtra biorę zwinięty kartonik, a tytoń mieszam z porcją zioła. Zwijając blanta, myślę, jakie to śmieszne, że w szkole mówimy na to zioło i trawa bio. W necie czytałem, że oryginalnie nazywało się to K2, Potpourri czy Spice, ale my pierwszy raz słyszeliśmy o Zen Diamond czy Silver Tigerze. Skręt już gotowy. Dobrze będzie wreszcie się doprawić, a jeszcze lepiej pozbyć się napięcia, które bierze się stąd, by nie odlecieć. Wiem, powinienem pójść na drugą lekcję, będzie klasówka z matmy, ale akurat ten argument jest też mocnym kontrargumentem, a jeśli wezmę pod uwagę, że musiałbym zrobić to wszystko na trzeźwo, wówczas pozostanie w domu okazuje się najlepszą decyzją.

Zapalam.

Pierwszy mach, drapanie.

Przy drugim już się przyzwyczajam.

Trzeci mach i delikatne mrowienie.

Przy czwartym i piątym czuję już w pełni.

Z kolei przy szóstym skręt daje takiego kopa, jakby potrącił mnie samochód. Wszystko wokół rozmywa się nagle, coraz trudniej zebrać mi myśli, przechodzę w stan odrętwienia. Mam wrażenie, jakby zamiast skóry moje ciało pokrywał metal, zasycha mi w gardle. Szybko kończę i dogaszam blanta. Próbuję wziąć łyk wody, ale wcale to nie pomaga, jakbym wąską szczeliną próbował przetoczyć jakąś gęstą masę. Nawet odczuwam niewielki ból przy przełykaniu. Wszystkie materiały ulegają przemianie. Nie czuję tego, wiem tylko. Ściszam muzykę, głębokie dźwięki słyszę, jakby dobiegały z najmocniejszych na świecie głośników zainstalowanych na stadionie. Co jeśli przez głośną muzykę sąsiad wezwie policję? Raptem przejmuje mnie lęk. Wybiegam do przedpokoju sprawdzić, czy drzwi wejściowe są zamknięte, klucz wsadzam do zamka na wypadek, gdyby tata lub mama wrócili, musli wylewam do sedesu, żeby nikt nie pytał, czemu nie jadłem śniadania.

Kiedy zamykam za sobą drzwi do pokoju, czuję, jakbym wciskał się z powrotem do łona matki. Nie wiem, czemu, ale trzęsę się na samą myśl, że ktoś obcy mógłby wejść do domu. A co jeśli tata coś zostawił? Co jeśli zaczną dobijać się do drzwi? Co wtedy?! Wychodzę z pokoju, obchodzę wszystkie pomieszczenia i zamykam okna. Wracam, zamykam drzwi, na klucz, wyłączam muzykę, bo już naprawdę mi przeszkadza, kładę się do łóżka i oglądam filmiki na komórce. Wszystkie wywołują dziwne uczucie: równocześnie drażnią mnie i wywołują apatię.

Nie wiem, po co mi to, po prostu tego potrzebuję.

Po godzinie zioło przestaje działać, równie natychmiastowo, jak zaczął się odjazd. Jeszcze przez chwilę wydaje mi się, jakby w moim ciele żył wąż i nieustannie się poruszał, sekundę później mógłbym śmiało pisać klasówkę – oczywiście, gdybym się do niej przygotował.

Wiedząc, że na jednym skręcie się nie skończy, wolę od razu przygotować następnego, żeby po południu być w stanie zrobić cokolwiek. I nawet udaje mi się uwierzyć w swoją produktywność, choć to oczywiste, że nic z tego nie wyjdzie. Już nie dziś. Powinienem iść na trening, ale wcale mi się nie chce, po prostu. Pouczę się trochę, mam przecież zaległości. Tak, to dobry plan. Do drugiego skręta dosypuję trochę więcej, wychodząc z założenia, że skoro to ostatni, niech przynajmniej będzie porządny, choć coś mi podpowiada, że to nie koniec na dziś.

Kiedy tak leżę w łóżku, przychodzi mi na myśl mój trener, Renátó. Jakiś miesiąc temu dał mi porządny opieprz za to, że zacząłem zaniedbywać treningi, przez co jeszcze bardziej nie mam dziś ochoty. Wcześniej zawsze był spoko, byłem uprzejmy i osiągałem dobre wyniki, ale odkąd rzadziej się pokazuję, nic tylko mnie dręczy, że marnuję talent, i że nie rozumie, co się ze mną dzieje. Raz nawet wezwał rodziców i wspólnie postanowili, że na jego odpowiedzialność wezmę udział w zawodach komitackich, jestem silnym dzieciakiem, poradzę sobie. A ja szczerze mam to gdzieś. I zawody, i boks. Tyle dobrze, że Renátó i rodzice nie wiedzą o ziole, zaraz by pomyśleli, że przez to. A tak nie jest. Po prostu zaczynam wyrastać z tej całej dziecinady. Choć równocześnie nie mam pojęcia, co chciałbym robić. Powinienem się uczyć, zaraz egzaminy wstępne, ale nie wiem, gdzie chciałbym pójść, do jakich przedmiotów się przyłożyć, do matmy czy do literatury, historii czy biolcy, wszystkiego i tak nie da się ogarnąć, więc zaniedbuję szkołę, chyba że to wyższa konieczność. Wcześniej chciałem robić coś związanego ze sportem, ale ponieważ przestał mnie interesować, odnoszę wrażenie, że oto w wieku szesnastu lat straciłem egzystencję.

Słowo „egzystencja” poznałem ze słowniczka na końcu podręcznika z literatury, kiedy na jednej z lekcji nauczyciel gadał o jakimś poecie, a ja bazgrałem po ostatnich stronach. Spodobało mi się od razu.

Jeszcze nie odkryłem swojej egzystencji, powiedziałem nazajutrz tacie, kiedy zanurzony w moim dzienniczku, ze ściągniętymi brwiami śledził obniżające się cyfry. Oczywiście zjechał mnie. Po raz pierwszy w życiu udało mi się wysłuchać go tak, że każde jedno przekleństwo spływało po mnie jak po kaczce, totalnie się wyłączyłem. Rozumiałem poszczególne słowa, ale w trakcie myślałem o tym, że gdy pójdzie spać, skręcę sobie jednego i zapomnę o wszystkim. Odgrażał się rzeczami, które wyraźnie mnie cieszyły. Nie opłaci obozu sportowego, nie zabiorą mnie na wakacje i tym podobne. Lubię siedzieć w domu, szczególnie sam, kiedy nikt po mnie nie jeździ.

Wówczas robię to, na co tylko mam ochotę.

Kiedy rodzice, jakiś nauczyciel lub Renátó dają mi opieprz, wprawia mnie to w zakłopotanie. Obojętne, co chcą mi przekazać, zawsze znajdują odpowiednie określenia na to, kim jestem. „Masz dopiero szesnaście lat, chyba nie myślisz, że…”. Innym razem: „Zaraz będziesz dorosły, powinieneś wiedzieć…”. W gruncie rzeczy mają rację. Sam czuję się dzieckiem, a jednak o pewnych sprawach muszę decydować jak dorosły. Choćby co po szkole? Jeszcze nie mam siedemnastu lat, a już muszę poczuć się do odpowiedzialności za coś, co będzie miało wpływ na resztę mojego życia.

Wszyscy nauczyciele powtarzają, że jeśli teraz to sknocimy, całe życie będziemy płacić tego cenę, a ponieważ mam wrażenie, że ja już to spieprzyłem, nawet nie próbuję naprawić swojej sytuacji. Za to, kiedy zapalam tamtego szluga, wszystkie problemy znikają momentalnie, i niech mówią, co chcą, ale warto. Choć zioło nie zawsze ma przyjemne działanie, mimo wszystko lepiej nie czuć ciężaru decyzji do podjęcia i nie mieć skurczu żołądka od poczucia winy, że nie poszedłem na trening, a klasówka z matmy raptem wyleciała mi z pamięci. Jakoś to będzie, po prostu.

A jednak czuję, że coś nie jest tak, jak powinno. I w tym odnajduję motywację.

Zresztą, muszę wykorzystać, że jestem czysty.

Siadam do kompa i drukuję usprawiedliwienie za dzisiaj. Pakuję do plecaka rzeczy na dwie ostatnie lekcje, przygotowuję rzeczy na trening, próbuję coś przekąsić, choć nadal nie jestem głodny, więc nie zmuszam się. Idę do łazienki, układam włosy, w trakcie wchodzę na wagę. Przez ostatnie dwa miesiące schudłem chyba z cztery kilo, i to niestety z mięśni. Z tłuszczu nie byłoby jak, co poradzić.

Kiedy ponownie zaglądam do lodówki, słyszę, że grzmi. Otwieram drzwi wejściowe i rzeczywiście, już leje. Nie mam ochoty moknąć. Przypominam sobie, że moje usprawiedliwienie jest na cały dzień, więc wracam do pokoju i robię jeszcze jednego skręta – tym razem nieco większego.

Skoro mam tyle czasu, niech przynajmniej zagrzeje solidnie.

Przekład: Daniel Warmuz

Ilustracja: Piotr Marzec


Péter Bódi – Węgier, autor czterech powieści, ostatnio – Hype (2021. Pisze głównie o subkulturach, problemach pokoleniowych i młodzieży z trudnych środowisk, a temat zna od podszewki, gdyż na co dzień pracuje z młodzieżą w małej organizacji pozarządowej w Węgrzech. Tłumaczenie opowiadania powstało w ramach Wyszehradzkich Rezydencji Literackich, których był beneficjentem w 2021 roku.

Daniel Warmuz – urodzony w 1987 roku w Krakowie, kilka lat mieszkał w Budapeszcie. Z wykształcenia polonista i hungarysta, studia ukończył na Uniwersytecie Jagiellońskim. Absolwent podyplomowego kursu tłumaczeń literackich w Instytucie im. Balassiego w Budapeszcie. Zajmuje się badaniem, przekładem i popularyzacją literatury węgierskiej. Autor artykułów naukowych, esejów i recenzji. Interesuje się współczesną literaturą i teatrem. W 2013 roku wystąpił w spektaklu 174/B. Az igazság szolgái (Słudzy sprawiedliwości) grupy teatralnej PanoDráma.

Debiutował w 2007 roku w miesięczniku „Akant”. Przekłady opublikował po raz pierwszy w 2013 roku w „Tekstualiach”. Jego książkowy debiut tłumaczeniowy nastąpił w 2017 roku. Publikował m.in. na łamach „Akcentu”, „Arterii”, „eleWatora”, „Dialogu”, „Fragile”, „Ha!artu”, „Herito”, „Kresów”, „Nowej Dekady Krakowskiej”, „Poznańskich Studiów Polonistycznych”, „Ruchu Literackiego”, „Tygla Kultury”, „Twórczości”, „Zeszytów Literackich” i w tomach zbiorowych. Czytania performatywne sztuk teatralnych w jego przekładzie odbywały się w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (Csaba Székely, Bańskie kwiaty, 2013), Teatrze Nowym im. K. Dejmka w Łodzi (Csaba Székely, Czy lubicie banany, towarzysze?, 2015) i w Węgierskim Instytucie Kultury w Warszawie (Csaba Mikó, Cień ojca, 2017). Pierwszy repertuarowy przekład teatralny wykonał dla Teatru Powszechnego w Warszawie (Juli Jakab – Árpád Schilling – Éva Zabezsinszkij, Dobrobyt, 2020).

Jest dwukrotnym laureatem konkursu translatorskiego (2013, 2015) zorganizowanego przez Muzeum Literatury im. Sándora Petőfiego w Budapeszcie (Petőfi Irodalmi Múzeum). W 2019 roku otrzymał Nagrodę im. Adama Włodka przyznawaną przez Fundację Wisławy Szymborskiej.

Piotr Marzec – rysuję komiksy. Wydałem w selfpublishingu „Sweet-ass dudes like us”, które w ZOZO dostały nagrodę Złotego Kurczaka za najlepszy scenariusz i komiks roku oraz nagrodę Maszin za komiks roku. Komiks w wersji 2.0 jako „Słodkie chłopaki” ukazał się w roku 2021 w wydawnictwie Kultura Gniewu – właśnie to cisnę. Urodziłem się w Myślenicach. Dyplom na ASP zrobiłem u Bałki – a to podobno daje licencję na robienie rzeczy.