Cruisin’ down tha street in my ’64
Jackin’ tha
freaks clocking tha dough
Went to tha
park tah get the scoop
Knuckleheads
out there come shootin’ some hoop
(“Boyz-N-Tha- Hood”)
Chwała tęczy i wszystkim kolorom, które stworzył bóg.
Chwała przyszłości jak ptasi klucz, za który prawiona jest jutrznia.
(„Posoka”)
Długo szukałem klucza do debiutanckiej książki Michała Mytnika „hoodshit (griptape)”, a właściwie do całej jego drogi lirycznej, począwszy od almanachu „Połów”. Mimo że poetę kilka razy spotkałem na różnych krakowskich spędach literackich czy open micach, musiałem pojechać aż do Stronia Śląskiego na Stację Literatura, żeby zrozumieć, na czym polega wyjątkowość tej dykcji. A właściwie to musiałem ją usłyszeć. Niełatwo bowiem „na oko” odkryć różnicę między wierszami Mytnika, bogatymi w tradycyjne figury literackie, dość klasycznie stylizowanymi, a całym tym szaleństwem, które w poezji przedstawiają roczniki dziewięćdziesiąte i dwutysięczne (myślę choćby o Kosendzie, Matwiejczuku, Barysie czy Voytali).
Owszem, można dowodzić, że tytułowa metafora ma swoje autotematyczne odniesienie, a deskorolkowy griptape sugeruje myślenie o wierszach w kategoriach przyczepności, ścierania się materiału, doskonalenia warsztatu i licznych tricków, które będzie wykonywał poeta. Jest ona zresztą rozwijana w książce o kolejne warianty i rozpisana na cykl, wiodący przez cały tom, Mytnikowi musiało więc zależeć na tej linii skojarzeń. A jednak tytuły wierszy-tricków tylko – jak wspomina poeta w jednym z wywiadów – „jowialnie prowadzą story”. Cała skejterska dynamika niespecjalnie pasuje do książki, bo Mytnik to nie Tony Hawk (nawet ten z gry) i niespecjalnie chce mu się te tricki ćwiczyć. Jeśli już porównać jego poezję do jazdy na desce, to byłoby to po prostu przemieszczanie się po miejskim chodniku, ewentualnie próba dojechania nieco szybciej do szkoły lub pracy. Gdzieś na horyzoncie ktoś rozmawiałby o legendarnym skateparku, o wszystkich flipach i slide’ach z MTV, ale same skejty byłby w tym świecie czymś na kształt rycerzy Jedi: dawno wymarłym zakonem z czasów licealnej młodości, z jakiegoś dalekiego planu, gdy osiedlowa ekipa zapewniała stabilność i poczucie przynależności. Sam autor określił to mianem „lewackiej kolektywności” i warto by się nad tym zagadnieniem zastanowić w kontekście miejsca podmiotu Mytnika w sporach spod znaku neoliberalna alienacja vs utopijny, populistyczny komuniaryzm. Ale może o tym później.
W rozmowie z Pawłem Harlenderem autor potwierdza niejako moje przeczucia: „Wymyślam frazy raczej w spokojnych momentach. Takich zjazdach. Musi się pojawić przestrzeń. Na przykład w nocy jest mi łatwiej wejść w odosobniony stan, ale piszę też na mieście, gdzie już nie ma tyle przestrzeni, za to łatwo jest coś dobrego usłyszeć. Za dnia znacznie rzadziej – bodźce są monotonne i też jest ich po prostu za dużo”. Mytnik nie jest poetą-performerem, który będzie przed nami widowiskowo prezentował swoje deskorolkowe wyczyny, lecz miejskim podsłuchiwaczem, który właśnie wychodzi ze swojego coming-of-age story i doskonale stapia się z tłem. Nie tworzy wierszy porywających, podobających się, efektownych, choć niewątpliwie świadomie i bardzo konsekwentnie je podkręca i szlifuje. Przypomina w tym ospałym trybie „zjazdu” (chyba najważniejszej figury obok griptape’u), w tym puszczaniu psychiki luzem i pozwoleniu sobie na kontemplację osobności, raczej Olka Trojanowskiego i jego „Parkingi podziemne jako miasta spotkań”, niż miejskie, bojowe i momentami wulgarne rejestry Szczepana Kopyta czy Piotra Borkowicza. To nie te bloki i nie to miasto. Tutaj spisuje się raczej „Lapidarium o Wielkiej Płycie”:
O co więc może chodzić w tym pisaniu? Co sprawiło, że czytający swoje wiersze, dość wsobny i wycofany inżynier chemii, stał się gwiazdą Stacji w roku 2020 i został wówczas niespodziewanie ogłoszony mitycznym „nowym językiem poezji”? W 2021 wjechał już jako debiutant, który świetnie radzi sobie na scenie i doskonale wie, jak poderwać publiczność i za pomocą prostego gadżetu zbudować liryczny flow bez narzucania się nikomu. Postawiłbym nieśmiałą na razie tezę, że to nie Mytnik ma w sobie deskorolkowe gwiazdorstwo, które sprawia, że jego wiersze zaczynają brzmieć jak poezja nadwrażliwych, zakapturzonych skejtów z amerykańskich filmów. Ten element jest w samych jego tekstach, ale trzeba go umiejętnie skonkretyzować: rytmem, tempem, pozorną obojętnością i czymś, co w slangu można by od biedy określić jako „życiowy nieogar” (pozdrawiam też Julka Rosińskiego). Dopóki nie usłyszałem Mytnika, czytałem te wiersze po swojemu, trochę zbyt serio, trochę zbyt dynamicznie, i nie do końca potrafiłem nadać im rytm. Rozpadały się na zestawy metafor, na fragmenty konfesyjne i opisy rzeczywistości, na otwierające, butne frazy: „mam swoje loopy i raczej jazdy”, „- mogę bo mogę mnożę przez zero” i na następujące po nich deklaracje niemocy. Ale Mytnik ma trafione puenty. Każdy wiersz potrafi docisnąć, ale w taki sposób, że nie domyka to tekstu znaczeniowo, a jedynie intensyfikuje napięcie. Wówczas „temat płynie jak kryształ” i „<ktoś> krzyczy przez okno / że nie ma już czasów”, potem „[…] idziemy rozchodzić / mięśnie po siłce jaźń po osiedlu” i to „Dlatego fraza będzie rwana jak fala, / a piaskiem niech będzie żwir”. Z takich lotnych zdań – jakby onelinerów, skondensowanych metaforycznie albo zerwanych w odpowiednim momencie, da się utkać refreniczną siłę tych tekstów bez stosowania paralelizmów i innych wariantów powtórzeń.
Skąd się to wzięło? Mytnik przychodzi do nas od strony rapu, który tekstowo przestaje mu w pewnej chwili wystarczać. Przechodzi więc przez spoke’n’word i slamy (podobno bez powodzenia), a potem drogą via Rybicki, Sosnowski i Pułka – trafia do tej niszy, w której obracają się dziś profesjonalni poeci i krytycy. Ale trafia jako mówca, osiedlowy speaker. Kluczowym doświadczeniem jego poezji jest słuchanie – nie tylko nasłuchiwanie ulicy, żywej mowy, rozmów znajomych, ale też słuchanie własnego tekstu, swoisty odsłuch i praca nad nim tak, jak pracuje się na poszczególnych ścieżkach za konsoletą studia (być może młodzieńcze doświadczenia obalania whisky i palenia jointów w amatorskim studiu nagraniowym zrobiły tu swoje). Dlatego wierzę, gdy Mytnik deklaruje, że nuci sobie własne frazy, że rytm wydaje mu się najważniejszą cechą liryki, a brzmienie przekłada się wprost na jakość i efektywność wiersza. Obok metaliterackich figur, wziętych ze środowiska deskorolkowego i osiedlowego (tu również cała linia narkotykowa – skunowa i haszyszowa), pojawia się w tomie zbiór metafor muzyczno-producenckich: pracy poetyckiej jako pracy nad samplami, beatami i loopami. Niby to wszystko znamy, bo przecież z techno i muzyki elektronicznej wydobywa swoje wiersze Szczepan Kopyt, dobrą rapową nawijkę potrafią zapodać Damian Kowal i Bartosz Horyza, a cała kultura loopów i pętli to dziedzictwo Rozdzielczości Chleba, od Podgórniego i Taranka po Kulikowską. A jednak u Mytnika to wszystko pracuje ze sobą jakoś inaczej, jakby pod poziomem samego tekstu. „Czasami czuję jakbym miał przed sobą wielką konsolę, jakbym był w studiu czy coś, hahahah” – mówił poeta przy okazji „Połowu”, podkreślając swoje eksperymentalne podejście do wiersza (w tomie choćby taki „Fluid” w kontraście do katalogowego „Za 1,5h pod Jubilatem”). To jedna z cech tej debiutanckiej twórczości: że nie wiemy jeszcze, w jakim kierunku podąży, bo chociaż Mytnik ma swoją metodę i wie, jak łączyć ze sobą nieoczywiste rejestry, to wciąż jeszcze poszukuje, wciąż chce coś zmieniać, podkręcać, kombinować na stykach.
Jak to działa? Cały „hoodshit (griptape)” jest aranżowany jako tom właśnie – ma dynamikę rapowego pojedynku, od wejścia na scenę i przejęcia mikrofonu, tego „wypluwam deskę przez kamień / ścieram się z butem ze sznurówką wiążę” i wywołaną tym odezwę „mogę bo mogę mnożę przez zero” („Impossible (sample)”), aż po finalną „Tablicę”: „Jak się odezwać, by spadł w końcu deszcz? // Jak dalej płynąć, myśląc o dnie? Jak łapać tempo? // Ja tylko zeruję objętość, czasem przemieniam w pył. / Dodawałem tyle maggi, ile wytrzymał język. / Mnożyłem, dzieląc. Dzieliłem, mnożąc, / i stoję z tym jak: eyy mogę już usiąść?”. W tym momencie cała kreacja poety-rapera, pewnego siebie typa z osiedla, zostaje rozbita, a on, wywołany do tablicy niby uczniak, schodzi ze sceny na tarczy. Urzekają mnie te wewnątrzwersowe rymy u Mytnika, nieoczywiste i niedokładnie, wynikające raczej z odpowiedniej akcentacji niż z rzeczywistej zgodności samogłosek – „w końcu deszcz”/„myśląc o dnie”, „łapać tempo”/„zeruję objętość”, „przemieniam w pył”/„stoję z tym”. Zamiast rymować po częstochowsku w klauzulach, jak to na ogół robią polscy raperzy, Mytnik pozwala sobie na dużą dowolność, wręcz dezynwolturę. Ważne, żeby rytm poganiał wers.
A można też tak:
Albo nawet tak:
W konfesyjny monolog trochę zagubionego, trochę zblazowanego podmiotu wcina się metaliteracka figura, z którą zostajemy, bo nic w wierszu jej wprost nie uzasadnia. Zjazd psychiczny spotyka się z ruchem schodzenia (po schodach? a może raczej stanem „zejścia” po cukrze, swoistym zjazdem insulinowym?) i z zapowiedzianym wcześniej przechyleniem się w dół. Czy to są pozycje deskorolkowe czy opisy życia miejskiego w wersji lajt? „Krawędź to wers, w którym kończy się oddech” – to właściwie definicja poezji Mytnika, wychodząca naprzeciw słynnemu Foksowemu „z lewej równo, z prawej poszarpane”. Mówi nam to o podejściu poety do wiersza, o jego myśleniu o porządkach delimitacyjnych więcej, niż analizowanie przerzutni w poszczególnych tekstach. Wers na jeden oddech wyznacza granicę, ale wiemy, że krawędzie są od tego, żeby na nich robić slide’a. Nie chodzi o zakreślenie tej granicy, za którą podmiot już nic nie zdoła zrobić, ani też o jej transgresyjne przekraczanie „na chwilę”. Chodzi o wykorzystanie jej po swojemu, jako fragmentu przestrzeni, od którego można się odbić. Ciąg: mówienie-oddychanie-pisanie-jazda_na_deskorolce to właśnie poetycki zjazd.
Nietrudno dostrzec, że podmiot – mimo buńczucznych deklaracji, tricków i aktów niemocy – utrzymuje z czytelnikiem dość familiarny stosunek. Jak mówił Mytnik: „ja faktycznie chciałbym przekonać ludzi, że język ławki może być językiem poetyckim”. Ale w „hoodshit (griptape)” to właściwie nie jest język „ławki”, tylko „ławeczki” – takiej jej miękkiej emo-wersji, w której nie przemoc i rywalizacja o zasoby, a wspólnota i wsparcie dyktują reguły gry; w której gra się z jednej płyty, a nie strzela sobie w ryj. W tym celu trzeba skracać dystans i sprawiać wrażenie, że bohater, chociaż ma swój świat i swój odrębny język, zanurzony gdzieś w blokowiskach, rapie i skejterskiej kulturze, to dobry człowiek – trochę intelektualista, trochę wrażliwiec. Więcej w nim ostatecznie z chłopaków Jakobe Mansztajna, niż facetów z „brulionu” czy grupy „Na dziko”. Mytnik to bardziej poeta z pokolenia Bedoesa czy Maty, niż Małpy i KęKę: taki „nasz ziomo”. A to wiele zmienia i w rozumieniu samej rapowej kultury, i w osiedlowo-blokerskich przedstawieniach. Bo nagle między tymi blokami, oprócz postępującej alienacji, wytwarza się jakiś wspólnotowy duch, który przezwycięża potransformacyjną Polskę, a właściwie stara się jej nawet nie zauważać i celebrować swoją osobność:
W recenzji z „Połowu. Poetyckie debiuty 2019” dla Biura Literackiego pisałem trochę bezradny, że „trudno się do tych wierszy dostać, i to nie ze względu na ich podwójnie zakodowaną hermetyczność czy erudycyjność. Są jak monady – konfrontują z jakimś doznaniem, opowiadają o podmiocie, próbują równocześnie wykonać pracę na języku i zdać relację z tego procesu, jakby wszystko działo się w nich na raz, symultanicznie i wewnątrz, nieskore do nawiązywania połączeń czy szukania komunikacyjnych prześwitów. Tytułowy kaptur działa tu jak totem – wyznacza granice bratania się z czytelnikiem, identyfikuje swoich i odstrasza wrogów. To taka osiedlowa mikroplemienność w poetyckiej praktyce”. Po roku i po kolejnych lekturach gotowej książki, oprawionej ponadto świetną okładką przez Pawła Harlendera, nie mam już wrażenia niedostępności, choć tytułowy kaptur Mytnika dalej działa jak totem. Niby „kaptur kryje szyszynkę <ktoś> zrobił crossover na Psyche”, ale w rzeczywistości pełni podobną funkcję jak frazy Audena w przekładzie Sośnickiego: „Pół metra z hakiem od przyczółka głowy/ Biegnie granica mej pierwszej Osoby./ Odłóg powietrza leżący pośrodku / To jest prywatny pagus, część majątku”. Tylko że Mytnik raczej nie mówiłby o majątku, bo obce wydaje się mu tak pojęte prawo własności (choć już nie prawo w ogóle, bo kwestie naruszania norm i zarazem respektowania zasad to istotne problemy w jego wierszach).
Niemniej jednak to właśnie czasownik „mieć” stanowi główny atraktor tego tomu. Podmiot używa go albo w celu zdefiniowania swojego stanu posiadania, albo do samookreślenia „ja”, albo też w zastępstwie „jestem”/„staję się”/„uważam”: „mam swoje loopy i raczej jazdy”, „miewam uczucia mieszane jak sos”, „od atmosfery mam kolana bezwładne”, „mam kaszel palacza, w głowie podsklepową czkawkę”, „mam opuszki w topach”, „mam co do tego zdanie lotne”, „mam Venice na łokciach”, „mam marny wysyp rabatek”, „mam plecy jak marmur”, „mam poślizg jak stary grip”, „na ekranie mam błoto”, „mam goofy ksywę”. Jest w tym zapewne trochę maniery, ale czytałbym to również jako pewną specyficzną konstrukcję podmiotu, który wiele rzeczy bierze do siebie, immunologicznie włącza w siebie, jakby miał grypę albo przemyślenia, ale już niekoniecznie był skłonny definiować się w kategoriach ontologicznych. Odnotowałem tylko trzy użycia „być” w całym tomie w kontekście podmiotu, dość sztuczne zresztą, z wyraźnym ciążeniem ku ulirycznieniu: „jestem oceanem”, „jestem lawiną”, „jestem też demencją”. W „hoodshit (griptape)” raczej się coś ma lub miewa, niż czymś się jest lub bywa. Samo slangowe „hoodshit” też odnosi nas do tych „gównianych rzeczy”, które dzieją się tylko w getcie i które przytrafiają się właśnie ziomkom w kapturach. Nie powinno więc dziwić, że w świecie Mytnika – chociaż trudno go nazwać gettem, bo to świat, jaki wszyscy znamy zza okien, trochę chłopacki, trochę betonowy – rzeczy się raczej przytrafiają, niż są. Shit happens, wiadomo. Ale przekłada się to na pewien obraz bezbronności tego podmiotu i skutkuje wierszem jako zapisem (nad)wrażliwości, notatkami z kolejnych twardych zderzeń z rzeczywistością, które amortyzowane są a to przez poczucie przynależności (crew), a to przez trawiasty buszek („Gdy wspomniałaś o przeciągach, nagle pojąłem, jak palić/ z bonga, kiedyś to była rozpacz, łapałem buchy jak ćmy”), a to znowu przez pozytywną fiksację i zaangażowanie podmiotu w ważne dla niego czynności (triada muzyka-poezja-deska). Działa jak dobrze nasmarowane łożyska.
Michał Mytnik, hoodshit (griptape), Biuro Literackie 2021
Ilustracja: Grzegorz Tortellini
Jakub Skurtys (ur. 1989) – mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.
Grzesiu Tortellini – audiowizualny gostek w 3d, członek zarządu Satuk Gamma.
instagram: toortellini
soundcloud: tortellini