Proza poetycka – Sen papieża

Mariusz Sambor | Opublikowano w: #4, literatura

Przede wszystkim to chciało mi się spać.

Nie, nie chciało. Tylko oczy mi się zamykały. Wszystkiemu były winne one, one! Trzy opaski na moim lewym nadgarstku. Trzy jak wiara, nadzieja i miłość. Jak niewiedza, beznadzieja i śmierć? Jak królik, Alicja i kapelusznik? Jak kobieta, mężczyzna i dziecko spod pachy!

Miałem szukać mężczyzny, wydającego na świat dziecko spod pachy. Dlaczego dziecko spod pachy? Może dlatego, że tam bardzo zdawało mi się spać. A jednak nie byłem senny. Tylko oczy mi się zmykały, a zęby kłapały w twych niemych pocałunkach. W litaniach twojego imienia. W klapsach morawskiej kiełbasy.

A może jednak wymusić sen? Śnić o kolorowych bańkach mydlanych, międląc przy tym
w ustach suszoną kolendrę, gałkę muszkatołową i jądra bawołu. Jot jak jądra bawołu. To mogłoby odpędzić sen jak odpychacz snów, wielki podziemny odpychacz snów, którego centrala znajduje się w CERN-ie, a po wykorzystaniu twoje sny lądują w Bajkonurze, na Kremlinie albo wprost w Wonderland, tak, w Wonderland..

Ach, Wonderland. Helikopter, czarny helikopter wisiał bezdźwięcznie nad głową. Alicjo, dlaczego ciebie tutaj nie było, kiedy oczy zaczynały się zaczerniać i musiałem zużyć całe pudełko zapałek, aby móc patrzeć jeszcze na świat. Na świat papryki czuszki i kozieradki, leniwej, wiecznie leniwej kozieradki, podpałki do grila. Do tego wszystko, łącznie z trzema opaskami na moim nadgarstku, które tymczasem zsunęły się na przedramię, wszystko to
i wszystko inne pachniało wysokooktanową benzyną lotniczą, zmagazynowaną w beczkach eskadry 11, Königlich Preußische Jagdstaffel Nr. 11 – Jasta 11, bazującej w okolicznych lasach przed laty i która jak fajna dziewczyna z Jasła nie przewoziła masła i ciasta, tylko wysokociśnieniowe myjki tekstylne do mycia naczyń i nieczystego Sumienia.

Dlaczego nazwałem cię Sumieniem? Miałaś tak pomarańczowe włosy, a imię twoje jak każde łapało mnie za gardło i wpijało się Ostrorogiem, auuu.

Auuu. Pachniałaś miętą i czosnkiem. Twoje raz pomarańczowe, raz różowe i znów pomarańczowe włosy płonęły lotem koszącym pod mostem. Te pomarańczowe samoloty, nie, nie były wcale holenderskie. To były zwykłe, zwyczajne samoloty gaśnicze, które wyruszały jak oszalałe z ula, by dopaść i zgasić moje ciebie pragnienie. Nadmienię tylko, że od czterech, nie, wrong, wrong, od pięciu dni nie miałem w ustach ani kropelki nikotyny i alkoholu, tak jak moja była dziewczyna nie miała w ustach smaku efedryny i sodu.

Dobrze, przyznam się – pomyślałem spermy, nie efedryny, ale wydało mi się to w ostatniej chwili zbyt przyzwoite i tylko nie z tego powodu zmieniłem to na efedrynę i benzoesan sodu.

Auuuu. Zachciało mi się spać? Nie umiem potwierdzić i jednocześnie nie zaprzeczyć, gdyż wszystko, co powiem, użyte może być przeciwko tobie w twojej, ich, ostatniej godzinie, rodzinie i męce świętej pańskiej skórce w Mekce.

Po prostu byłem już na to za młody, za stary, za mądry, za święty, a siwe włosy sterczały mi z nosa i jeszcze z pępka do kostek, do ziemi, jak paznokcie jogina. Chciałem im zrobić pedicure, manicure i camera obskurę. Nie umiałem.

Nie umiałem, jak nie umiałem podrzucać smażących się oślizłych naleśników.

Matko moja, nie nauczyłaś. Matko moja Joanno od burzy we włosach. Przyszłaś do mnie tamtego deszczowego dnia razem z inkasentem z telewizji NRK, tym samym, który tak strasznie krzyczał, gdy ptak-zaganiacz usiadł mu na twarzy nartami Noriaki Kasaiego. Ten sympatyczny Japończyk był listonoszem złych myśli, przynoszącym wezwanie do zapłaty abonamentu na wieczny pobyt w Walhalli. Trzeba było się stawić!

Przez chwile moje palce zawisły w powietrzu nad keyboardem. Z całą siłą niewieścich mych długich palców miałem zamiar napisać – myć listonoszem złych myśli. To byłoby dopiero na ostro. Myć ciało listonoszem o twarzy braci Funaki, Kazuyoshi i wszystkich świętych. Mydlić tych wszystkich podskakańców zielonym mydłem jak żaglem na jeziorach. Być potem pewnym, że wszystkie ich żółte kalendarze otworzą się w godzinie urodzenia
i zamkną z wiatrem na drewnianej trumnie papieża Polaka, prymasa Polaka i Martina Pollacka, z ustami wypełnionymi tabliczkami czekoladowego laku na wzgórzu Kwirynalskim.

Kwirynalskim? Zawsze muszę coś pomylić. To przez ten sen tęczowy kolorowy jak moje opaski na nadgarstku, które zsunęły się potem na przedramię, by teraz wylądować jak obroże na moim trzynastoletnim gardle ministranta, śpiewającego międzynarodówkę ryb – Wszystkie cipki śpią w oborze, a karasie w Kwirynale, czy jakoś to tak szło.

Szkło w kardynalskim, nie kwirynalskim, lecz kardynalskim, przecież tak właśnie miało być. Szło w kabardylskim kaszulepie, zachwiało się na wietrze, co nie był, a to przecież była tylko ciepła-zimna-letnia bryza poranno-wieczorna i wszyscy spięci na łonowym Wzgórzu Wenery.

Spać, spać.

Nie zasnę, nie zasnę, nie zasnę, o matko moja, niedolo, dolo, radiolo.

O panie nie mój, nie zasnę jak amen w puklerzu na spacerze.

W puklerzu? In statu nasdcendi ta gra nie warta była smyczki w spichlerzu.

Jasność, prawdziwa jasność nastąpiła, gdy zapłonęły twoje pomarańczowe włosy na skrzydłach holenderskiej eskadry Oranje, rzucającej wszystkie swoje siły do boju
z okrzykiem – O ranje, o ranje ranje blues, o ranje blues – zagranym na osłonach masek wirujących w orgazmie pełnego wtrysku przepustnic rzędowych silników, gdyż gwiazdowy zarezerwowano dla prymasa, Andrzejów Rosiewicza i Jaroszewicza oraz Andrzeja Gwiazdy.

– Święty, święty, święty uśmiechnięty. Hosanna i Santa Anna!

Skąd brały się świętobliwe słowa w moich skalanych kerozyną i efedryną ustach, nie wiedziałem.

Nie wiedziałem. Pewnie to sprawka orgii orgazmu, organizmu pełnego stukotu psów polarnych o zamarznięte tafle jeziora Jeziorak i grzybów.

To jasne. Grzybów było w brut, musującym w prosecco bruto spumante, całe jego zastępy pełne są harcerzy, husarzy i zastępujących ich musowo huzarów na musiku. Na Elonie Musiku.

Zstąpmy i my.

Wina, wina, bardzo wielka wina i dobra nowina. Dać!

Spać, spać.

Ooooo, niewyspani proletariusze sennych stanów świadomości, łączcie się w trwaniu na straży nieśpiących dziewic w karawanseraju. A trąby chóralnie odpowiedzą echem głosu, grzmiąc wśród pastelowych ścian naszego osiedla robotników-abstraktów i ciebie,
o najświętsza:

Avanti o popolo! Ludzie, mój ludzie oranżowłosy!

***

Nie, nie byli zadowoleni. Jak tamci, brodaci, wytykali palcami, wskazywali drutem
i kolczastą batutą jak dyrygenta. Agnieszka. Duczmal. Andrzej! Duda.

– Fałszujesz błaźnie! Hańba! Ty szujo!

– Tak, masz rację, on fałszuje i dezintegruje warstwę werbalną.

– Przechrzta! Hańbiarz! Ekwipaż! Na stos go!

– Rumplem, przelećmy go rumplem i albatrosem!

– Pumeksem mu pięty przelecieć, na wznak!

– Nie jesteś prawdziwym Pollackiem. Żadnej świętości nie zatrzymujesz. Prawdziwy Pollack zanuciłby szczerze i sumiennie „Oooooo lodzie mój oranżowy”.

– Jesteś oszczerczym Szczerkiem, bryndzowym prorokiem fałszywych serków europejskich, scypków i uscypków Kapelusznika. Nie rzucasz na stos losu knajpiarzu. Włoszczyzno z ziemi wolskiej!

– Hańba, Nie zawahał się! I mina skurwysyna!

– Hańba! Nie znajdziesz ty mężczyzny z nieogoloną pachą! Hańba!

***

– Więc to już koniec, mama? Wszystko się wydało?

Alicjo, wszystko było takie trudne bez ciebie, aniele wylizingowany w leasingu kapitałowym trzynaście lat temu, jak trofeum wotywne Wotana i jego aka bliźniaka Odyna, najstarszego syna Borra i olbrzymki Bestli, wnuka Búriego, tego, który był synem olbrzyma Ymira.

Pomarańczowa eskadra zwinęła błonkowate skrzydła i runęła na stos swój życia los.

Stało się – Búri wyszedł spod niedepilowanej pachy Ymira.

***

Wstać, wstać, wstać. Hurra błonkoskrzydłe!

Nie mogłem zasnąć i nie mogłem spać. Łkałem jak dziecko, które krztusiło się porannym kałem, jak pies pasterski, czarny labrador, oblizujący białe palce swojej pańci Nagości.

Jurku Owsiaku, używaj, proszę, ze sceny słowa „pańcia”.

Łkałem. Nie, to nie mogła być naga prawda!

Kapelusznik nauczał, że Búriego wylizała ze słonego lodu gigantyczna krowa Audhumla,
z lodu stopionego przez Sutra, boga ognia, władającego płomiennym członkiem Chrobrego, wyszczerbionym uderzeniem w Złotą Cipkę w zdobytym Kijowie.

***

W łaźni śpiewaliśmy hymn 23:

– Wstać, wstać, wstać.

– W dniu, który był pierwszym, z lodu wyłoniły się włosy.

– W dniu, który był drugim, wychynęła głowa.

– Trzeciego zaś dnia z lodu powstał on, całe ciało.

***

Nie wierzę już poliamorystom.

***

Búri, gdy został ministrantem, przystąpił do narodowej koalicji z moim następcą, przyszłym papieżem Kukizem szóstym z rzędu. Wówczas ożenił się pokornie z Bestlą. Świetlistym słonym członkiem spłodził syna o imieniu Borr. Ten zaś posiadł olbrzymkę mrozu, dając ognistym kutasem Walhalli trzech synów w czterech postaciach: Odyna aka Wotana, Wiliego i We – najmłodszego.

We people chcemy tego samego.

Żądamy oranżowej eskadry w proszku, która rozpuści się z sykiem na języku, zadając ostatecznie kłam, kał i kerozynę, efedrynie, siedzącej w tęczowym Volksjägerze, rakietowym myśliwcu ludowym ojca i syna – dyrektora rentojada od kotów.

O Alicjo, o kocie Aliku. Już po mnie i po mej minie.

***

Spać, spać, spać i śnić o czerwonych migdałach młodych chłopców, gdy tęczowe obroże zacisną się już na ich wąskich i zgrabnych kostkach u nóg w czerwonych papieskich pepegach. Myśl, myśl.

Alicjo, miałaś długie czarno-czerwone nogi.

Ojciec Wergiliusz czynił koty swoje. Miał zaś ich wszystkich Tu sto pięćdziesiąt cztery.

 Poza wszystkim to zaśmiało mi się tak strasznie spać.

Nie, nieśmiało chciało. Tylko oczy zamykały, na zapałki.

***

Zmazy północne. Czerwona nić losu łączy mały palec wprost z sercem, symbolizując wspólnotę życiowych interesów i jedność uczuć. Tam spotkasz Dziecko Niedepilowanej Pachy Ymira.

Benzyna, benzyna!

A jednak znalazłem Cię, o wielki Búri!


Mariusz Sambor (ur. 1965) – autor opowiadań, wierszy oraz prozy poetyckiej. Publikował w Wyciągu, n.p.m., Kontencie i Stonerze Polskim. Pracuje nad powieścią. Wirus. Kręci się i wiruje wokół KSP (Krakowska Szkoła Poezji). Mieszka tam, gdzie kręci i wiruje.