Jakiś czas temu byłem w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, na wystawie pt. „Duch ukryty w drzewach”. Po wejściu na salę od razu dostrzegłem kunszt i misterność tamtejszych eksponatów. Ascetyczny duch Japonii jest wyczuwalny w niemal każdym pociągnięciu heblem. Proste narzędzia, piękne szkielety miniaturowych świątyń, drewniane parawany widokowe – nie ma w tym ani jednego nieprzemyślanego, zbyt euforycznego, nawet lekko szalonego ruchu na poziomie produkcji. Zachowawcze piękno Japonii jest kompatybilne ze mną, bo potrafię się w nim odnaleźć, dobrze wyraża moje cechy charakteru. Ale czasem brakuje mi poczucia prostej, niezrównanej euforii. Szczęścia nad którym nie muszę się zastanawiać, ale go po prostu odczuwać. Karnawału w Rio, sylwestrowej nocy z przyjaciółmi, letniego ogniska nad Wisłą z bandą porobionych ziomeczków. Nieczęsto zdarzają mi się momenty takiej tęsknoty, bo raczej wycofany ze mnie typ, ale się zdarzają. Wtedy uciekam w książki takie jak „Rozdroża 1999”.
Kiedy chwyciłem debiut prozatorski Eliasza Chmiela, pierwszym, co przykuło moją uwagę, była okładka zaprojektowana przez Pawła Harlendera. Warto o niej wspomnieć, bo doskonale wprowadza ona w klimat podróżniczo – stonerowy, zapowiada dualistyczną naturę świata opisanego i zaprasza do dalszych rozkmin.
Autor „Rozdroża” dzieli się na 21 rozdziałów i nazywa je perspektywami. Proste i celne założenie, którego w sumie chyba nigdy wcześniej nie widziałem. Zabawę zaczynamy od poznania korzeni dwójki głównych bohaterów – studenta, podróżnika i lekkoducha o imieniu Alwin i jego partnerki, brazylijskiej piękności Naomi. Właściwie rozpoczyna się ona chwilę wcześniej, od pofarbowanych na czarno stron pisanych przez Joela, alter ego Alwina, który znajduje manuskrypt zatytułowany „Pasja Alwina K.” Z pierwszych rozdziałów dowiadujemy się, ze Dandara, antenatka Naomi, została schwytana w Afryce przez kolonizatorów, zaciągnięta na statek, a później sprzedana jako niewolnica do Brazylii. Na tym w zasadzie jej wątek się kończy, ale jest to postać ważna, bo odnosi się bezpośrednio do korzeni bohaterki. Kontekst kulturowy obydwojga głównych postaci, zarówno Naomi jak i Alwina, zdaje się być kluczowy na poziomie rozmyślań o Wieży Babel, przypadkowości spotkań i wpływu fatum na nasze życia. Autor mówi nam, że Dandara odczuwa banzo, co w języku grupy etnicznej mbundu oznacza głęboką tęsknotę za Afryką. Ten smutek można wyczuć również w Naomi, która, mimo całej radości życia, jest przytłoczona problemem rasizmu w Brazylii. Tęskni do świata, w którym jej ciemna skóra nie sprawiałaby, że czuje się nie na miejscu, do świata, który akceptuje ją taką, jaka jest.
Przodkowie Alwina to rodzina pochodząca z wsi pod Rzeszowem. Mamy drugą wojnę światową i wątek rozpoczyna się ataku nazistów na górską wioskę, w której mieszkają. Atak ten rozdziela młodego Janka i jego starszego brata, Julka, od reszty familii. Trafiają oni do Pana Michała, sześćdziesięcioletniego wdowca, który staje się dla nich przybranym dziadkiem. Po jakimś czasie chłopcy odnajdują swoją rodzinę, następnie mamy perspektywę prawie już dorosłego Janka, który wyjeżdża z misją poszukiwania maszyny do szycia dla matki na zachód, a dociera do Szprotawy. Tam poznaje on pochodzącą z Ukrainy Wandę i zostaje na dłużej. W tym momencie autor kończy opisywanie drzewa genealogicznego bohaterów i przechodzimy do głównego wątku. Zaczynamy go od perspektywy Alwina, studenta, który dostaje stypendium Erazmus i w tym momencie rozpoczyna się jego podróżnicza przygoda. W pierwszej połowie książki Alwin zwierza nam się ze swoich marzeń – chciałby nagrać własny album muzyczny, zagrać koncert, namalować obraz, zgłębić Amerykę południową i napisać książkę. Większości z powyższych udaje mu się dokonać zanim w ogóle go poznajemy. Zostaje poznanie Ameryki Południowej i napisaniem książki, co właściwie dzieje się na naszych oczach.
Okej, kończąc streszczeniowy wstęp, przyznam, że moje umiejętności i doświadczenia recenzenckie są żadne [lol, nieprawda – przyp. red.]. Nie będę więc silił się na trudne słowa i efektowne frazy, ale opiszę poniżej po prostu parę istotnych aspektów i rozkmin, którymi, według mnie, stoi książka Eliasza. Książka, która dała mi po prostu mnóstwo frajdy. Po drodze zdarzy mi się pewnie pomieszać bohatera z autorem, bo mimo świadomości, że książka to fikcja literacka, często nie umiem rozdzielić w głowie obrazu Eliasza Chmiela – podróżnika, młodego literata, erudyty – od postaci Alwina, którą nakreślił on w swoim debiucie.
Chmiel od początku serwuje nam klimatyczną ucztę widoków, obrazów i wyobrażeń na temat miejsc, których większość z nas nie miała okazji odwiedzić. Koneserzy podróży, które niekoniecznie wymagają wyjścia z domu, odnajdą tu rzetelnie naszkicowaną panoramę kulturową Ameryki Południowej. Rys charakterologiczny mieszkańców Brazylii, realia małych miast, wiosek, metropolii, tamtejsze problemy rasowe, ekonomiczne, ale i radość bijąca z codziennych czynności, chwil, rytuałów. Tym dla mnie jest ta książka w pierwszej kolejności – podróżą, która przenosi mnie w tamtejszy świat, wycieczką, podczas której przewodnik, który mówi po polsku, ale wiedzy pozazdrościć może mu niejeden tubylec, buduje przede mną możliwość zajrzenia w wiele zakątków, które bez niego byłyby niedostępne. Ja oglądam to wszystko z otwartą japą i mówię sobie w duchu, że w końcu nadszedł długo wyczekany urlop.
Pierwsze rozdziały przywodzą na myśl raczej zbiór opowiadań i, szczerze mówiąc, myślałem, że będzie tak do końca. Wątki jednak łączą się w jeden bardzo sprawnie mniej więcej w połowie książki, kiedy podążamy już tylko za Alwinem. Powieść pisana jest z jego perspektywy. Główny bohater zdaje się być społecznikiem poszukującym swojego miejsca na ziemi. Cechuje go ekstrawertyzm, ciekawość świata, umiłowanie wolności. Czasem jednak można odnieść wrażenie, że jest to samotnik, obieżyświat (słowo, które kojarzy mi się wyłącznie z ekranizacją „Władcy Pierścieni”), który wcale nie chce znaleźć żadnego domu. Takie ograniczenia mogłyby szybo zacząć go dusić. Dwa wilki się w nim gryzą – jeden poszukujący spełnienia w samotnej eksploracji świata i samego siebie, drugi żyjący dla ekipy, dla ziomków, dla rodziny. Właśnie tak, leciutko, autor manewruje od kolektywu, więzów rodzinnych, do samotnego podróżowania, do cieszenia się chwilą, do dobrej muzyki słuchanej w dobrym miejscu o odpowiedniej porze. To wszystko całemu trio: autor – bohater – czytelnik, sprawia to po prostu frajdę. Tak Alwin wypowiada się na temat swojej ekipy: „Wstaję rano – widzę ich. Wracam z pracy – widzę ich. Jem śniadanie, jem obiad – widzę ich. Idę na imprezę – idę z nimi. Jestem z nimi tak mocno związany emocjonalnie, że są oni dla mnie rodziną”. Druga rodzina, choć, jak sam mówi, bliska jak pierwsza. Ten team jest ważny do tego stopnia, że mamy tutaj nawet wątek zatartej tożsamości, bohater wspomina, że zamiast „ja” odczuwa częściej „my”. Ciekawe w debiucie Chmiela są rozważania dotyczące tożsamości i przynależności. Oprócz oczywistych tropów w rozdziałach opisujących korzenie bohaterów, widać to już na poziomie genezy tytułu powieści. Autor pisze: „Czas jako koło, nie oś. Już majowie na to wpadli. „Już”? A może raczej „dopiero” na to wpadną? Kultura Majów zawsze była i będzie wyryta gdzieś na konturze Dysku Czasu. Tak samo jak rok 1999. Wydawało mi się, że trwał wiecznie. Nie miał końca. 1999, 1999, 1999, 1999, 1999 – kiedy bym nie spojrzał na kalendarz. (…) fajerwerki, bicie dzwonu, szampan na dziecięcej twarzy, radość. Skończył się w końcu. Skończył się? Stało się? I kim jestem ja? Intermillenialnym „metysem”? Sierotą po minionym tysiącleciu? (…) Tożsamość mojego pokolenia to nie do końca tożsamość XXI wieku. Generacja przełomu – jak każda. Dyskietka, kaseta VHS, walkman, discman (…)” Kolektyw jest tutaj prawie równoważny z „ja”, wiecie, tym „ja” na poziomie wyższej samotności, tej która wyzwala i oczyszcza. Czyli jest niezwykle ważny. Alwin nie waha się, żeby w pełni poświęcić się swojej „drugiej rodzinie”. Przykładem jest bardzo radosny manifest przyjaźni wygłoszony przy okazji jednej z popijaw. Samo słoneczko: „Moim życzeniem jest to, żebyśmy pamiętali, że nawet jak będziemy mieszkali na różnych kontynentach, żebyśmy znaleźli sobie przynajmniej raz do roku jeden wspólny tydzień i pojechali gdzieś razem, tylko w naszym gronie, po prostu zrobić s z t o s. Zrobić s z t o s, naprawdę.”
Sztos. Istotnym tematem w odniesieniu do książki Eliasza jest język, jakim posługują się na co dzień bohaterowie. Język młody, lekki, potoczny, absolutnie daleki od jakiegokolwiek patosu. Może momentami zbyt spoufalony, zbyt dużo zdrobnień tam, smarowania, ale nie przeszkadzało mi to jakoś w odbiorze książki, bo jest to zupełnie autentyczne. Alwin i jego ekipa nie stronią od slangu, który miesza się z poetyckimi i filozoficznymi opisami. Na przykład: „Widzisz, ta wieża to taki Panoptikon, o którym Hermes wcześniej wspominał, z tym że nie od obserwacji ogółu uwięzionych, a Prawdy, przez duże P. Zonk jest taki, że ma za dużo schodów, i to nierzadko owleczonych drutem kolczastym hipererudycji, drutem kolczastym nadętości pisarzy masturbujących się intelektualnie w pogoni za uwagą całego panteonu krytyków, czyli jedynych wybrańców będących w stanie zrozumieć tajemnice niezrozumiałości ich spuścizny.” Tak też Eliasz zdaje się postrzegać literaturę – jako coś, co ma przede wszystkim działać na emocje lub prościej, po prostu działać. „Jak już miałbym coś pisać, to tak, żeby było windą, nie schodziskiem”mówi bohater.
Odczuwam tę powieść głównie na dwóch poziomach. Z jednej strony czytanie tej książki jest dla mnie doświadczeniem radosnym, momentami nawet ekstatycznym, z drugiej odczuwam podskórny smutek. Motyw schodów przewija się tutaj kilkukrotnie, dając nam do zrozumienia, że mozolne wdrapywanie się stopniach literatury, a może życia, jest mesjanistycznym aktem, który wydaje się wręcz komiczny, w obliczu śmigającej obok nas windy. Po co się męczyć, wdrapywać na górę, skoro można wjechać? Windą jadę z parteru na trzydzieste siódme piętro w dwadzieścia jeden sekund.Gdy jestem na dole przytłacza mnie bieda, podziały społeczne, klasowość. I to oczywiście wybrzmiewa bardzo mocno, ale hej, masz jedno życie, więc ciesz się nim. Tylko, że inni też mają jedno, zbyt często chujowe. I tak w kółko, z góry na dół, z dołu na górę.
„Muzyka od zawsze była naszym wiernym towarzyszem. Trzecią osobą – uczestnikiem, a zarazem narratorem naszych dyskusji.”
pisze Chmiel o roli soundtracku w relacjach romantycznych. Można to zdanie odnieść do całości książki, bo muzyka gra nam w głowach, gdy czytamy opis karnawału, wyobrażamy sobie roztańczone, rozśpiewane usposobienia mieszkańców Ameryki Łacińskiej i Afryki. Alwin zresztą też wygląda na typka, który bez przerwy nuci sobie coś pod nosem. Ciekawym pomysłem jest ścieżka dźwiękowa, która na końcu książki proponuje autor. Oprócz brzmień latynoamerykańskich, znajdziemy też między innymi rap, rock, jazz, blues, soul itd. Piosenki są często znane, co pozostawia we pewien niedosyt, bo chciałoby się w końcu poznać trochę offu, ale pokazuje też, że autor ma w dupie piwniczane konwenanse i tworząc nam soundtrack do książki, kieruje się emocjami. Dla mnie to bardzo autentyczne rozwiązanie w przypadku książki, którą bardziej odczuwam, niż próbuję rozumieć.
Ostatnie rozdziały rozwiązują historię w ciekawy sposób. Przez większość czasu autor sugeruje nam, że Naomi to kobieta, z którą Alwin chce spędzić resztę życia. Przyjaciółka, kochanka, txai, co w przypisach autor tłumaczy nam jako „połowę mnie istniejącą w tobie, połowę ciebie istniejącą we mnie.” Para jest praktycznie nierozłączna, do czasu, kiedy bohaterowie dochodzą do tytułowych rozdroży. Strony pofarbowane na czarno, poświęcone alter ego Alwina i strony białe, opowiadające historie głównego bohatera, łączy postać Janaíny, tajemniczej 35-latki z Salvadoru. W tym miejscu dopiero zacząłem w końcu w pełni odczuwać, że mam do czynienia nie z literaturą faktu, a z solidną fikcją literacką. Chapeau bas, Eliasz.
Chmiel debiutuje książką cudownie eskapistyczną. Książką słoneczną, rozpromieniającą, sprzedającą nam ciągłego banana na usta. I chociaż tak faktycznie jest, nie dajmy się zwieść pozorom, bo jest ona czymś więcej. Na opisanie wszystkich ciekawych rozkminek po prostu nie starczyłoby mi tu miejsca. Ale bądźcie pewni, że „Rozdroża 1999” to nie tylko wesoły spacerek studenciaka po przedmieściach Rio. Powieść ta to również ciężar kulturowego spadku, pytań kwestionujące naszą tożsamość, próba znalezienia balansu między ciałem a duchem, między radością i smutkiem, między cieniem i światłem.
Eliasz Chmiel, Rozdroża 1999, Glowbook 2022
Ilustracja: Izabela Kucharska
Szymon Domański (1997) – z pochodzenia Nowodworzanin, z zamiłowania Warszawiak. Z zawodu nikt ważny. Człowiek na pół gwizdka. Brak wygranej w konkursach poetyckich całkiem logicznie tłumaczy tym, że w żadnym nie startował. Do tej pory publikował w “Akancie”, “Stonerze Polskim”, “Obszarach Przepisanych”, na stronie Wydawnictwa J oraz na łamach nowego “Projektu Poetyckiego”. Można go znaleźć na instagramie pod nazwą: hey.joe.s.burrougs.