Proza – Plemię (fragmenty)

W naszej dzielnicy żyły jedynie pochylone głowy, już mniej życia, trochę więcej rzuconego wapna na domy, sztachety, słupy. Ktoś odgrzewał obiad, z nieszczelnych okien ulatywała woń zacierki. Miałem wrażenie, że całe to miejsce kuliło się w sobie, kolebało się – jak dziecko wystraszone nadchodzącą burzą – chyliło się pod rozpalonym piecem. Minąłem parę domów, kilka okulawionych – najpewniej przez rozsiane pułapki i sidła – psów, jakieś półślepe kocięta, obijające się o siebie głowami. Przystanąłem, gdy zobaczyłem, jak kuśtyka do mnie psiak – bez jednej przedniej łapy. Kucnąłem. Kasztanowy kundel zaczął radośnie popiskiwać, próbował podać mi zdrową łapinę, popisując się kulawą akrobatyką – opierał się wtedy całym tułowiem o moje uda. Czułem jego ciepły pysk, przeczesałem go, zahaczając o twarde strąki kudłów. Śmiał się matowymi ślepiami, wyglądało, że jedno z nich było przysłonięte kataraktą – podobnie jak u ojca, którego zostawiłem w wannie. Próbowałem zawtórować psu – popatrzyłem na niego z miłością. Nie litością, nie współczuciem. Nagle ktoś krzyknął, zwierzę gwałtownie się odwróciło, pokornie ruszyło w stronę podwórka, wchodząc w mroki kątów jak trójnożny klin. Nasza dzielnica była cicha jak zbielały kogut, czekający na ten dzień, aż zostanie zatłuczony oszczerbionym siekierzyskiem. Oczy zalały się łzami. Przemknąłem obok drobnych domów, wreszcie wślizgnąłem się w upatrzone podwórko jak pod zimną pierzynę.

            – Nie żyje. Pogrzebu trzeba. W kalendarz ustawić. By ziemia go przyjęła – od razu rzuciłem w stronę mężczyzny wrzucającego coś do niewielkiego wykopu. Ten się odwrócił, popatrzył na mnie głęboko.

            – Trzeba w piach. Byle nie na wiatr. Pieniądze masz? – zapytał, stojąc żałośnie z wiadrem w ręku.

            – Ano, mam. Resztka, ale jest.

            – Jak zmarł? – odstawił już wiadro, podszedł do mnie, objął ramieniem, jakby w groteskowym geście marnego współczucia.

            – Drzewo go zawołało. Nakarmił. Chciał tego. On nigdy nie przestał tęsknić. Winił się. Ciążyło mu to wszystko. Co wciąż w nim było – mówiłem to wszystko w dziwny sposób, jakby wystukując jakiś rytm, jakby ptaki miarowo kąsały drzewo, jakby ktoś równo zrywał trzcinę na czas zbiorów. Być może w tej całej posępności szukałem jakiegoś rytmu, rymu, taktu. Może nawet instynktownie tworzyłem iluzję zgodności, pewności, stałości. Ale mimo wszystko ręki mężczyzny nie odtrąciłem.

Nic na to nie odpowiedział. Odwrócił się, splunął przez ramię, wziął z powrotem wiadro. Po gospodarsku kroczył. Ciężki, mozolny krok tragarza. Ciągnął za sobą całe ciało, jakby mu wadziło całe to mięsiste zwałowisko. Domyśliłem się, że trzeba iść za nim. Ja – ścierwiarz, chadziaj, spodlony ciarach – czułem się dobrze ze swoją rozwiązłą niechlujnością i niższością. Byłem wśród swoich. Mogłem patrzeć im w oczy, już nie byłem kraczącym zgnilcem, przestałem być gębatym świerzbem. Nie wiem, ilu nas jeszcze zostało, ale poczułem się udomowiony w tej słabej mnogości, stałem się częścią roju, który za dnia czuwał między krzyżulcami, zastrzałami, płatwami, poza wzrokiem krzywdzicieli, czekając na ciemność, by chachłać, wręcz chechłać drętwym językiem swe modlitwy, przypominać sobie o tych, których usidlono, wygnano na robotę, przykuto do pługa, sklejono z młotami. Nasze jęki ginęły w chrzęście nocnych owadów – wspominane imiona zagłuszał szelest iskrzyków i świeciuchów. Zasłonięci nocą rodziliśmy swoje matki, swoich ojców, a baby i dziady wychodziły z kokonów pamięci. Wtedy czułem, że strzegłem pamięci roju. Marzyłem, że kiedyś – dzięki wstawiennictwu przodków – przebijemy błonę mroku, wtargniemy całą chmarą do domów krzywdzicieli. My, czworonożne omarlice, ścierwce, padlińce, przykryjemy śpiących ciemiężców jak czarna perzyna. A po wszystkim rozbiegniemy się odnóżkami we wszystkie kąty świata, rojowe tałałajstwo, wolna hurma. Wielki nawał głosów.

Weszliśmy do domu. W środku siedział inny mężczyzna, rozciągnięty w fotelu. Wypatrzyłem też kobietę, patrzyła gdzieś w drzwi. Łypała flądrowatym okiem. Wszędzie czuć było starym atłasem. To byli moi. Razem byliśmy swoi – w nieimiennej podrzędności. Chachary. Wspólnie rajzowaliśmy. Teraz nagle w jednym miejscu.

            – Za pogrzebem przyszedł. Pieniądze ma – rzucił mężczyzna, z którym przyszedłem. Nie wiem, czy do którejś z siedzących postaci, czy do samego siebie. A może powtórzył to wszystko, by nacieszyć się brzmieniem głosu. Biedny wołokita, u swoich zwolniony z milczenia.

            – Znam go. Z rodzicami przychodził na modlitwy. Biedny – stwierdziła kobieta, patrząc raz na mnie, raz na drzwi. Zastanawiała mnie jej skóra, wyglądała na miękką smuszkę, delikatnie obwisła przy łokciach. Może to właśnie ona pachniała jak stary atłas.

            – Za wszystko zapłacę. Potrzebuję was. Ojciec też by chciał, by było godnie. Po staremu. Zgodnie ze wszystkim. On teraz w wannie, czeka, jego ciało czeka. Usta przydławić ziemią, zasypać. Pożegnać. Po staremu. Jak zawsze się robiło – odpowiedziałem, nie kryjąc czy to rozpaczy, czy desperacji.

            – Modlić wie jak? – zapytał drugi mężczyzna, dotychczas milczący.

            – Słów jak najmniej, bo nieufno. Szczęśliwie wypluć zło, bo tak godnie, wyślinić się do końca, z grzechu. Poruszyć pamięć. I językiem ruszać, ruszać aż do suchości. Ducha czystości. Ciała pokorności. I z wolna się prostować, ludzi objąć, otrzeć im usta. Aż do suchości. Czuć ziemię. Czuć siebie na niej. Czasem przyjąć własną płonność. Spełznąć do śmierci. Aż po same kości, resztki swojej byłości, ślady własnej znikomości – wyrzuciłem z siebie to wszystko, co mówili mi rodzice. Powiedziałem to wszystko, co zapamiętałem. Nic więcej.

            – On nasz, żaden durak. Rezać językiem umie. Będzie ktoś, żaden plajt. Po starych ma. Mowa z serca, żaden blekot – dostawiał słowo do słowa, wolno, mrukliwie, wciąż badając palcami oparcie fotela. Może chciał sprawdzić, czy ja z tego roju, czy chmara mi nieobca. Czy ja też z hurmy biegnę.

Ustaliliśmy, że pogrzeb będzie. Jeszcze poczęstowali mnie buraczaną konfiturą. I dobrze. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio jadłem. Dali też chleba. Słychać było tylko okropny mlaskot ozorów. Już nic więcej nie mówiliśmy. Szczęka kłapała, lecz bezsłownie. Przymknąłem oczy – na chwilę poczułem, jak ogień smutku jest gaszony octową zalewą. Polubiłem to miejsce. Trochę puste, trochę całe. Papierzyska, dynie, blaszki, miski. I nasze wzdęte, zadowolone brzuchy. Już czczość przepadła, krew – może i nędzna – na nowo grzała po nogach i rękach. Było dobrze. Ci ludzie, ta cząstka mojego roju, wdarli się w szczelinę między nieżyjącymi rodzicami. Deklinowałem ich nieimienne twarze, ujmując w przypadki, przykładałem do siebie. Chciałem się ich nauczyć, by potem móc pamiętać.

I nadszedł moment złożenia ojca na pogrzebisku. Umaiłem go grzebalnie, przystroiłem w żałobną czerń. Szliśmy czarnym konduktem, ale nie głównymi ulicami, nie w dumnym pochodzie, raczej kulawo szuraliśmy po drogach, kłapaliśmy buciorami, może i ukradkiem, ale bez zawahania. Wiedzieliśmy, że trzeba zakopać głęboko. Aby pierwsza lepsza ulewa nie odsłoniła jakiegoś żebra czy czaszki. I tak kolebaliśmy się na cmentarzysko, ze ściśniętymi mięśniami, jedni przejęci, drudzy rozmodleni, merdający językiem jak psim ogonem. Stanęliśmy. Przyjrzałem się zgromadzonym twarzom. Niektóre sękate, wygarbowane ciężkimi robotami, jakby owędzone paloną bukowiną. Przetrącone strachem. Przez ich puste oczy – prawie jak spomiędzy rozbitych naczyń – wyzierało niebo. Gardłowali z siebie wyrazy współczucia, kulili się, barami garbili, bulwiaste poliki łzami zalewali. Dobrze wiedzieli, że dobry pogrzeb liczy się jak okup za przeżycie. Zgromadziliśmy się wreszcie, skrzepieni w żałobie.

Zarósł ten nasz cmentarz. Dobrze o tym wiedziałem. Przecież często go odwiedzałem, zwłaszcza po ulewach. Kluczyłem między krucyfiksami, skrzynkami i kamieniami, zbierając to, co wyrzygała ziemia, zdławiona i przyduszona deszczem. Wszystkie gałgany, jakieś łachmaniska, wygrzebane skarby. Potem to znosiłem do domu, do archiwum, podpisywałem pudełka, skrzynki, kartony. Wspaniałe były te pierwsze noce po nowych zbiorach – zasypiając na straży, wciąż czuwając nad pamięcią, odurzałem się tym katakumbowym zapachem. Często zrywałem rośliny, prowadziłem specjalny cmentarny zielnik. Wieczorami wyjmowałem braciszka z pudła i pokazywałem mu swoje zasuszone zbiory: zawilce, skrzypy, poziewniki, dymnice, perze, kosaćce, turzyce. Przynosiłem do domu także borówki, których nie brakowało, znajdowałem je przy niewielkim kopcu, z którego wyrastał biały nagrobek – niczym purchawa ze sztywną włośnią. Kiedyś na cmentarz przychodziłem z Magdą, zanim ta gdzieś nie przepadła. Pokazywaliśmy sobie różne rośliny, które wbijały się między tabliczki, krzyże ze sztachet i urny. Ona ukochała sobie rojownika – sterczał jak zielonkawe prącie, po rozsianiu wielkich diaspor zamarłe na zawsze. Szukaliśmy tych gruboszowatych pędów, by je zerwać i dotykać się twardą wierzchotką po całym ciele. Ale potem Magda zniknęła, jej skóra nabrała barwy surowej nocy. A ja błądziłem w ciemności.

Zresztą, nie przeszkadzało mi to zarastanie cmentarza. To była ziemia, która stała się archiwum, wciąż dopełnianym i uzupełnianym. Czy to przez glistniki, nawłocie, bodziszki – przepełnione zapachem trupa – czy to przez kapturki, kojoty, kwiczoły. Czy to przez kolejne zbite naprędce trumny, czy przez kamienie z wyrżniętymi iksami. Gleba pamięta. Też o sobie. Może kiedyś powróci jako grąd, może powrócą czereśnie, właśnie na grobie mojego ojca? A może na szczątkach pojawią się organizmy pionierskie, może wbiją w nasze oczodoły swoje korzenie? Defloracja kości. Ktoś inny zbierać będzie gorzkie czereśnie, nie borówki. Ktoś inny będzie dotykać się eszewerią, nie rojownikiem. Już nie ja, już nie ty – jakieś my, humus z macierzycy. Gleba pamięta – bałem się jednak erozji. Erozji pamięci. Pustynnienia wspomnień. Dlatego chodziłem po cmentarzu. I zbierałem. A nasze dwa archiwa – domowe i ziemne – w skupieniu i zrośnięciu kolaborowały. Zarosło to nasze archiwum. Wzrastało. Kopce, betonowe znaczniki, krzyże z desek, kopczyki dziecięce, nadłamane płyty, ceglane ołtarzyki  – to wszystko było wymowne. Obdarzone własnym niepojętym językiem, dlatego cmentarz nie pozostawał cichy – słyszałem tam gwar, coś jakby kłąb rojowy otaczający rozkładających się przodków, rójka kłębiąca się wokół porzuconej wylinki ojców i matek. To wszystko było święte w swej chmarności.

A teraz my roiliśmy się wokół ciała ojca. Czekał już dół. Niepłytki. Rozejrzałem się. To było przy ossuarium, zaraz obok starych żalników. Kojarzyłem to miejsce. Niedaleko zapadła się ziemia, rzygnęła łzawnicami, twardymi czerepami z domieszką kwarcu, zabrałem wtedy tylko popielnice, na których wyryto krzyżyki. To naczynie czekało jeszcze na wypełnienie imieniem – miałem się tym kiedyś zająć w swoim archiwum. Może kiedyś dopasuję je do jakiegoś cudzego życia. Nasz cmentarz to wielkie grzebisko, z którego wiele dobywałem. A teraz uzupełniam o ojca.

Zanim go zasypano, jeszcze się pożegnałem. Pod głową poduszka ze zbitych grochowin. Bezpieczne legowisko. Oczy przymknięte. Grabarze coś już fanzolą pod nosem, ożyroki bluźniercze, już chcą trumienkę w dół, no dalej, w dół. Huknęła o spód. I rzucano na zmianę to ziemię, to okorowane gałązki bzu czarnego, to wieńce ze szparagów, ruty i bukszpanu. A pod krzew wylaliśmy wodę, którą umyłem starego. Wokół grobu rozrzuciliśmy jeszcze trochę jałowca i głogu, by przegnać nieczystości i ocalić łysy czerep nieboszczyka. No i całą grupą rozpoczęliśmy modlitwy, wszystkim trupcom dedykowane, szemraliśmy siłą wielkiego boru, a do naszych ust – jak do mięsistego oprzędu – wchodziły kolejne duchy babek i dziadów. Tam na chwilę znajdywały schronienie. A my w nich – pocieszenie. Machaliśmy językami, wierzgaliśmy się w bezsłownym lamencie.

Na moment czuliśmy się jednością – cały rój, w jednym czasie. W jednym zbiorowisku. Z warg zwisały długie bisiory śliny – zaskakująco szybko krzepnącej. Nasza ślina – gdy nagle wyschnie, pod wpływem naporu duchów – przypomina jedwab. Zresztą ciemiężcy się nią zachwycają – tworzą z niej galanteryjne pończoszki, apaszki i rękawiczki. Gdy tylko kończyliśmy modlitwy nad grobem, zdejmowaliśmy sobie nawzajem pajęczą sieć śliny z twarzy i ciskaliśmy ją w powietrze. Niech stanie się oprzędem dla innych duchów – zbłąkanych, ekshumowanych, wysiedlonych, zapomnianych. Nasze małe jedwabne czółenko, znikające na wietrze w nieznane. Może po prostu – w inne. Nie chcieliśmy słów – chcieliśmy tylko wydać plon. Nie chcieliśmy niczego więcej – tylko wypiętrzać się raz w przeszłość, raz w przyszłość. Obrosnąć, wsiąknąć – i powtarzać się tak dalej. Wierzyliśmy w to wszystko – w rytmiczny wzrost, w kwiatostan duchów, w to, że nasze pępki i usta to hilum, boski ślad, dowód, że rodząc się, po prostu wyrwaliśmy się z szypułki. Nasz gatunek – wielość nasienna, nie naga, nie okryta, lecz mnoga. O tym wszystkim roiłem sobie, gdy zawisnęliśmy całą rozmodloną chmarą nad pogrzebanym. Co zostało po odejściu ojca? Może jakiś lęg. Szpaler na nowe.

Modlitwy znikały, zamieniały się jeszcze w gderanie. A potem cisza. Żałobny sztil. A ja pomyślałem, żem właśnie zamienił się w ostaniec. Rodzice przecież wywietrzeli. A brat w wieczności. To, co z nich zostało – niewielką zwietrzelinę – zgarnąłem do pudełek. Parę drobiazgów, nic więcej. A ja stałem jak ostaniec. Strażnik. Może i świadek. Tak się ostałem. I wracałem już do domu, a było trupio i trwożnie.

Ilustracja: Jula Drabik


Michał Trusewicz – krytyk literacki, studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Były redaktor pisma literackiego „Wizje”. Publikował w wielu miejscach. Ostatnio wydał książkę poetycką Frakcje i powieść Przednówki. Mieszka w Poznaniu.