Proza – Wieczny Decathlon

Marcin Wilkowski | Opublikowano w: #8, literatura

Jesteśmy, jak nie powiedział Akwinata, żartem boga, więc niespecjalnie zdziwiło mnie to, że już trzeci raz tego sobotniego poranka nawracałem do decathlonu, miejsca, w którym jak nigdzie indziej nadzieja zderza się z rozpaczą w stylu linii kreślonej spodziewanym i nagłym tąpnięciem na rynku akcji. Od dwóch tygodni mieszkamy w nowym domu na przedmieściach; trawnik przed, tak świeży i zielony, zaprasza do sportów, wysupłałem więc jedno weekendowe przedpołudnie z czasu przeznaczonego na finalizowanie przeprowadzki i czegoś w rodzaju “domykania” i wybrałem się po sprzęt niezbędny do jego kolonizacji. Ponieważ na co dzień zajmuję się prawem spółek, nie mogłem kupić nic innego niż zestaw do badmintona.

Badminton, jak wiadomo, to specyficzna interpretacja tenisa i gatunek trzymający się kurczowo tej linii ewolucyjnej, na której gałęziach są równocześnie i squash, i hokej na trawie. W 2021 roku tenis jest już pretensjonalny, a squash wydaje się brzydkim wspomnieniem lat 90. i przebrzmiałego modelu “przy sporcie o pracy”. W porównaniu z nimi badminton prezentuje się jako jednocześnie tradycyjny i aktualny, odległość między graczami jest też na tyle bezpieczna, że uniemożliwia wszelkie negocjacje podczas rozgrywki. Da się go również uprawiać na naturalnym podłożu, tymczasem nikt nie widział tenisistów grających na trawnikach w parku.

Parkowanie jest dla mnie jak negocjacje, trzeba trochę odpuścić, żeby znaleźć dobre miejsce, zresztą za trzecim razem wiedziałem już, gdzie najlepiej szukać okazji. W bagażniku leżały cztery rakiety i zestaw lotek, brakowało jeszcze siatki, byłem przy tym najzupełniej pewien, że jestem martwy, i to nie w ten metaforyczny sposób, w jakim mówi się to najbliższej kobiecie niebędącej jednocześnie twoją żoną, ale najzupełniej praktycznie, zamiast oczu dwa iksy i wyjście spoza zasięgu ochrony danych osobowych. “Co, gdzie, kiedy?”, zbyt często zadajemy sobie to pytanie zbyt pozornie, zatrzymując się jedynie na powierzchni sensu, teraz jednak wydawało mi się, że nie ma w tym nic złego, bo i tak nie jesteśmy w stanie dotknąć prawdy ani nawet poprawnie snuć przypuszczeń na jej temat, przecież właśnie, o czym wam zaświadczam, okazało się, że “te sprawy” ostateczne są nie do zgłębienia, a święte księgi mieszczą w sobie jedynie rozwodnioną intuicję. Istnieje życie “po”, ma ono jednak postać zaskakującą, a przecież wcale nie obcą.

Podobno kosmos nigdy się nie zaczął, bo przed wielkim wybuchem nie winniśmy mówić o warstwie czasu, jest to jednak rzecz trudna do przyjęcia, podobnie jak wieczny decathlon, przestrzeń przemysłowego łamania nadziei, która co prawda kiedyś nie istniała, ale nigdy już się nie skończy. Zbawienie wymaga zbawianych, jedynie homo sapiens jest zbawialny, wieczna wola musiała więc poczekać na powolne wykształcenie się niezbędnych jakościowo różnic w korze mózgowej humanoidów i na ten moment zaplanować otwarcie tego miejsca, z konieczności agresywnie ahistorycznego. Wieczność decathlonu nie jest więc wiecznością boską, raczej czymś w rodzaju gumy, którą da się żuć nieskończenie długo, jednak najpierw trzeba ją włożyć do ust.

Jak powiedziałem, zajmuję się prawem spółek, wpisuję się też, jak to ktoś mi kiedyś powiedział, w ten popularny model k o n s e r w a t y w n e g o prawnika, który do perfekcji opanował łączenie mikrodawkowania wyższości ze specyficznym, przemocowym smutkiem, tak więc nie oczekiwałem po śmierci zbyt wielu rozkoszy, będąc przy tym pewien, że zasługuję przynajmniej na dobre traktowanie, nie to co inni. Jesteśmy jednak żartem boga i mamy to, co mamy, pozwólcie więc ostatecznie wymazać z siebie resztki nadziei.

Wieczny decathlon pęcznieje nieustannie, zawsze większy w środku niż na zewnątrz oraz zalany ciepłym tłumem. Nigdy nie płynie tutaj czas, czas jest czerwcowym sobotnim przedpołudniem, z drobnym deszczem padającym przy dość wysokiej temperaturze powietrza, przez co wszystko paruje i się poci, nie ma też żadnego wiatru. Wnętrze nie jest klimatyzowane, boiska na zewnątrz są zamknięte. Wieczna kara, bo okazało się, że nikt nie zasługuje na zbawienie, a może zbawienia nawet nigdy nie planowano, to, jak już wspomniałem, nieustanne zderzenia się nadziei z rozpaczą: wszystkie piłki, kije, rolki, deski, paletki są niemal pornograficznie dostępne i obiecują zmianę, nogi jednak na zawsze pozostaną ciężkie, mięśnie sklejone, wola złamana, wiesz to już zanim dotrzesz do kasy. Ruch w wieczności jest zwykłym przemieszczaniem się i obsługiwaniem rzeczy, więc prostackim udawaniem, nigdy tym fantastycznym zestawem wolnych gestów, które przywodzą na myśl brykające cielę.

Ilustracja: Agata Jabłońska

Korekta: Michał Rymaszewski


Marcin Wilkowski

Agata Jabłońska (85) • solarpunk open source poetessa • profetka (specjalizacja: traumy) • część duszy zostawiła w Turnickim Parku Narodowym, możesz jej tam poszukać • czyta, pstryka, szyje, wchodzi na rzeczy i w projekty