To było jakoś zaraz po trzydziestych urodzinach, jak się podpaliliśmy. Parę osób nagrało nas, jak płoniemy w godzinach szczytu na warszawskiej Patelni – to taki mały, nieckowaty placyk w centrum, gdzie o tej porze przecinają się drogi – można odnieść wrażenie – wszystkich mieszkańców miasta. A może i cała Polska przecina się na Patelni w godzinach szczytu: ktoś żebrze, ktoś nielegalnie sprzedaje skarpetki, a ktoś kwiaty; ktoś biegnie robić karierę, a ktoś po prostu zgubił się najebany o ósmej rano. Teraz poza tymi wszystkimi małymi codziennościami ktoś darł się histerycznie, ktoś inny może tracił przytomność, a ktoś uciekał do stacji metra. Jeśli jednak chciał coś widzieć lub słyszeć, to i tak dochodził do niego swąd naszej palonej skóry; coś za coś. A jak ktoś bał się patrzeć, to potem mógł sobie zobaczyć w internecie, bo zrobił się z tego całkiem niezły viral, zanim wszędzie to pobanowali. Co najmniej kilka filmików krążyło po sieci, na wszystkich z grubsza to samo; nikt nie zdążył uchwycić momentu podpalenia; ludzie zawsze byli dobrzy raczej w orientowaniu się we wszystkim za późno, nie mówiąc o reagowaniu z wyprzedzeniem. Każdy filmik pokazywał, jak siedzimy na środku placu. Dookoła ludzie w panice, w tle Pałac Kultury, a gdzieś między tymi dwoma planami ci, co mimo niezłego widowiska biegną robić swoje życia. Pewnie – raz: nie mogą sobie pozwolić na moment zatrzymania, albo dwa: zwyczajnie nie wierzą, że płoniemy naprawdę. Obie argumentacje są dla nas całkowicie zrozumiałe. Kiedy śpieszysz się do pracy, nie masz w obowiązku zatrzymywać się, widząc palącą się osobę. Po to żyjemy w wolnym kraju, żebyś miała prawo biec do pracy niezależnie od okoliczności. Kiedy z samego rana czujesz płonące ludzkie tkanki przed wejściem do metra, musisz szybko ustalić priorytety, przecież nie powiesz potem, że spóźniłaś się do roboty, bo ktoś się palił w centrum miasta. Zabawne, że zawsze znajdzie się grupa ludzi, którzy oczekują zrozumienia dla swojej punktualności, choćby nawet od samobójców rzucających się pod pociągi; jedni i drudzy mają swoje racje. Ale za jeszcze lepszy powód olania naszego płonięcia uznajemy brak zaufania i wiary, że płonęliśmy naprawdę. Sami nie wiemy, czy uwierzylibyśmy w to, co widzimy. Obiektywna prawda nie tylko nie istnieje, ale też nie należy do najświeższych trendów – od kilkunastu sezonów bezpieczniej nie wierzyć własnym oczom, bo potem może się okazać, że daliśmy się oszukać i jest bardzo przykro, a niewiele jest gorszych rzeczy niż poczucie bycia oszukanym, bo potem trzeba użerać się z obsługą klienta i żądać satysfakcji, która była podobno gwarantowana. Na widok kogoś płonącego pewnie uznalibyśmy, że oto dzieje się właśnie jakiś projekt reklamowy w przestrzeni miejskiej i jak tylko zatrzymamy się na chwilę, to podbiegnie zaraz natrętna, ale miło uśmiechnięta hostessa, żeby wylegitymować nas za paczkę darmowych fajek, które możemy sobie podpalić od dogorywającego prawie-już-denata, do którego wykrzykniemy na koniec: „youarefake news!”. Ewentualnie, że skończymy jako tło w jajcarskim filmiku jakiegoś internetowego twórcy, który postanowił nagrać i pokazać w internecie jak nabiera pół miasta, że właśnie umiera. Jednak w tym naszym przypadku, wszystko było akurat śmiertelnie prawdziwe, a nagrywali nas tylko jutuberzy z przypadku, którzy przestali być jutuberami, jak tylko ich kręcone rozedrganą ręką filmiki zostały usunięte z internetu za naruszanie zasad społeczności.
Szkoda, że nikt nas nie filmował chwilę wcześniej, jak akurat szliśmy tam, na tę Patelnię, z kanistrem benzyny, bo wtedy właśnie czuliśmy się naprawdę spektakularnie. Rytm naszych kroków wytyczała żywa, buńczuczna muzyka. Czy był to jazgoczący w słuchawkach punk, czy może dudniący, tłusty, motywujący do zmieniania rzeczywistości bit, czy może jednak uliczny rap, walczący z (jakimś) systemem, trudno dziś powiedzieć, możesz sobie, Czytelniczko, wybrać sama. Na pewno cała ta sytuacja przyczyniła się do wyprodukowania wielu endorfin oraz myśli o tym, jak bardzo filmowo musimy wyglądać, niosąc kanister benzyny przez miasto z całą naszą zapalczywością. Puść to sobie koniecznie w slowmotion. Trudno odtworzyć nam to uczucie choćby we wspomnieniach; to było coś wyjątkowo nieuchwytnego, kiedy mogliśmy wszystko, a jednocześnie wszystko było nieprawdziwe i działo się tylko na ekranie, będąc sceną jakiegoś offowego filmu o braku zgody na rzeczywistość, koniecznie w ziarnistej czerni i bieli. O awanturze człowieka z całym światem, a co najmniej własnym krajem. Musieliśmy wyglądać jak w teledysku, bo czuliśmy się jak w teledysku i była to wtedy jedyna rzecz, jaka miała znaczenie. A kiedy już staliśmy w płomieniach, zbyt wolno docierało do nas, że płonięcie to cholernie bolesny sposób na spędzanie poranka, a ogień i slowmotion dodaje się w filmach głównie w postprodukcji i mało mają one wspólnego z rzeczywistością. I jeszcze, że na planie filmowym płonąć może tylko i wyłącznie wykwalifikowany kaskader. A w zasadzie bardziej to, co ma na sobie, a jest ubrany w profesjonalne oszustwo przyklejone na przekręt. I jeszcze czuwają nad nim wykwalifikowani strażacy, i jeszcze lepiej wykwalifikowani ratownicy, którzy mogliby w tym czasie przydać się gdzie indziej: gdzieś, gdzie ktoś akurat naprawdę potrzebuje pomocy, i pewno teraz umiera przez ich nieobecność, może nawet płonie. A nie na planie filmowym, gdzie pomagają produkować rozrywkę. Pewnie właśnie dlatego nie było ich wtedy tam z nami; bo są sprawy ważne i ważniejsze. Nie ma wykwalifikowanego personelu w okolicy, nie ma też slowmotion, nie ma nawet muzyki, a ból nie pozwala nam już więcej nie tylko krzyczeć; zagłusza już nawet nasze myśli. Nie możemy już nic z tym zrobić i to jest ostatnia w miarę czysta i wyraźna myśl, jaką udało nam się zapamiętać.
***
Potem było nic, nic, nic i kolejna myśl, którą zapamiętaliśmy, kiedy znowu zaczęli włączać światło: tylko nie płacz, mamo. Wyrzut sumienia, że coś jej zrobiliśmy, mimo że zrobiliśmy coś sobie. Dopiero potem dotarł do nas jej głos i słowa, które ten wyrzut sumienia bezpośrednio wywołały.
— Dlaczego ty mi to robisz? — powiedziała matka, a w jej głosie słychać było, że nasza cicha niby-modlitwa o nie-płacz jest kolejną, która nie została przez nikogo wysłuchana. Zaraz po tych słowach matka zaczęła się robić jakby wyraźniejsza. Ale co, dlaczego robimy tobie? Raczej sobie zrobiliśmy cokolwiek niż komukolwiek cokolwiek. Matka powoli przestawała być całym naszym światem; ponad nią pojawił się jeszcze szpitalny sufit, a na nas szpitalna pościel, obok szpitalna aparatura, a w tym wszystkim nasza szpitalna obecność i szpitalne nasze poparzenia, które rodzona matka właśnie próbowała nam odebrać, sugerując, że to jej. Używała do tego swojego sprawdzonego triku przyjmowania na siebie całego cierpienia w dowolnych, wygodnych dla niej momentach, nawet wtedy, kiedy jej się wcale nie należy. A kiedy żadnego cierpienia akurat w okolicy nie ma, ona potrafi je wyczarowywać, stwarzać siłą woli, niby to udawać, że jest i że należy do niej; całe cierpienie jej, bo ona cierpienia łaknie i zawsze je dostaje; wystarczy proste zaklęcie, jak na przykład: dlaczego ty mi to robisz? W życiu nie słyszeliśmy bardziej cierpiętniczej formuły, a tę konkretną słyszeliśmy akurat dość często. Matka uwielbiała jej używać, kiedy wracała z wywiadówki, żeby podkreślić, że jest główną ofiarą naszych złych ocen albo uwagi w dzienniku i musi się za nas wstydzić. Dlaczego ty mi to robisz? – pytała, kiedy wydało się, że popalamy pierwsze papierosy za blokiem; tak, jakbyśmy pracowali w ten sposób na jej raka płuc i męczeńską śmierć z przerzutami. To samo pytanie zadawała po naszej pierwszej bójce albo nawet, kiedy zbyt długo graliśmy na komputerze do późnych godzin nocnych, co było wyjątkowo komiczne. Wkraczała do naszego pokoju o trzeciej w nocy i mimo że wstała tylko się wysikać, zaspana, z zapuchniętą buzią akcentowała swoje czarodziejskie pytanie w możliwie najbardziej dramatyczny sposób, jakbyśmy odbierali jej podstawowe prawo człowieka, prawo do snu, mimo że jeszcze przed chwilą chrapała tak, że słyszeliśmy ją przez ścianę, kiedy tylko zdejmowaliśmy słuchawki. Zbyt dobrze znaliśmy to zaklęcie, żeby go nie rozpoznać, kiedy tam, przy naszym szpitalnym łóżku matka właśnie próbowała przywłaszczyć sobie nasze cierpienie, na które sami zapracowaliśmy. Nie wszystko musi kręcić się wokół niej, niech raz w życiu pozwoli nam zrobić coś tylko i wyłącznie sobie, dla siebie. Mieliśmy kiedyś kolegę, który za młodu napisał wiersz o tym, że jak się rozstał z dziewczyną, to potem, o czym by nie napisał wiersza gdzieś w internecie, to ona zawsze myślała że to o niej. I tu jest podobnie, tylko o wiele gorzej. Nawet jak nie podobały jej się warunki, w jakich już samodzielnie mieszkaliśmy, puenta była znowu taka, że robimy jej takim życiem krzywdę. Dlaczego my jej to robimy?
To poczucie winy ciągnie się za nami od lat jak trumna wleczona przez kowboja środkiem prerii czy tam miasteczka w filmie “Django”, ale tym starym, w którym Django nie jest Jamie Foxx, a jedynie niebieskooki blondyn o kwadratowej szczęce.
***
Zaraz podchwyciły to wszystkie portale. Kiedy ci, co nie zwracali uwagi na nasze samopodpalenie byli już po kawkach i przy biureczkach, mogli akurat poczytać nagłówki, że trzydziestolatek podpalił się w centrum Warszawy [VIDEO], albo że kim jest człowiek-pochodnia z Warszawy?, było też parę kiepskich gier słownych, opartych na tym, że płonął na „Patelni”, wiecie. Jak już koło jedenastej rano poszło info, że malowaliśmy obrazy, to były też nagłówki o artystycznym performansie stołecznego malarza, no czy on jest w ogóle normalny. Były też o przemęczonym milenialsie, bo wiek się zgadzał, a przemęczeni, odrętwiali milenialsi byli akurat wtedy nośnym tematem i czy oni są w ogóle normalni. Pod nagłówkami były komentarze zszokowanych internautów (no czy on jest w ogóle normalny). Na przykład zwolennicy jednej partii pisali, że to wina innej partii i czy jesteście zadowoleni z siebie, że zobaczcie, do czego doprowadziliście. Z kolei zwolennicy etosu pracy pisali, że w ich czasach to człowiek się cieszył że miał etat, a teraz ci trzydziestolatkowie zamiast wziąśćsie za robote, to wolą się podpalać w centrum żeby popsuć dzieć inny wszystko to z lenistwa i rozbestwienia i roszzeniowosxi, pisownia oryginalna, no czy on jest w ogóle normalny.
***
Z tą normalnością to było tak, że pójście kiedyś do psychiatry to był nasz największy powód do własnej dumy, jaki udało się nam od życia wyszarpać, i takim pozostał już na zawsze. Nie dało nam tego wykształcenie: ani czerwone paski w podstawówce, do której chodziliśmy tak daleko i dawno, że bardzo możliwym jest, że nie byliśmy to my, tylko ktoś zupełnie inny; ani późniejsze gimnazjum i liceum, gdzie dobre stopnie zamieniliśmy na pierwsze papierosy, pierwsze alkohole i pierwsze jointy oraz generalnie rzeczy pierwsze, które nie mogą być ani powodem do dumy, ani nawet do pogardzania samym sobą. Coś, co wydaje się wtedy wielkim wydarzeniem, po latach urasta do rangi sztandarowej nijakości. Nie dała nam tego potem (zwłaszcza) akademia sztuk, którą dla pewności porzucaliśmy więcej niż raz, bo mimo upływającego czasu wciąż nie mogliśmy się z nią dogadać, co utwierdziło nas jedynie w przekonaniu o niskiej jakości zarówno naszej osoby, jak i otoczenia; przecież miało już być dobrze, a my ciągle nie wiedzieliśmy, kim chcemy zostać. Taki brak planu może być deprymujący, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, jak konkretne perspektywy na rzeczywistość potrafiliśmy snuć wcale nie tak jeszcze dawno temu, będąc niemal wylatującym z gniazda pisklakiem, któremu wydaje się, że pobije rekord świata w dofrunięciu do Słońca na czas. Potem, że MOŻE ten rekord pobije. Potem, że jeszcze zdąży. W końcu okazuje się, że podlotek wciąż tkwi na tym samym drzewie co gniazdo, tyle że dwie gałęzie obok.
Mimo to podejmowaliśmy próby – nie przynoszące nam dumy tak samo jak edukacja – zostania malarzem, a potem nawet zostania Wielkim Malarzem; wszystko to dlatego, że byliśmy z jakiegoś powodu przekonani o tym, że porzucenie akademickiego wykształcenia do tego właśnie nas predestynuje. W końcu Bill Gates był nieukiem. Albo może Albert Einstein nie miał matury? Jakoś tak, coś takiego. A już na pewno Van Gogh nie chodził na studia, tak? No. W myśl zasady, że zawsze i wszędzie możemy wszystko i że wszystko da się zmonetyzować, próbowaliśmy najpierw posiąść świat sztuki od strony rynkowej, żywiąc nadzieję, że da się utrzymywać z tego, co się robić zwyczajnie lubi. Wystarczyła nam jednak lektura jednego wywiadu, żeby stracić do siebie szacunek. W wywiadzie tym jedna pani malarka opowiadała, jak to stosowała się do czyichś porad, jak malować, żeby jej obrazy lepiej schodziły. Poczuliśmy pogardę najpierw do niej, a potem – po krótkim namyśle i wysiłku naszych szarych komórek, które połączyły fakty i odnalazły stosowne analogie – do siebie samych również. Co my w ogóle robimy? Tym właśnie chcemy być? Nasza głęboka rozpacz trwała aż do poznania przez nas niejakiego Leonarda i związania się bliżej z lokalnym malarskim podziemiem, co z kolei przyniosło nam mnóstwo przedniej zabawy, całą masę doskonale spędzonych – aż do zapomnienia – wieczorów oraz wiele innych znajomości ze wspaniałymi, prawdziwie wolnymi, spontanicznymi twórcami. Ich niezwykle barwne osobowości bardzo nam imponowały, cieszyły nas, radowały, aż w końcu doprowadziły do przekonania, że nie mamy absolutnie niczego do zaoferowania.
***
Że jesteśmy kopią kopii kopiikopii. Że nasze malarstwo może i jest estetyczne, może ładnie dobieramy na płótnach barwy, opanowaliśmy kilka technik, ale wszystko, co tylko wyjdzie spod naszego pędzla i opuści nasze małe, słodkie mieszkanko, aby ukazać się większej liczbie oczu, nie dość, że przechodzi bez echa, nie dość, że jest mało popularne zarówno w oflajnie, jak i w onlajnie, to jest też paskudnie banalne, miałkie, nijakie, wtórne i odtwórcze. Raz nam się wydawało, że znaleźliśmy na to wszystko genialny w swej prostocie sposób. Zdecydowaliśmy wtedy, że nasze obrazy nie będą przedstawiały zupełnie nic. Pomyśleliśmy, że proces ważniejszy jest od efektu końcowego. To musiało być malowanie obrazu przy jakiejś używce, bo inaczej nie mogłoby nas tak olśnić, żebyśmy uznali się za wysłannika chaosu występującego przeciw porządkowi, symbolizowanemu przez akademickie wykształcenie, z którego tak skrupulatnie przecież rezygnowaliśmy.
Wiedzieliśmy, że sama myśl o tym, że nasze obrazy powinny przedstawiać „nic”, sama w sobie jest paskudnie banalna, miałka, nijaka, wtórna i odtwórcza. Do takiej myśli docierał przecież prędzej czy później każdy abstrakcjonista. Czuliśmy, że istota tkwi jednak nie w tym, dokąd się dotarło, ani nawet skąd się przyszło, ale raczej jak i którędy. Trochę jak z akceptowaniem rzeczywistości taką, jaka jest, bo czy może być coś bardziej paskudnie banalnego, miałkiego, nijakiego, wtórnego i odtwórczego niż życiowa porada z przebojowej piosenki popularnego zespołu sprzed lat? Nie poddaj się; pomyśl, że na drugie życie nie masz szans; po co ten stres; każdy coś ma, czasem trzeba to; po prostu znaleźć; znajdź w sobie coś wartościowego; no a przede wszystkim, ale to przede wszystkim: bierz życie, jakie jest. Jedna myśl, prosta, banalna, całkiem jednak uczciwa oraz zupełnie wyprana z treści jest przecież przedmiotem całej w zasadzie filozofii wschodu i podpisałby się pod nią pewnie każdy jogin i każdy buddysta, ale także każdy stoik. Wszystkie nurty filozofii, wszystkie fragmenty religii, które są cokolwiek warte, mówią to samo, co Artur Rojek. Dlatego nasze obrazy, które nic nie przedstawiają, będą teraz bardziej wartościowe – myśleliśmy sobie. Bo nie chodzi o to, żeby od razu malować nic; chodzi o to, żeby do pomysłu na malowanie niczego dojść, pobierając cenne nauki w wyższej szkole artystostwa i artyzmu, ucząc się realistycznego rysunku i portretu, opanowując do perfekcji odwzorowywanie światłocienia, technikę „mokre w mokre” oraz całą masę innych sztuczek, technik i sposobów oddawania na płótnie rzeczywistości, a nawet wszystkiego, co tylko możemy sobie wyobrazić. Żeby odrzucić wszystko, co potrafimy i puścić się pędem ze stoku abstrakcjonizmu, gwałcąc i bezczeszcząc formę, którą do tej pory przyjmowaliśmy za naszą, swoją, własną i uznać to pięknie brzmiące słowo „bezczeszczenie” za całą naszą malarską biografię. Z tą myślą właśnie czuliśmy się przez chwilę – ach, nareszcie – euforycznie szczęśliwi.
Do momentu aż na jakimś techno party w podziemiach starej kamienicy poznaliśmy tego zasranego Leonarda, w którym się z miejsca zakochaliśmy, uznając go od razu za artystę przez duże, ogromne, największe „A”, jakie potrafiliśmy sobie wyobrazić. Leonard emanował radością z tego, co tworzy, spontanicznością, dzikością, jakiej sami nie mogliśmy nigdy z siebie wykrzesać. A do tego wszystkiego był jeszcze założycielem, szefem i sercem czegoś na kształt grupy artystycznej; trudno powiedzieć, czy to była grupa, inicjatywa, czy cokolwiek innego, ale o to przecież chodzi, żeby ta sztuka nie potrzebowała etykietek. Mamy pełnię dwudziestego pierwszego wieku i mamy słowo „projekt”, któremu dziękujemy, że jest i że pasuje tak bardzo do wszystkiego co niedookreślone. Zatem projekt Leonarda nazywał się Galeria Chałwa Hejterom; płynny skład, w różnych miejscach różni ludzie wystawiają różne rzeczy, głównie obrazy. Głównie o charakterze bardzo undergroundowym. Na tyle undergroundowym, na ile dzisiaj jeszcze się da. Działo się to zwykle w weekendy i łączyło ze srogim melanżem, a ze srogim melanżem Leonard miał chyba problem. Jedyną rzeczą z jaką miał większy problem niż z melanżem, był może brak melanżu. Poza tym trapiło go, jak się zdaje, sporo problemów. Oto na przykład żalił nam się czasem, że ludzie oceniają go powierzchownie po jego wydziaranej mordzie, po policzkach pociętych żyletką, po ogolonej czaszce i po tym, że próbuje mówić bardzo przemyślane rzeczy, więc czasem mówi odrobinę wolniej, ciszej, z długimi między tym wszystkim, co ma do powiedzenia, pauzami. Leonard na szczęście nie odwiedził nas w szpitalu, bo akurat miał w tym czasie trochę luźniejszy czas, taki w sam raz pomiędzy jedną maniakalną serią obrazów a drugą. Zajmował się prawdopodobnie szkicowaniem, graniem w gry, jaraniem jointów i wciąganiem ścierwa – tak sądziliśmy po jego instastories, które widzieliśmy już po szpitalnym przebudzeniu, a na których trochę płakał, a trochę obrażał właścicieli miejsca, w którym odbyła się ostatnia wystawa Galerii Chałwa Hejterom. Wrzucał też grafomańskie wiersze, które napisała dla niego zbuntowana, nie dbająca o nic dziewczyna z ostrym makijażem, zdartym lakierem na paznokciach i sznytami na przedramionach oraz kolorowymi pasemkami w równo obciętej grzywce. Chociaż może to on pisał te wiersze dla niej i publikował na storiesach? Trudno nam to było ocenić; ani my nie byliśmy w najlepszej formie, ani Leonard.
***
Ale może on wcale nam nie imponował, może mu zwyczajnie zazdrościliśmy? Tej autokreacji, ciągłego stwarzania siebie, czy to na żywo, czy w sieci społecznościowej i na ekranach smartfonów wyświetlających jego storiesy. Bo chociaż to musi być na dłuższą metę męczące, tak stwarzać siebie, brać te wszystkie narkotyki, mieć brud za paznokciami i ciąć się, to na pewno idzie za tym jakieś poczucie wolności i robienia, co tylko się chce. Na pewno mniej to wszystko męczące niż nasze pójście na łatwiznę. Tak, paradoksalnie pójście na łatwiznę okazuje się czasem wyborem najtrudniejszej drogi, zwłaszcza jeśli wiąże się ze strachem przed byciem samym sobą. To właśnie my, to właśnie o nas, kiedy baliśmy się zostać malarzami na pełen etat. Powiedzieli nam, że możemy zostać kim chcemy, a my zostaliśmy poparzonymi trzydziestolatkami, leżącymi w szpitalu. Wszystko to przez to, że wcześniej wybraliśmy łatwiejszą – jak się zdawało – drogę, polegającą na wykorzystaniu swoich plastycznych zdolności w służbie ciągłemu wzrostowi i rentowności, w służbie silnej gospodarce, w służbie zalepianiu miast plakatami, internetu banerami oraz postami (nie mylić z psotami, bardzo o to czasem łatwo), a także contentem. W końcu wszyscy mamy do wypełnienia jakieś zobowiązania wobec akcjonariuszy.
Chcieliśmy być tam, gdzie branża elitarna, pełna genialnych nonkonformistów, którzy z jednej strony co prawda służą kreowaniu oraz spełnianiu konsumenckich potrzeb i zachcianek, ale sami stoją przecież ponad tym. Jeśli to oni tworzą mechanizmy sprawiające, że konsument konsumuje i robi wszystko, czego chcą akcjonariusze, to są na te mechanizmy odporni. No i mieliśmy w pracy takiego jednego Szawła. Szaweł był twórcą, Szaweł tworzył, nie dawał się wtłoczyć w ramy, ale jakby nie patrzeć, jednocześnie tkwił w nich, co sprawiało, że uważając się za twórcę, który tworzy i się nie wtłacza, był dla innych tak naprawdę kawałem jebanego buca. Szaweł otwarcie mawiał, że gardzi ludźmi, co oglądają jego reklamy, oraz że jakim robalem być trzeba, by iść do centrum handlowego na festiwal pieroga i sera, oglądać wystawiane tam markowe auta ze styropianu, te same które my promowaliśmy, komunikowaliśmy i zachęcaliśmy całe rodziny, żeby przyszły, oglądały i bawiły się tak, że oesu. Jednocześnie Szaweł dysponował stylizacjami identycznymi jak setki, tysiące innych stylizacji ludzi pracujących na podobnych stanowiskach, wykonujących podobną pracę, tworzących i niedających się wtłaczać twórców. Kiedy odbiorców reklam, które przygotowywał, traktował jako dającą się zmanipulować tłuszczę, nie widział, że jest takim samym odbiorcą reklam, tylko innych, bo ma większy budżet do wydania na buty identyczne jak jego koledzy po fachu, buty, na które nigdy nie pozwoli sobie uczestnik festiwalu pieroga i sera, fan aut ze styropianu.
Taki Szaweł, do spółki z Ananiaszem, Barachielem, Elizeuszem i kilkoma innymi, dowiódł nam ostatecznie, że dumni możemy być jedynie z szybkiej autodiagnozy i pójścia do psychiatry bez zbędnych ceregieli. Chociaż fakt naszego leczenia psychiatrycznego okazał się niezwykle krzywdzący dla naszej matki. Przecież.
***
Pik.
Pik.
Pik.
Pikanie słyszeliśmy, miarowe i jednostajne. Gdzieś w przestrzeni, gdzieś nad nami. Czy to był ten szpitalny sprzęt, który za nas oddychał? Czy może to wywrotka na wstecznym – matka siedzi za kierownicą, chcąc zasypać nas całą naczepą swojej ciężkiej, żwirowatej troski, cofa prosto na nas? Jeśli to ona, jeśli robi to po to, żebyśmy zdechli przysypani, to – bóg nam świadkiem – będzie to znowu nasza na matce zbrodnia, popełniona z czystej naszej złośliwości i zwyrodnialstwa.
Nie mamy dokąd uciec, choć gdzieś tam pod naszymi poparzeniami wiemy, że to są tylko nasze własne poparzenia, na które sobie sami zapracowaliśmy tymi ręcami i benzyną kupioną za własne pieniądze, i mamy do nich święte prawo własności tak samo jak do całego doliczonego w gratisie cierpienia. Ale zasypuje nas ta troska, choć nasza ostatnia myśl to, że ona nawet może nie jest troską, tylko egoistycznym odruchem obronnym wymierzonym prosto w nas. Bronić się jest przed czym, bo nic gorszego żadnej matki nie może spotkać niż wiara w to, że jest się lub było kiepską matką, a matczyny umysł jest widocznie zaprogramowany na generowanie takiej myśli. Critical error, proszę wyłączyć i włączyć albo skontaktować się z pomocą techniczną, która akurat ma zajęte, ale oto nasze granie na czekanie. Sposoby na oddalenie od siebie takiej chorej myśli są różne. Można na przykład działać mało subtelnie i pójść w alkohol. Opcja prosta, dostępna, niepozostawiająca zbyt wiele pola do dyskusji na przyszłość, sprawy pozostają jasne i niewymagające potem żadnego wysiłku. Ale można też posłużyć się fortelem tak wyrafinowanym, że zarezerwowany jest on jedynie dla najbardziej wirtuozerskich umysłów. Należy metaforycznie i dosłownie, ale zawsze głośno i wyraźnie, brać na siebie cierpienie, cierpieć tak, żeby to drugie, młodsze stworzenie, które wcale się na ten świat nie pchało, czuło się odpowiedzialne już nie tylko za swoje własne wybory, ale także za cały ogrom matczynego cierpienia. Plan genialny – powołaj życie na świat, przekaż temu życiu wartości, a potem obarczaj. Wszystko to w imię spełnienia swojej własnej, prywatnej ambicji bycia czyimś rodzicem. Może i jesteś cierpiętnicą/cierpiętnikiem, ale przynajmniej dałaś/dałeś światu to, czego potrzebował, twój własny powód do dumy, czyli jeszcze jednego człowieka, który jest zupełnie tak przeciętny jak pozostali ludzie, których świat ma i tak w nadmiarze, i nie może ich uratować od głodu, ognia i wojny. Stoimy i klaszczemy powoli z ponurą miną i ze słowem: brawo. Brawko.
Stoimy w żwirze już po pas, a ona dostanie wreszcie swoje cierpienie w kumulacji, w promocji dwa w cenie jednego, cierpienie ostateczne, podniesione do potęgi. Pod ciężarem zmartwień matki umarliśmy matce na złość.
Ilustracja: Piotr Marzec
Redakcja: Paweł Harlender
Korekta: Dominika Barnaś
Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik ’89. Wiersze w necie; w ha!arcie, Wizjach, Helikopterze i Interze. Zdechły Osa > Wojtek Sokół
Piotr Marzec – rysuję komiksy. Wydałem w selfpublishingu „Sweet-ass dudes like us”, które w ZOZO dostały nagrodę Złotego Kurczaka za najlepszy scenariusz i komiks roku oraz nagrodę Maszin za komiks roku. Komiks w wersji 2.0 jako „Słodkie chłopaki” ukaże się w tym roku w wydawnictwie Kultura Gniewu – właśnie to cisnę. Urodziłem się w Myślenicach. Dyplom na ASP zrobiłem u Bałki – a to podobno daje licencję na robienie rzeczy.