PROZA – KAKA

— To były pracownik Kliniki Kopiowania. Porozmawiaj z nim — powiedział do mnie Marti i wskazał siedzącego na drugim końcu baru klienta. Wydawało mi się, że pierwszy raz go widzę. Co prawda oświetlało go migoczące światło neonów, ale raczej zapamiętałabym tę nad wyraz przeciętną twarz. Aż trudno uwierzyć, że można wyglądać tak zwyczajnie. Do tego ten czarny garnitur i czarne nienagannie zaczesane do tyłu włosy. Nie nigdy go wcześniej nie spotkałam. Nie w tym życiu. Skoro jednak kojarzył go barman, musiał tutaj bywać. Możliwe, że dotychczas wybieraliśmy inne dni. Albo godziny. — Przychodzi do baru, jak mówi, żeby trafić na okazję. Chce wyjechać z Berdory. Ale tak naprawdę zamiast szukania kogokolwiek, kto by mu w tym pomógł, od dłuższego czasu siedzi z boku, przy barze, wypija dwa drinki i jeśli nikt mu nie postawi następnego, wychodzi.

— Kliniki Kopiowania?

— Tworzyli kopie nieżyjących artystów, żeby zobaczyć, jakie dzieła mogliby jeszcze stworzyć — wyjaśnił Marti. — Ale szczegóły przedstawi ci Kup-R. To może być niezły materiał na opowiadanie.

— Tak — odparłam.

To mogło być naprawdę niezłe jako zwieńczenie mojego zbioru. Właściwie to go prawie zamknęłam, ale miałem poczucie, że czegoś w nim brakuje. Tekstu, który wiązałby wszystkie pozostałe. Opowiadania będącego puentą, powodującego, że wszystkie wcześniejsze zaczną przypominać spójną całość, nie przypadkowy zbiór elementów. Dlatego przychodziłem do Martiego — szukać tematu. Do jego baru trafiali przelotem najróżniejsi dziwacy z całej galaktyki, a czasami nawet ktoś spoza niej. Problem polegał na tym, że w większości różnili się od siebie głównie wyglądem, ich historie były do siebie bardzo podobne. Jakby życie nie potrafiło stworzyć tak naprawdę niczego osobliwego. Jakby ilość oczu w małym stopniu wpływała na postrzeganie świata. Kochali kogoś albo szukali miłości. Rozmnażali się albo się nie rozmnażali. Okradali albo byli okradani…

— Kopiowanie artystów — powtórzyłam sama do siebie, ale barman powoli odchodzący z brudnymi kuflami po klientach, którzy opuścili już lokal, najwyraźniej jeszcze mnie usłyszał.

— Tak — rzucił i zniknął za firankami.

Podchodzenie do obcych zawsze mnie stresowało. Z niejasnych przyczyn obawiałam się, że każdy kontakt z osobą nieznaną może zostać odczytany jako próba podrywu lub wyłudzenia czegoś. Tym razem dwie rzeczy spowodowały, że się przełamałam. Po pierwsze musiałam dokończyć ten zbiór opowiadań. Po drugie barman wspomniał, że Kup-R lubi, gdy mu ktoś stawia. Drinki za temat na opowiadanie — niezły deal.

*

Drinka, zgodnie z zapowiedzią Martiego, Kup-R przyjął bardzo chętnie. Przed opowieścią się wzbraniał. Ale dało się odczuć, że to kokieteria, obliczona na mój upór zabawa, zwyczajowa przepychanka. Tak naprawdę cieszył się, że znalazł słuchaczkę, ale nie chciał dać po sobie tego poznać. Co zupełnie mu się nie udało. Skończyło się moim zapewnieniem, że nie ujawnię szczegółów. Nie podam nazwisk, imion ani nazw, przynajmniej takich, które mogłyby zdradzić, od kogo znam tę historię. Trochę mnie to bawiło. Te uniki i tak niewiele pomogą. Dlatego całość zaczęła wydawać się może nie kłamstwem, ale zmyśleniem. Ale czym innym jest literatura? Potrzebowałam opowiadania. Zgodność z rzeczywistością nie odgrywała dla mnie w tej chwili roli.

Piłam drinka z kolesiem, który przedstawiał się jako Kup-R i słuchałam o Klinice Kopiowania…

— … na którą wszyscy mówili Kaka. Co zaczęło denerwować ludzi w zarządzie. Uważali, że taki skrót przyczynia się do zniesławienia instytucji. Oficjalnie zmieniono więc nazwę na Klinika Tworzenia Kopii. Stało się to jeszcze zanim ja zacząłem tam pracować. Ale papiery sobie, a życie sobie. W rozmowach na niższym szczeblu wszyscy nadal mówili Kaka.

Dlaczego w nazwie nie ma mowy o artystach? Nie wiem. Pewnie dlatego, że wszystko było utajone. Nie, nie nielegalne. Utajone. Firma pracowała zgodnie z prawem. Przynajmniej z grubsza. Na samym początku nawet podano do wiadomości publicznej informację o klonowaniu artystów — nie tylko jako dziwaczną sensację, ale przepełniony nadzieją news.

Zastanów się, ile obrazów, ile filmów, artystycznych instalacji czy wreszcie dzieł literackich tacy giganci jak Socapis, Atsytra, Obelga, Ainori, Trazom i wszyscy inni, których twórczość — czasami wyrastająca niespodziewanie na malutkich planetach w nic nieznaczących układach gwiezdnych — zachwyciła niejedną cywilizację… Ile mogliby stworzyć, gdyby żyli dłużej, gdyby żyli w innych czasach, w innych przestrzeniach? Ilu ludzi chciałoby się jeszcze nimi pozachwycać? I ilu mogłoby się na nich dorobić? Znalazło się wielu sponsorów, którzy wiązali z tym projektem duże nadzieje. Upraszczając, liczyli na spore zyski z tych hipotetycznych dzieł.

Wszystko ruszyło z wielką pompą. Pamiętam oficjalne otwarcie, chociaż wtedy jeszcze nie pracowałem dla Kaki. Zorganizowano olbrzymie wydarzenie. Za dnia festyn rodzinny, wieczorem regularna impreza dla starszych. Czy miało to cokolwiek wspólnego z projektem? Nie. Sponsorzy po prostu chcieli się pokazać i zareklamować. Czuło się, że nie o samą kulturę i sztukę idzie. Były więc niezliczone atrakcje. Dmuchane stacje kosmiczne, drewniane coastery, wyścigi parówek i tak dalej. Wieczorem bardziej klasycznie — żarcie, alkohol oraz inne używki. Tańce i biesiada. Ludzie bardziej niż Kakę zapamiętali reklamujące się na festynie firmy. Klonowanie artystów było bardzo dobrą okazją do sprzedawania kiełbasek, piwska i zabawy na gumowych atrakcjach. Do tego momentu pieniądz się zgadzał.  Pewnie mało kto w ogóle pamiętał, z jakiej okazji ta impreza. I pewnie nawet ja bym zapomniał, gdyby nie skontaktowała się ze mną znajoma — Malina Glon. Chociaż jej nazwisko dla tej opowieści jest zupełnie bez znaczenia.

Malina Glon zadzwoniła do mnie, bo w Teamie Doradczym Kaki zwolniło się miejsce. Wiedziała, że mam doświadczenie na podobnym stanowisku. I pewnie bym się nie zgodził dla samej roboty, bo miałem dobrą posadkę, do której się już przyzwyczaiłem, ale skusiła mnie forsa. Dawali dwa razy więcej w przeliczeniu na deliry. Pieniądze często powodują brak czujności. W ogóle nie zastanawiałem się, dlaczego mają wakat. Przyjąłem ofertę.

Okazało się, że miejsce wcale się nie zwolniło. Team Doradczy został dopiero utworzony i miał rozwiązać palący problem. Dopiero, kiedy zacząłem pracę dowiedziałem się, że w Kace rozpoczęto klonowanie o rok uśredniony wcześniej. I, jak rozumiesz, najstarsze klony wielkich artystów miały właśnie mniej więcej roczek. W każdej znanej nam inteligentnej rasie artyści zaczynają tworzyć raczej trochę później. Pomijam Migotonów, ale oni sami nie mogą się zdecydować, w jaki sposób obliczyć swój wiek.

Póki co Kaka przypominała żłobek. Inaczej. Wyobraź sobie kogoś, kto liczy na szybki zysk i z tą nadzieją, po roku od zainwestowania swoich pieniędzy, wchodzi do Kaki, ale zamiast armii artystów gotowych tworzyć kolejne wiekopomne dzieła, natrafia na gigantyczny żłobek pełen rozwrzeszczanych bachorów. Tak, do powstania Teamu Doradczego trzymano ich w jednej sali.

Nasza pierwsza propozycja to próba odwzorowania warunków, w jakich pierwotnie żyli nasi bohaterowie — chociaż niektórzy wolą nazwę króliki doświadczalne. Żłobek więc szybko przeistoczył się w oddzielne sale, w których przebywali osobno. Kaka miała stworzyć każdemu miejsce i czas, w jakich się wychowywał. Brzmi dobrze. Wystarczyło zatrudnić sztab aktorów, charakteryzatorów, scenografów…

Taki sposób dotarcia do celu generował jednak spore koszty. Jak się domyślasz, to nie pasowało sponsorom.

I tutaj po raz kolejny wkraczamy my. Trzeba było coś zrobić, aby uspokoić sumienie inwestorów. To do takich celów powołano Team Doradczy. No, może powołano nas do trochę innych celów, ale finalnie właśnie tym mieliśmy się zająć. Rzucaliśmy pomysłami, a Grupy Techniczne, na które w skrócie mówiliśmy Gity, sprawdzały możliwość ich realizacji. Mogliśmy zgłosić więc najbardziej pojebane projekty. W końcu nie od nas zależała strona techniczna i naukowa. Mieliśmy być kreatywni. I przynajmniej w założeniu nie mieliśmy odpowiadać za wprowadzanie naszej kreatywności w życie.

Siedzieliśmy w czwórkę w silent roomie i piliśmy kawę. Obok była sala relaksu. Pufy, materace, zabawki sensoryczne — wszystko, co mogło według psychologów Kaki wpłynąć pozytywnie na naszą kreatywność.

— Trzeba przyspieszyć czas — pierwszy pomysł wydawał się oczywisty, ale dopiero po tym, gdy został wypowiedziany przez Zet. Wystarczyło przyspieszyć czas artystom, żeby w szybciej się rozwijali, dorastali i osiągnęli wiek, w którym będą mogli tworzyć kolejne wiekopomne dzieło.

Oczywisty i, co ważniejsze, akceptowalny. Po godzinie od zgłoszenia go do centrali otrzymaliśmy informację, że Gity sprawdzają już tylko szczegóły.

— Będzie premia — rzuciłem do całego Teamu, głównie jednak gratulowałem pomysłodawczyni. Zet podniosła filiżankę z kawą w toaście.

Okazało się, że ogłosiliśmy sukces zbyt szybko.

Wraz z rozwijającymi się w przyspieszonym tempie artystami, szybciej zaczęli się starzeć aktorzy odgrywający rolę rodzin, znajomych i tak dalej. Facet grający ojczyma T. Razoma po dwóch dniach zmarł ze starości. Rodzina miała zgłosić sprawę do sądu, ale okazało się, że umowy pomiędzy Kaką a aktorami uzupełniono o odpowiednie aneksy. Żeby jednak nie nagłaśniano sprawy — bo to zaszkodziłoby nie tylko Kace, ale i wizerunkowi inwestorów — aktorom lub ich rodzinom przekazano spore kwoty za milczenie.

— I nasza premia rozeszła się nie po tych portfelach co trzeba — rzuciła Bet-A i z wyrzutem spojrzała na Zet.

— Zostaw ją — powiedziałem. — To był pomysł Zet, ale wszyscy go zaakceptowaliśmy. Wina rozkłada się na cały zespół. Tak jak i nagroda miała się rozłożyć. Trzeba wymyślić coś nowego.

— Winni to są głównie ci z Gitów — dodała Zet. — To oni uznali, że to teoretycznie możliwe.

— Chyba nie zrozumieli, że starzeć ma się głównie bohater danej przygody — zażartował LA.

Zaśmialiśmy się, ale w sterylnej przestrzeni silent roomu nasz śmiech zabrzmiał sztucznie.

Poszukiwanie nowych rozwiązań nie szło nam najlepiej. Snuliśmy się między silent roomem a salą relaksu, rzadko wymieniając jakieś konkretne uwagi. Bawiliśmy się różnymi przedmiotami — pluszowymi piłkami, rekruzem, montą, czeklistą, kubkami na kawę. Godziny mijały na ogół bezproduktywnie.

— Mam! — z radością wpadła do silent roomu Bet-A.

W dłoni trzymała kulę, w której pod przezroczystą powierzchnią unosiła się w gęstym płynie malutka kulka. Wyciągnęła rękę w naszą stronę, ale tylko wzruszyliśmy ramionami. Nikt oprócz Bety-A zdawał się nie rozumieć genialnego pomysłu.

— Zróbmy to! — oczyma wskazała na trzymaną przez siebie kulkę.

Nadal nic.

— Kiedy patrzyłam na tę kulę toczącą się po podłodze, pomyślałam, że ciało i świadomość mogą nie iść w parze. Jeśli uda się wgrać wspomnienia…

— Czekaj, czekaj. Czyli ciało się starzeje bez potrzeby urządzania tej hecy z aktorami, a potem wgramy mu wspomnienia?

— Teb-D, powtórzyłeś w sumie to, co powiedziałam, ale tak.

Wybuchliśmy śmiechem. Tym razem szczerym. Pełnym radości. Pomysł wydawał się lepszy niż poprzedni. Chociaż tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to się skończy tym razem. Gity też zareagowały pozytywnie. Kiedy pojawiły się trudności, zacząłem się zastanawiać, kogo przyjęli do tych Grup Technicznych i czy zaakceptowaliby każdy nasz pomysł.

Akcja ruszyła. Dni mijały.

Pierwszym problemem okazała się kompatybilność. Nie każde ciało chciało zaakceptować świadomość, która rozwijała się poza nim. Technicy tego nie przewidzieli. Kto by w ogóle pomyślał? Pierwszych kilkanaście prób skończyło się permanentnymi padaczkami. I śmiercią. Koszty  olbrzymie. Wkurwienie inwestorów też. Dało się odczuć po pensjach. Płacili tygodniówki, więc łatwo i szybko można było zauważyć różnicę.

— Kurwa, nie tak się umawialiśmy — rzuciła Zet na spotkaniu pracowników z zarządem.

— Masz rację — odpowiedział spokojnie sekretarz zarządu. — Ale, Zet, to w dużej mierze wina waszej komórki.

Od niechcenia wskazał naszą czwórkę.

— Teraz to jest nasza wina? — z wyrzutem wtrąciła Bet-A.

— Tak — odparł sekretarz. Przechylił głowę. Źrenice mu się zwęziły, jakby ktoś zaświecił mu w oczy latarką, chociaż natężenie światła w sali konferencyjnej się nie zmieniło.

Pracownicy innych działów spojrzeli na nas z nieukrywaną pretensją. Na kogoś trzeba było zrzucić całą winę.

— Grupy Techniczne — powiedział szef komórek Gitów — pracują nad dopasowaniem. Próbujemy znaleźć cechy decydujące o tym, czy dany osobnik w ogóle zaakceptuje wgranie świadomości. Stosujemy najnowsze rozwiązania techniczne, ale to są już sprawy… techniczne.

Zawstydził się tym niezręcznym powtórzeniem. Usiadł na swoim krześle i spuścił głowę.

— Jeśli Gity nie wprowadzą planu w życie, mamy przejebane — szepnęła Zet.

I tutaj pewnie cię zaskoczę. Gitom w końcu się udało. To znaczy prawie. Wgrali świadomość kilku sztucznie podstarzałym ciałom. Okazało się jednak, że mózgi też się starzały — co nikogo nie powinno zaskoczyć, w końcu są częścią ciała. Wgrywane wspomnienia nie zawsze współdziałały z tym, co nagromadziło się w mózgu w trakcie sztucznego postarzania. Wszystko się nakładało i w końcu nasi ukochani artyści — mówiąc fachowo — dostawali pierdolca. Popadali w paranoję, wydawało im się, że są kimś zupełnie innym. Co zasadniczo było w jakiś sposób prawdą. Jeden zaczął podejrzewać, że życie jest tylko wyobrażone. Próbował zgrać swoje ja na komputer. Nie umiał tego zrobić bezprzewodowo, więc wsadził sobie kabel do nosa. Głęboko. Naprawdę bardzo głęboko.

Przesłano do Teamu Doradczego jego zdjęcie. Facet z kablem wystającym z nosa leżący na podłodze w krwi wymieszanej z jakimś śluzem — to robi wrażenie. Piorunujące. Zet najpierw zamarła na kilka sekund, wpatrując się w zdjęcie, a potem rzuciła:

— Niech to, do chuja, wyślą Gitom. To oni są od tego, żeby przewidzieć wszelkie zaburzenia. Wszystkie, kurwa, przeszkody.

— Myślę, że to my robimy za kozła ofiarnego — powiedziałem.

— Po zebraniu jedno jest pewne — dodał LA. — Jeśli coś się nie uda, to my będziemy mieć przejebane. Ile jeszcze prób podejmą? Dwie? Trzy?

— Ale co nam mogą zrobić? — zapytał Zet. — Działamy zgodnie z umową.

— Kiedy dają pieniądze, ludzie w dupie mają umowy. Tym bardziej kiedy pieniędzy zaczyna brakować — spuentowała Bet-A.

— Co masz, kurwa, na myśli?

Bet-A wzruszyła ramionami, jakby chciała dać do zrozumienia, że sama nie ma pojęcia.  Ale wszyscy dobrze znali związek między nasza sytuacją a wypowiedzianą przez Betę-A kwestią.

*

— Co robiono z nieudanymi eksperymentami? — nie mogłam się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.

— To znaczy?

— Co działo się z  artystami, a właściwie z klonami artystów po nieudanych eksperymentach? Z tymi wszystkimi świrami, którzy wkładali sobie do nosa kable i tak dalej, co z nimi?

Kup-R zamyślił się. Kręcił po blacie baru szklanką z kolejnym drinkiem. Nie umiałam rozpoznać, czy szukał wymówki czy rozważał sen powiedzenia mi całej prawdy.

— Może nie powinienem tego mówić, ale likwidowano ich. Chyba że sami umierali. Co wcale nie było takie rzadkie. Wielu popełniało nieświadome samobójstwo, jak na przykład ten z kablem. A potem — wypił drinka do końca, chociaż zostało jeszcze pół szklanki. Otarł usta i spojrzał na mnie oczami załzawionymi od przyjętej gwałtownie dawki alkoholu. — A potem wszyscy trafiali do spalarni.

To jednak do dzisiaj jest tajemnica. Oficjalnie Kaka nigdy się do tego nie przyznała i nie przyzna. Nasza komórka dowiedziała się o tym, bo ta informacja miała być kolejną próbą nacisku czy wpłynięcia na podejmowane przez nas decyzje. Zresztą tajemnica to chyba złe słowo. Nikt z zewnątrz nie pytał, to nikt z wewnątrz nie odpowiadał. Zainteresowanie opinii publicznej właściwie spadało z dnia na dzień od otwarcia Kaki. Zresztą ludzi i tak w tym wszystkim interesowała bardziej zapowiedź sukcesu. Czekali na te klony artystów tworzące kolejne wiekopomne dzieła. Sponsorów zaś bardziej interesował efekt, z którego mogliby czerpać zyski, niż to, co dzieje się z wadliwym towarem.

Od wielkiej spalarni znajdującej się na pustyni K-Pust wiedziało niewielu. Albo raczej niewielu chciało wiedzieć. Była to po prostu kolejna spalarnia, która pozwoliła pozbyć się kolejnych zbędnych rzeczy lub ciał. Działała zresztą równocześnie jako spalarnia psującego się mięsa. Dla większości te klony i tak nie były niczym więcej. Może gdyby wreszcie coś stworzyły. Ale efektów na razie było brak. Ciągle więc obowiązywały przepisy, które klony traktowały na równi ze sztucznie wytworzonym mięsem.

*

Gity próbowały postarzać ciała tak, żeby nie rejestrowały żadnych doświadczeń, żeby świadomość ich nie rejestrowała. Zawsze jednak coś zostawało.

— Jeśli świadomość jest zanieczyszczona, to trzeba posprzątać — powiedziała pewnego dnia Bet-A.

— Co masz na myśli? — zapytałem odruchowo.

Siedzieliśmy w dwójkę w silent roomie. Zet i LA szukali natchnienia w sali relaksu.

— No — kontynuowała Bet-A. — Trzeba wyczyścić świadomość. Może inaczej. Trzeba wyrzucić stare meble i wnieść takie odpowiadające nowemu lokatorowi. Musi poczuć się komfortowo.

— Kurwa! — Zet wbiegła z silent roomu. — To może zadziałać.

Ale nie zadziałało. Szczególnie u malarzy, rzeźbiarzy, pianistów i u wszystkich tych, którym do tworzenia potrzebne jest ciało oprócz wyobraźni. Finalnie nie potrafili odtworzyć swoich starych dzieł. Muzycy nie umieli nic zagrać, malarze — trzymać pędzla i tak dalej. Z żalem patrzyliśmy, jak kopia Trecnoka próbowała powtórzyć na klawiszach najprostsze kompozycje. Nie umiał nawet zagrać Bobas kwark. Mieliśmy więc na obiekcie pełno zdolnych ludzi bez umiejętności. Ich ciała nie dorastały do ich wyobraźni. Depresje, załamania, próby samobójcze — niektóre zresztą udane.

— Nadzieja w pisarzach — rzucił sekretarz zarządu podczas kolejnego spotkania. — Szczególnie tych, którzy zrezygnowali z pisania ręcznego. Pióro, ołówek, długopis ciągną piszących w stronę rysowników.

Nasza czwórka też pokładała nadzieję w pisarzach. I pierwsze oznaki były optymistyczne. Wszystko wskazywało na to, że będzie dobrze.

Tutaj drobne wtajemniczenie. Klony startowały na kilka dni przed śmiercią oryginałów. I przez te kilka dni większość klonów pisarzy radziła sobie dobrze. Moment przejścia — jak nazywaliśmy oficjalnie chwilę, w której umierał oryginał — omijaliśmy na różne sposoby, zależnie od rodzaju umierania. To raczej technikalia, a nie jestem gitem, żeby to opisywać. Dla mnie ciekawsze jest to, co następowało później. Albo co nie następowało.

Nie następowały nowe dzieła sztuki. Ostatnie utwory napisane przed śmiercią były ostatnimi w ogóle. Poczucie, że są pisarzami nadal im towarzyszyło. Dramat pełną gębą. Dramat za dramatem.

— Ja jebie, banda utalentowanych pisarzy bez weny, bez pomysłu — rzuciła Zet.

— Może to i dobrze — podjąłem. — Po co nowe dzieła, skoro mało kto czyta ich poprzednie teksty?

— Weź się, kurwa, nie wygłupiaj. Nie o nich mi chodzi, ale o nas.

Był jeden wyjątek. Klon przeciętnej pisarki SF. Jego pierwowzór, P. Tronela, tworzyła króciutkie opowiadania. Nikt nie uważał jej za geniusza. Oprócz jednego sponsora. Sklonowanie jej było więc raczej ukłonem w jego stronę, w stronę jego majątku.

I P. Tronela, a właściwie jej klon, pisała także po momencie przejścia. Chociaż nie były to już opowiadania SF. Tworzyła przepisy kulinarne. Po kilka dziennie. Wcześniej pisał na komputerze. Po momencie przejścia wybrała ołówek i gładki zeszyt. Właściwie relikt wśród pisarzy w tej części galaktyki. Jej oryginał wydał trzy kilkudziesięciostronicowe zbiory opowiadań. Można więc wywnioskować, że pisała niewiele. Kopia pisała obsesyjnie. Co chwilę coś kreśliła, jakby nie mogła użyć gumki. Odrzucała jakieś siedemdziesiąt procent tekstu. Skreślenia wszystkich dziwiły, bo z ostatecznych wersji przepisów nic nie wynikało. To znaczy ani arcydziełem literatury nie można ich nazwać, ani nic nie można było na ich podstawie przygotować. Gity próbowały. I inne działy też. Efektem najczęściej był rozwalony piekarnik lub zniszczona patelnia. Niektóre zapisy zresztą już od początku były absolutnie absurdalne, nonsensowne. Czasami wymieniała nieistniejące produkty (koloksa dziwo), czasami niemożliwy do realizacji czas (zostaw ciasto w piekarniku na pół sekundy) albo myliła jednostki (metr wąskiego mleka).

Według mnie coś jej się przepaliło w mózgu. Po momencie przejścia nie umiała dokończyć rozpoczętego wcześniej opowiadania. Przez kilka dni nie pisała nic, a potem zaczęła tworzyć intertekstualną książkę kucharską, która po wypuszczeniu w świat mogła najwyżej rozwalić kilka kuchni.

Patrzyliśmy na jej zmagania, bo tylko ona cokolwiek pisała.

Na spotkaniu propozycję złożył sekretarz, zarzucając nam, że wykonuje pracę naszego działu.

— Może trzeba im dać czas. Może muszą oswoić się z nową sytuacją.

Jakbyśmy im go właśnie nie dawali.

*

Zostało dziesięć klonów. Siedem pisarek i trzech pisarzy. W tym dwóch poetów i jedna poetka oraz dramatopisarka. Pozostali to prozaiczki i prozaicy. I zgodnie z zaleceniami pięć lat temu dziewięcioro z nich rozesłano po różnych częściach galaktyki, żeby… dać im czas. Liczono, że chociaż dziewięć dzieł z tej całej akcji z klonowaniem uda się uzyskać. No, może dziesięć. Bo od czasu, gdy Kaka zatrudniła literaturoznawców i w tych bełkotliwych przepisach kulinarnych zaczęto odnajdywać swoistą wartość. W niektórych artykułach wykazano nawet związek nowego utworu z wcześniejszą twórczością. Skreślenia odczytywano jako świadome i będące częścią dzieła. 

Sporo z klonów odnalazło się w nowej rzeczywistości, w której je umieściliśmy. W żadnym przypadku jednak w sposób, w jaki od nich oczekiwano. Któryś otworzył pralnię. Inny zajął się produkcją popcornu. Właściwie prawie żaden, oprócz twórczyni intertekstualnej książki kucharskiej, nie pisze. Prawie żaden.

— Prawie?

— Oprócz ciebie.

— Tak — potwierdziłam, nie bardzo jeszcze wiedząc, co potwierdzam.

— Chociaż to też nieprawda. Od pięciu lat nie napisałaś nic. Ale swoją historię znasz. Nie masz żadnego zbioru opowiadań do dokończenia. Kiedy wrócisz do pokoju hotelowego i zajrzysz do zapisanych ołówkiem zeszytów znajdziesz tam jedno zdanie. Zdanie, które po prostu przepisujesz. Żeby móc wrócić, musiał naruszyć granicę. I tyle. W kółko. Nasi spece od literatury nie mogą doszukać się w tym niczego istotnego. Chociaż dla mnie ma to jakiś ukryty sens, szczególnie to zapętlenie, z którego nie możesz się wyrwać. Cóż spece wiedzą lepiej. Ich zdanie dodatkowo popierają sponsorzy. Korzyści, jakie Kaka czerpie z interesów pozostałych klonów są daleko większe. Co ja mówię? Do ciebie piąty rok dokładamy. I właśnie teraz Kaka zamierza to zakończyć.

Nie zrozum mnie źle. Ja bym dał ci jeszcze czas. Według mnie masz jeszcze szansę wydobyć się z bagienka jednego zdania. Nie ja jednak rozdaję karty. Nasz Team Doradczy rozwiązano. I zdegradowano nas do roli posłańców. To i tak dobrze. Bo po klęsce naszych kolejnych pomysłów raczej nie znalazłby się chętny, żeby nas zatrudnić na lepsze stanowisko.

Rozumiem w pełni twój żal i rozgoryczenie…

*

We mnie jednak była tylko pustka. Jestem dorosłą kobietą i okazuje się, że nic o sobie nie wiem. Miałam tylko jedno zdanie zapisane w zeszytach trzymanych w pokoju hotelowym.

— Przepraszam — powiedział barman. — Jeszcze drinka?

Nikogo więcej obok nas nie było. Teb-D podał Martiemu kopertę.

— Byliście umówieni? — zapytałam.

— Zrozum — mówił Teb-D. — Sponsorzy i sekretarze nie są po twojej stronie. To tacy jak ja wyprosili, żeby zatrzymać działanie spalarni. To tacy jak ja chcą dać klonom szansę na nowe życie. Ale jest nas niewielu. Niewiele możemy. Przez miesiąc będziesz miała jeszcze opłacany pokój w hotelu. A potem musisz znaleźć sobie jakąś pracę, żeby przeżyć. Musisz zacząć normalne życie.

Marti postawił przede mną kufel od piwa wypełniony whisky i lodem.

— Jeśli chcesz, możesz jeszcze posiedzieć. Będę na zapleczu.

— Mógłbym powiedzieć od razu, że jesteś klonem, ale byś nie uwierzyła. Wolałem więc umówić się z Martim. I całość oblec w opowieść. Wiesz, mimo rozwoju nauki, najbardziej nadal lubimy historyjki. Trzymaj się.

Odstawił swoją szklankę, wstał i wyszedł.

Ilustracja: Olga Grygiel


Michał Domagalski – autor Poza sezonem (nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz do Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny) oraz za lasem/. Publikował m. in. w “Przekroju”, “Odrze”, “Wyspie”, “Kontencie”, “Stonerze Polskim”, “Afroncie”, “biBLiotece”, “Stronie Czynnej” oraz antologiach (m.in. Odwrócona strefa, Romantyczność 2022, Przewodnik po zaminowanym terenie 2). Publicysta (ostatnio głównie dla TrueStory.pl). Prowadzi spotkania z pisarkami i pisarzami w ramach autorskiego cyklu BLIŻEJ.

Małgorzata Greszta – przygotowywała ilustracje i eseje wizualne do magazynów Wizje, Czas Kultury, Glissando, z którym współpracowała również jako graficzka odpowiedzialna za projekty okładek i skład. Jest autorką prozy poetyckiej, opowiadań SF i artykułów społeczno-kulturowych, które zazwyczaj sama ilustruje. Uczestniczyła w kilkunastu wystawach w kraju i za granicą m.in. The Wrong Biennale, 1st Feminnale of Contemporary Art w Biszkeku. Jako autorka i twórczyni wizualna jest zaprzyjaźniona z Galerią 01. 

https://www.facebook.com/mmgreszta