Droga Deboro!
Pozwól mi wyrazić, jak bardzo cieszę się, że już niebawem ukaże się Twój kolejny tom. Jak szkoda mi, że nie potrafię przeczytać go w oryginale i jak wdzięczny jestem, że mogłem poznać go we fragmentach po polsku! Tak ożywczy w formie i nie mający w znanej mi literaturze równorzędnych odpowiedników, a jednocześnie tak trafny w opisie współczesnego stanu ludzkości, stanu zaniku uczuć metafizycznych. Te biedne figury i ich mechaniczne zajęcia, ruchy jakby nieświadome, postawy bierne, fizjonomie pełne kolistego powtórzenia, ciała i rekwizyty fabrycznie zreplikowane. Lecz co w sprawia, że czuję we krwi płynące i pulsujące pod czaszką bulgoty czystego zachwytu, to technika, za pomocą której tworzysz te pojedyncze, a jakże silnie na ducha oddziaływające obrazy. Jak strużka światła – wpuszczona ledwie na ułamek sekundy w camerę i odbita przez maleńkie lusterko – rysuje na papierze fotograficznym i zatrzymuje raz na zawsze ponurą twarz, tak ułożone przez Ciebie słowne konstrukcje odciskają się w mej wyobraźni nie mniej wyraźnie i stanowczo. Fragment, którym podzieliłaś się ze mną w ostatnim swym liście – za co chciałbym raz jeszcze serdecznie Ci podziękować – zdaje mi się podobny do fotografii puszczonych w ruch, fragmentów filmu, z którego pamiętamy li tylko pojedyncze obrazy, jakby ktoś pociął nożycami taśmę. Obrazy niby to nie związane ze sobą żadną miarą, a mimo to mocne i precyzyjne w swoim obrębie tak, że dają się ułożyć w pewną magiczną całość, choć sposobem nam nieznanym.
Zupełnie oniemiałem, gdy po przeczytaniu Twego listu przypomniał mi się taki właśnie ciąg obrazów – sen, który mnie nawiedził przed paroma miesiącami.
Obudziłem się raz w ciemny świt zimowy. Okno po brzegach oszronione, igiełki skrzyły się na szybie, aż zapiszczało mi w uszach. Mroczną niebieskość rozproszyło niemrawe światło pomarańczowe – to dorożkarz musiał oświetlać sobie drogę prowadzącą z lasu. “Jeszcze nie czas”, pomyślałem, choć przeczuwałem, że rychło ciemność ustanie, a wschód słońca gwałtem zmieni stan, w którym się znajduję. Na razie jednak chciałem oddać się ciepłemu uściskowi pierzyny, zupełnie bezwładny i miękki, jak ona. I nagle jadę oto dorożką, kanciastą, zimną, szpiczaście skierowaną w puste miasteczko, które też jeszcze pogrążone było w ciemności. Niewiele pamiętam z dalszej drogi, oprócz bolesnych podskoków, których jednak nie mogłem przecież odczuć, a jednak odczuwałem długo jeszcze po przebudzeniu. Następująca znowu scenka – kilka klatek wyciętych z pokaźniejszego niby materiału – chłopiec w okularach siedzący w niedużej i skromnie urządzonej, ale ciepłej, wręcz czerwonej od rozgrzania izbie, pochylony nisko nad szpargałami niczym wygięta nad stawem wierzba. Palce-witki chłopca dotykają delikatnie tafli zwoju, a on, wypełniony skupieniem, szemrze po cichu w nieznanym mi języku. Choć nic nie rozumiem i nie potrafię przeczytać, przepełnia mnie przyjemna pewność, że jego mowa jest krystaliczna jak źródło, z którego płynie. Chłopiec podnosi głowę i patrzy na mnie, jakby rozumiał każdą myśl moją, ba! każde uczucie we mnie gorejące. “Jestem tu odźwiernym. Chodźmy”, mówi, wstając powoli od biurka i wskazując ślady stóp prowadzące do zamkniętych drzwi. Wtedy to zauważam, że na ramieniu nosi coś drobnego i włochatego. Gdy mnie mija i zaprasza jowialnym gestem ręki dającym do zrozumienia, ażebym za nim podążył, dostrzegam w tym miękkim kształcie wyłaniające się z półmroku duże, głębokie i – choć czarne – to błyszczące oczy, w nieco jaśniejszej oprawie z sinobrązowego futra. Zapatrzony w hipnotyzujące oczy tego, co dopiero w późniejszej próbie artykulacji skłonny byłem nazwać koczkodanem, poczułem nagle piekący, ale ekscytujący ból na lewym policzku. Ból ten, niby od siarczystego uderzenia wąskim skórzanym pejczem, rzuca mnie na posadzkę w motyw szachownicy i przyciska moją twarz do śladu stopy, budząc z oszołomienia oraz, jak mi się wówczas wydawało, ze snu.
Deboro, czyż nie zdaje Ci się czasami, że pamięć ludzka jest jak sen i niezbadanym jest doprawdy, co się w niej zachowa, a co przepadnie? A jeżeli tak – czyż w obliczu końca całe życie nasze nie jest tylko snem objawiającym nam się na progu światów jako montaż losowych, jakby przez małpę wybranych z tego życia scen?
Długo potem rozróżnić nie mogłem, gdzie kończył się, a gdzie zaczynał ten sen, co wślizgnął mi się o świcie pod pierzynę. Idę za odźwiernym, który raz po raz odwraca się do mnie i uśmiecha ciepło i uprzejmie. Słyszę brzęk kluczy – jeden z nich połyskuje, gdy odźwierny otwiera drzwi. Korytarz prowadzi do drugich drzwi. Za nimi, po krętych schodach schodzimy piętro niżej i przechodzimy przez kolejne, tym razem dużo niższe, drzwiczki. Kiedy koczkodan zeskakuje odźwiernemu z ramienia na posadzkę, zauważam, że wciąż idziemy za śladami stóp, teraz jednak niemal na klęczkach. Nie wiem, ile progów przekroczyliśmy na czworakach, by znaleźć się wreszcie w wielkim pomieszczeniu, od góry sklepionym łukowo niby tunel, a zdającym się nie mieć końca. Po lewej i prawej jego stronie ciągnęły się niewyobrażalnie długie, ale niskie komody biblioteczne z jesionowego drewna. Odźwierny odwrócił się do mnie po raz ostatni, uśmiechnął szeroko i powiedział pełnym spokoju głosem: “Wołają mnie Owczarz”, po czym zaczął otwierać, raz z jednej, raz z drugiej strony, szuflady płytkie, ale szerokie i głębokie, rozpościerając przede mną niesamowity pejzaż: czerwone kokardy i czarne podwiązki, flamingowe puenty i białe wstążeczki, wielobarwne pióra ptaków, damskie pantofle, znaczki pocztowe z całego chyba świata, jesienne liście, skrawki szlachetnych materiałów, serwety, peruki i maski weneckie, negatywy, mapy gwiazd, kołnierzyki, chusty i guziki. Z otwarciem każdej kolejnej szuflady robiło się coraz jaśniej i jaśniej, aż w końcu cały tunel rozbłysł niepojętym światłem, w którym zniknął odźwierny Owczarz. Wtedy się obudziłem, a wpadające przez okno słońce, opromieniało cały mój pokój.
Tyle pamiętam z tego snu dziwacznego i, jak mi się zdaje, ten ostatni obraz zostanie już ze mną do śmierci. Choć wciąż niezrozumiały, niesłabnąco napawa mnie niezbyt dobrze znanym mi uczuciem – janusową zgoła nadzieją, że Owczarz, ta tajemnicza postać, jest pierwiosnkiem pewnej zmiany, na którą tak długo czekam.
Ciekaw jestem, co o tym wszystkim sądzisz. Napisz koniecznie! Tak bardzo chciałbym spotkać Cię znowu w Zakopanem lub we Lwowie. Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam.
Bruno Schulz
Drohobycz, 19 VII 1935
Adres: Drohobycz, Floriańska 10
Powyższy list Brunona Schulza do Debory Vogel, jak większość ich korespondencji uważany dotychczas za zaginiony, został odkryty przypadkiem w piwnicach Muzeum Literatury przez pracującego tam woźnego, Janusza Owczarza.
List nadesłała Maja Gomulska. Prezentowany list nie wszedł w skład wystawy w Muzeum Literatury ”Bruno Schulz. Żelazny kapitał ducha” (26 stycznia-23 kwietnia 2023) kuratorowanej przez Jana Owczarka.
Ilustracja: fot. fragment filmu Samotność na podstawie opowiadania Brunona Schulza w reżyserii Igora Kaweckiego i Betiny Bożek
Maja Gomulska – (ur. 1992), ukończyła polonistykę, rzuciła doktorat. Autorka tekstów naukowych i publikacji. Członkini kolektywu X-Philes badającego współczesną queerową poezję. Lubi kręcić włosy i „Shreka 2”.
Igor Kawecki – absolwent ASP im. Jana Matejki w Krakowie, artysta wizualny, operator filmowy i reżyser. Zadebiutował filmem dokumentalnym “Oko Boga”, który miał premierę na Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Betina Bożek – reżyserka filmów animowanych i ilustratorką. Studia ukończyła dyplomem o specjalności: film animowany. Stworzyła kilka filmów animowanych, które zostały docenione na całym świecie (m.in. O Jezu, Kaprysia). Jest laureatką międzynarodowych konkursów, stypendiów artystycznych i festiwali filmowych.