Objawienie Bogini-Świni (fragmenty powieści)

Wyszarpany ze środka książki fragment jest kaleką. Biedny, oderwany od macierzy całego tekstu, nie poradzi sobie sam na świecie. Aby przeżyć potrzebuje protezy. Ową protezę niech stanowią dwa zdania wyjaśnienia:

  1. Konstanty to młody mężczyzna opętany przez ducha zmarłej Marii.
  2. Ona żeruje na umyśle Konstantego, próbuje ustalić jak zmarła i odnaleźć własne zwłoki.

Ten skromny kontekst musi wystarczyć naszemu fragmentowi. Niechaj kuśtyka samotnie ów strzęp powieści, budząc litość i odrobinę niezdrowej fascynacji:

Kto nie zna miejsca swego zgonu, ten się prosi się o kłopoty. Co, jeśli ktoś mnie pogrzebie w brzydzącym mnie obrządku? Pójdę do niewłaściwego nieba. To realne zagrożenie.

Konstanty, nie mamy czasu, abyś się zregenerował. Skoro nie znaleźliśmy ciała na jawie, trzeba będzie poszukać we śnie. Jesteś gotowy? Musisz być. Wywróżysz, gdzie leżę, choćbyś od tego wróżenia cały posiniał jak antyczna wyrocznia.

Przyrządzimy recepturę, która wprowadzi cię w stan wieszczy. Ulepimy kluski wszechwiedzy; w sosie własnym, to znaczy w sosie kluskowym. Idź do sklepu po mąkę, jajka i mleko. Masz jeszcze kilka jagód belladonny, prawda? Wiem, że masz… schowałeś trochę na zapas, jak chomik. Jak wiewiórka. Bardzo dobrze!

Ugotujemy kluski i zainspirowany kluskami ustalisz, gdzie leżę. Wiesz, że dobre kluski są muzyką dla smaku? Stoją bardzo blisko Bacha, stanowią preludium do fugi.

Zagniatamy wszystko, zobacz, jak się ta masa lepi i poddaje. Nie ma większej przyjemności niż przezwyciężać opór stawiany przez materię. Ach, popatrz na te połyskujące skrawki ciasta, nie mogę się już doczekać twojego obiadu.

Jedna kluska uwolni cię od rąk i nóg. Zostanie wprawdzie korpus oraz głowa, ale z tym poradzi sobie druga kluska. Jedz!

Tylko pamiętaj, żeby ciało w porządku jakimś ułożyć, w zorganizowanym stanie je pozostawić. Ciało jak pościelone ładnie łóżko, na plecach leżące. Albo w lotosie, niczym mędrzec wschodu, tylko wtedy uważaj, żeby się nie przewróciło przypadkiem.

Jedz!

Jedz i skup się na najważniejszym pytaniu. Jedynym ważnym pytaniu. Powtarzaj je w głowie. Gdzie ja leżę? Gdzie leżę?

Masz tylko jeden cel. Nic innego nie istnieje. Znajdź moje ciało!

***

Konstanty leżał plackiem na antresoli. Próbował spełnić życzenie Marii, powtarzał w myślach destynację, niczym pasażer autobusu mantrujący nazwę docelowego miasta. Pasażer, który zdaje sobie doskonale sprawę, że wystarczy sekunda nieuwagi, a kierowca pojedzie zupełnie gdzie indziej.

Po chwili nie leżał już na antresoli. Nigdzie nie leżał. Panicznie próbował gdzieś być.

O Kirke eleison, twoje kluski, lawina, czy jestem już bezkształtną bestią? – pomyślał.

Czekaj. Zbyt szybko chcesz uzyskać odpowiedź. Od razu chcesz wiedzieć, widzieć i mówić. Ale najpierw trzeba, żebyś oślepł; by twój język wyschnięty i spieczony nie był zdolny nawet drgnąć, a co dopiero wypowiedzieć choćby słowo.

Wdychaj, wydychaj, słyszysz bębny? To twoje serce gdzieś daleko bije. Daleko. Znaczy, że odleciałeś. Opróżniłeś umysł? Gotów? Niech więc przyjdą odpowiedzi. Idą!

Co?! Maszerują odpowiedzi, ale na niewłaściwe pytanie! Ty się zapytałeś o sens życia, bałwanie! Miałeś pytać, gdzie leżę.

To są przebierańcy! Pochód klaunów wyjaśniających świat. Mistrzowie nauk i ducha. Metafizyczne pacany.

Idą! Każdy z makijażem mędrca, ale wystarczy chlusnąć i od razu widać, że pod spodem jest mina nietęga. U każdego z nich, bez wyjątku.

Konstanty! Nie podoba mi się twoja samowolka! Ty ciągle próbujesz zrozumieć życie i zadajesz te swoje ogólne pytania… Porzuć mistyczne spekulacje. Jedyne pytanie, na które warto znać odpowiedź, brzmi: gdzie leżę?

Szukaj mnie! Po to zjadłeś kluski, nie zapominaj. Taki był powód.

Nie próbuj zrozumieć życia. Zostaw ten korowód błaznów. Każdy z tych błaznów będzie twierdził, że zna odpowiedź. Będą ci objawiać tajemnice kosmosu, ale nie powiedzą ci, gdzie leżę.

A tylko to jest ważne. Tylko to się liczy.

Tajemnice kosmosu ja sama mogę zdradzić ci dużo lepsze. Jednego tylko nie wiem: gdzie leżę. Widzisz mnie? Nie widzisz… Szukaj!

Nie myśl. Wymknij się swoim myślom niczym kot albo skrytobójca. Widzisz coś? Ach, już rozumiem, ty jesteś związany. Muszę cię uwolnić, czyli wciągnąć głębiej.

Jedna chwila powoduje następną, niczym łańcuch, którym skuwa się jeńców. Uwalniam cię, Konstanty, od ciągłości. Będziesz miał niepowiązane ze sobą chwile. Każda osobno, wolna i niczego do istnienia niepotrzebująca. Każda umierająca z ukłonem jak aktor, aby zrobić miejsce dla następnej.

Dla następnej, o której nic nie wiadomo, ponieważ z niczego nie wynika.

I to jest właściwe nastawienie. W takim stanie możesz zanurzyć się głębiej w kluskowy świat wróżb. Zanurzaj się! Szukaj mnie! Co widzisz?

***

– Bardo Śląskie… wymamrotał w myślach Konstanty.

– Brawo! – Maria była podekscytowana. – Tam się urodziłam! Ja ci tej myśli nie zesłałam, sam odkryłeś! Gdybym miała ręce, to bym nimi klaskała teraz. I co dalej? Co dalej będzie?

Konstanty zatrzasnął drzwi od auta. Nie pamiętał, w jaki sposób dojechał do Barda, ale musiał jakoś przecież dojechać, skoro tu był. Maria wsiadła do auta.

Jechali w milczeniu. Ona wskazywała palcem, gdzie skręcać. Konstanty się nie odzywał. Nie chciał zburzyć delikatności snującej się chwili. Nie wszystko jest ze słów zrobione. Istnieje szczebiot, którego nie da się nazwać, fraktalny szczebiot szczebiotu, delikatny jak płatek śniegu. Milczeli obok siebie w samochodzie. Ona milczała. On milczał. Każde słowo jest wobec tego wulgarnością, obelgą właściwie.

Chwila za chwilą – gęste, nierozdzielne, wyciskane z tubki jak pasta do zębów. Ależ szczęście, taka podróż.

Jednak po chwili Konstanty zaczął się obawiać, że skoro ona nie mówi, to on nie będzie pamiętać. Chciał słów, żeby pamiętać. Słów, żeby mieć na potem, mieć potem znowu.

Milczeli. Maria miała rację: Konstanty był wiewiórką. Musiał mieć coś na potem, nawet we śnie. A poza tym pragnął ciągłego objawienia i bezustannej rewelacji.

Nie mógł już wytrzymać ciszy. Pragnął, by Maria się odezwała i kontynuowała swą oszałamiającą nowinę.

Jechali w milczeniu. Jechali przez noc po pustych wilgotnych szosach, aż w końcu przemówiła:

– Jestem głupia.

***

Myślałam, że ktoś mnie zabił, lecz nikt mnie nie zabił. Sama się zabiłam, już pamiętam. Ale jestem głupia! Teraz rozumiem, że niepotrzebnie się zabijałam, bo tamtym ciałem mogłam zrobić więcej, niż opętując ciebie albo inne przypadkowe w gruncie rzeczy osoby.

Maria zaczęła chlipać i Konstantemu również udzielił się smutek.

– Czyli popełniłaś samobójstwo? – zapytał, łkając.

Nie, nie, żadne samobójstwo, to była ofiara. Złożyłam samą siebie w ofierze. Nasączyłam ziemię swoją krwią, aby w pełny i nierozerwalny sposób się z ziemią połączyć, abym ja sama jako Ona obudziła się i zyskała moc. Taki miałam pomysł, żeby się nie wspinać po szczeblach duchowej drabiny, tylko od razu rozbić bank.

Moja krew wsiąkła w ziemię, ale ja nie stałam się przez to planetą. Rozumiesz coś z tego? Wychodzi na to, że wcale nie musiałam się zabijać. Denerwuje mnie, że tak mi się śmierć bez sensu zmarnowała!

Konstantemu udzieliła się złość Marii, uderzył pięścią w kierownicę auta. Maria rozpromieniła się nagle:

– Przynajmniej udało się coś ustalić, nie zmarnowaliśmy dobrych klusek. No i git, nie ma co narzekać, co się stało, to się nie odstanie. Chodź, pokażę ci, gdzie zmarłam! – złapała go za rękę.

Ujrzał dokładnie to miejsce. Wąwóz chroniony ze wszystkich stron stromymi skarpami, a na dole jeziorko, kępy i głębiny. Cóż za czarowny parów!

Pośrodku roztaczał majestat krzew belladonny, rozłożysty i lśniący jagodami. Sam widok tego krzaka może sprawić, że płochliwym zatrzęsą się kolana. A wokół połacie żółtych kwiatów lulka, czerwone kępy maków lekarskich, trupia biel cykuty, co to jest za miejsce?

Czy taki parów czarowny naprawdę gdzieś istnieje?

– To na nawozie z mojego ciała wyrosło – pochwaliła się Maria. W jej głosie brzmiała radość i duma. Konstanty zaczął mimowolnie chichotać, udzieliła mu się ta radość, rozpierała go duma za wyczyn Marii, duma, że jej się tak udało. Schodzili w dół po skarpie, przedzierając się przez drut kolczasty jeżyn i dzikich róż.

– Jestem już spokojna. Jestem szczęśliwa – mówiła Maria. – Moja ofiara nie poszła na marne. Powstało to miejsce, ono gdzieś jest. Musi być, skoro je widzimy.

Samo patrzenie na te rośliny było odurzające. Kolorowy firmament pełen rozświetlonych gwiazdozbiorów, plony spełnionego snu. Samym patrzeniem można się zachłysnąć i człowiek wie, że jeśli ten widok zniknie, będzie do końca świata za nim tęsknił. Nigdy nie wyzbędzie się tęsknoty.

– Jesteśmy w zagłębieniu – pomyślał Konstanty – które jest lepsze od najwyższych szczytów.

Klasnął w dłonie. Tutaj każdy dźwięk jest magicznym gestem, a zwykłe klaśnięcie wędrowało mokre od własnego cienia przez powietrze. Zostało usłyszane przez każdą roślinę.

Maria spoważniała i spojrzała na niego.

– Jestem już spokojna – powiedziała. – Nie muszę oglądać się za siebie. Mogę ruszyć dalej. Proponuję mały handelek. Im bardziej mną przesiąkniesz, tym więcej ode mnie dostaniesz. Im bardziej ja w ciebie wsiąknę, tym więcej ci dam. Umowa stoi? Spóła działa? Chcę wchłonąć się w ciebie jak krwiak. To jest trochę jak pakt z diabłem, tylko że ja nie jestem diabłem. Aniołem też nie jestem. Kim więc? Nikim innym, tylko sobą. Istotą z czarnymi jak węgielki oczami. Z oczami jak u bałwanka.

Marcin Czub, Objawienie Bogini-Świni, Wydawnictwo Ha!art 2023

Ilustracja: Jagoda Rug


Marcin Czub – urodzony w 1979 roku we Wrocławiu. Pracuje jako adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, wykładał również na Uniwersytecie w Bergen (Norwegia). Współautor trzech sztuk teatralnych wystawianych przez Wrocławski Teatr Lalek, publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”. Laureat nagrody Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej za projekt dotyczący spostrzegania własnego ciała. Prowadzi ośrodek odosobnień w ciemności.