Przede wszystkim to chciało mi się spać.
Nie, nie chciało. Tylko oczy mi się zamykały. Wszystkiemu były winne one, one! Trzy opaski na moim lewym nadgarstku. Trzy jak wiara, nadzieja i miłość. Jak niewiedza, beznadzieja i śmierć? Jak królik, Alicja i kapelusznik? Jak kobieta, mężczyzna i dziecko spod pachy!
Miałem szukać mężczyzny, wydającego na świat dziecko spod pachy. Dlaczego dziecko spod pachy? Może dlatego, że tam bardzo zdawało mi się spać. A jednak nie byłem senny. Tylko oczy mi się zmykały, a zęby kłapały w twych niemych pocałunkach. W litaniach twojego imienia. W klapsach morawskiej kiełbasy.
A może jednak wymusić sen? Śnić
o kolorowych bańkach mydlanych, międląc przy tym
w ustach suszoną kolendrę, gałkę muszkatołową i jądra bawołu. Jot jak jądra
bawołu. To mogłoby odpędzić sen jak odpychacz snów, wielki podziemny odpychacz
snów, którego centrala znajduje się w CERN-ie, a po wykorzystaniu twoje sny lądują
w Bajkonurze, na Kremlinie albo wprost w Wonderland, tak, w Wonderland..
Ach, Wonderland. Helikopter,
czarny helikopter wisiał bezdźwięcznie nad głową. Alicjo, dlaczego ciebie tutaj
nie było, kiedy oczy zaczynały się zaczerniać i musiałem zużyć całe pudełko zapałek,
aby móc patrzeć jeszcze na świat. Na świat papryki czuszki i kozieradki, leniwej,
wiecznie leniwej kozieradki, podpałki do grila. Do tego wszystko, łącznie z
trzema opaskami na moim nadgarstku, które tymczasem zsunęły się na przedramię,
wszystko to
i wszystko inne pachniało wysokooktanową benzyną lotniczą, zmagazynowaną w
beczkach eskadry 11, Königlich Preußische
Jagdstaffel Nr. 11 – Jasta 11, bazującej w okolicznych lasach przed laty i
która jak fajna dziewczyna z Jasła nie przewoziła masła i ciasta, tylko
wysokociśnieniowe myjki tekstylne do mycia naczyń i nieczystego Sumienia.
Dlaczego nazwałem cię Sumieniem? Miałaś tak pomarańczowe włosy, a imię twoje jak każde łapało mnie za gardło i wpijało się Ostrorogiem, auuu.
Auuu. Pachniałaś miętą i czosnkiem. Twoje raz pomarańczowe, raz różowe i znów pomarańczowe włosy płonęły lotem koszącym pod mostem. Te pomarańczowe samoloty, nie, nie były wcale holenderskie. To były zwykłe, zwyczajne samoloty gaśnicze, które wyruszały jak oszalałe z ula, by dopaść i zgasić moje ciebie pragnienie. Nadmienię tylko, że od czterech, nie, wrong, wrong, od pięciu dni nie miałem w ustach ani kropelki nikotyny i alkoholu, tak jak moja była dziewczyna nie miała w ustach smaku efedryny i sodu.
Dobrze, przyznam się – pomyślałem spermy, nie efedryny, ale wydało mi się to w ostatniej chwili zbyt przyzwoite i tylko nie z tego powodu zmieniłem to na efedrynę i benzoesan sodu.
Auuuu. Zachciało mi się spać? Nie umiem potwierdzić i jednocześnie nie zaprzeczyć, gdyż wszystko, co powiem, użyte może być przeciwko tobie w twojej, ich, ostatniej godzinie, rodzinie i męce świętej pańskiej skórce w Mekce.
Po prostu byłem już na to za młody, za stary, za mądry, za święty, a siwe włosy sterczały mi z nosa i jeszcze z pępka do kostek, do ziemi, jak paznokcie jogina. Chciałem im zrobić pedicure, manicure i camera obskurę. Nie umiałem.
Nie umiałem, jak nie umiałem podrzucać smażących się oślizłych naleśników.
Matko moja, nie nauczyłaś. Matko moja Joanno od burzy we włosach. Przyszłaś do mnie tamtego deszczowego dnia razem z inkasentem z telewizji NRK, tym samym, który tak strasznie krzyczał, gdy ptak-zaganiacz usiadł mu na twarzy nartami Noriaki Kasaiego. Ten sympatyczny Japończyk był listonoszem złych myśli, przynoszącym wezwanie do zapłaty abonamentu na wieczny pobyt w Walhalli. Trzeba było się stawić!
Przez chwile moje palce
zawisły w powietrzu nad keyboardem. Z
całą siłą niewieścich mych długich palców miałem zamiar napisać – myć
listonoszem złych myśli. To byłoby dopiero na ostro. Myć ciało listonoszem o
twarzy braci Funaki, Kazuyoshi i wszystkich świętych. Mydlić tych wszystkich
podskakańców zielonym mydłem jak żaglem na jeziorach. Być potem pewnym, że
wszystkie ich żółte kalendarze otworzą się w godzinie urodzenia
i zamkną z wiatrem na drewnianej trumnie papieża Polaka, prymasa Polaka i
Martina Pollacka, z ustami wypełnionymi tabliczkami czekoladowego laku na wzgórzu
Kwirynalskim.
Kwirynalskim? Zawsze muszę coś pomylić. To przez ten sen tęczowy kolorowy jak moje opaski na nadgarstku, które zsunęły się potem na przedramię, by teraz wylądować jak obroże na moim trzynastoletnim gardle ministranta, śpiewającego międzynarodówkę ryb – Wszystkie cipki śpią w oborze, a karasie w Kwirynale, czy jakoś to tak szło.
Szkło w kardynalskim, nie kwirynalskim, lecz kardynalskim, przecież tak właśnie miało być. Szło w kabardylskim kaszulepie, zachwiało się na wietrze, co nie był, a to przecież była tylko ciepła-zimna-letnia bryza poranno-wieczorna i wszyscy spięci na łonowym Wzgórzu Wenery.
Spać, spać.
Nie zasnę, nie zasnę, nie zasnę, o matko moja, niedolo, dolo, radiolo.
O panie nie mój, nie zasnę jak amen w puklerzu na spacerze.
W puklerzu? In statu nasdcendi ta gra nie warta była smyczki w spichlerzu.
Jasność, prawdziwa jasność
nastąpiła, gdy zapłonęły twoje pomarańczowe włosy na skrzydłach holenderskiej
eskadry Oranje, rzucającej wszystkie swoje siły do boju
z okrzykiem – O ranje, o ranje ranje blues,
o ranje blues – zagranym na osłonach masek wirujących w orgazmie pełnego
wtrysku przepustnic rzędowych silników, gdyż gwiazdowy zarezerwowano dla
prymasa, Andrzejów Rosiewicza i Jaroszewicza oraz Andrzeja Gwiazdy.
– Święty, święty, święty uśmiechnięty. Hosanna i Santa Anna!
Skąd brały się świętobliwe słowa w moich skalanych kerozyną i efedryną ustach, nie wiedziałem.
Nie wiedziałem. Pewnie to sprawka orgii orgazmu, organizmu pełnego stukotu psów polarnych o zamarznięte tafle jeziora Jeziorak i grzybów.
To jasne. Grzybów było w brut, musującym w prosecco bruto spumante, całe jego zastępy pełne są harcerzy, husarzy i zastępujących ich musowo huzarów na musiku. Na Elonie Musiku.
Zstąpmy i my.
Wina, wina, bardzo wielka wina i dobra nowina. Dać!
Spać, spać.
Ooooo, niewyspani
proletariusze sennych stanów świadomości, łączcie się w trwaniu na straży
nieśpiących dziewic w karawanseraju. A trąby chóralnie odpowiedzą echem głosu, grzmiąc
wśród pastelowych ścian naszego osiedla robotników-abstraktów i ciebie,
o najświętsza:
– Avanti o popolo! Ludzie, mój ludzie oranżowłosy!
***
Nie, nie byli zadowoleni. Jak
tamci, brodaci, wytykali palcami, wskazywali drutem
i kolczastą batutą jak dyrygenta. Agnieszka. Duczmal. Andrzej! Duda.
– Fałszujesz błaźnie! Hańba! Ty szujo!
– Tak, masz rację, on fałszuje i dezintegruje warstwę werbalną.
– Przechrzta! Hańbiarz! Ekwipaż! Na stos go!
– Rumplem, przelećmy go rumplem i albatrosem!
– Pumeksem mu pięty przelecieć, na wznak!
– Nie jesteś prawdziwym Pollackiem. Żadnej świętości nie zatrzymujesz. Prawdziwy Pollack zanuciłby szczerze i sumiennie „Oooooo lodzie mój oranżowy”.
– Jesteś oszczerczym Szczerkiem, bryndzowym prorokiem fałszywych serków europejskich, scypków i uscypków Kapelusznika. Nie rzucasz na stos losu knajpiarzu. Włoszczyzno z ziemi wolskiej!
– Hańba, Nie zawahał się! I mina skurwysyna!