“Nie wywołuj ostateczności (lamia)” (fragment)

[Roztrzaskane światła; masz na palcu ranek siatkę; czerwone przecinki; nie próbuj wychodzić z siebie w poranki bez ciężaru; teraz głęboko, oddech, dalej do brzucha, a teraz wszystko z siebie – trening blach w słońcu trwa; syrena upłynnia bębenki, zostaniesz bez uszu, kryć się! pod drzewkiem szczęścia; żeś nacisnął bebech tego psa ratowniczego, z Chin zaraz się zepsuje, odłóż; przejdźmy tam, nie po skwarze; przejdźmy na ty, rozgotowane pięty w ażurowych skarpetach; na najlepszych europejskich skoczniach nie ma takiego poślizgu; każde światło zmienia się w biały szum; landrynki w kieszeni, przykleiły się do uda, smakują jakoś słonym; tyle ich wszystkich; podaj wodę; ramiona mi opadły; innych tu dzieci; drewniane złocone róże, róże smutne, cały bukiet; zamiast piersi kubuś; mamła, mamła; odchylę się na chwilę, tylko zaraz mnie włączcie z powrotem; tak mi jakoś podnosi się do gardła, wiesz; samych dzieci setki, najwięcej starych; słomkowe kapelusze z ciepłych wysp; zakryj głowę, wyłysieli pod Golgotą; najpierw bieleli; drobne rozpłynęły mi się w ręce; będą mieli jak wydać?; włóż jej zamiast oczu bursztyny; z zalaną muszką; detal, który podwyższy wartość, suchy wiatr połamał im włosy, a mówił wtedy przewodnik, pokazywał dom pielgrzyma; smażona cebula, musztardowe spiralsy; wykąpmy się w niej; zeszły z nas warstwy; poratuj pielgrzymie ogniem; wszystkich nie wysłucha; trochę tych matek jest, trzeba się najeździć; o jakie ładne, ładnie mi, powiedz?; roztrzaskane światło; teraz mnie wysłuchaj, weźmiesz swój kawałek i nigdy, przenigdy nikomu go nie pokażesz; usta wstrzymują smród rumianku; uśmiechnij się bez zębów.]

Sama bazylika nie jest tak wysoka jak ja! Tata silny jak żuraw budowlany, chwycił mnie pod ramionami i usadził na barana. Sama złota bazylika nie ma takiego widoku na głowy taszowych ludzi. Za nami, za tarczą, szły mama z siostrą. Pilnowały, by nie wyjść z naszego cienia, śmiały się pod nosem. Nie wiem, która z nich, może obie, podszczypywały mnie w łydkę, tatę w wyhodowane oponki boczne. Mam jego siłę, mogę jednym dmuchnięciem roznieść cały świat po całym świecie, a przynajmniej poskładać te blaszane budki, ale jestem dziewczynką grzeczną, nie chcę, żeby kojarzono mnie z odpustowymi rozróbami. Na razie nie zamierzam być bohaterką programów interwencyjnych. Dzieckiem-wybrykiem, dla którego nie ma już ratunku standardowego, więc trzeba je wytknąć palcem w blasku fleszy. Flesz je prześwietli i zostawi trwałe zmiany w kośćcu, oślepi niespokojną duszę, a ta z rykiem, z siłą niewielkiego gryzonia ucieknie w zacienione miejsca. Nie chcę, żeby Elżbieta Jaworowicz dobierała pod mój charakter piosenkę. W „Sprawie dla reportera” mają ograniczony repertuar. Nie chcę w „Uwadze” ukrywać się przed Ryszardem Cebulą, który będzie z miną zatroskaną o cały świat pytał, jak tak mogę? No jakoś mogę. Easy.

Tak mówili mi od lat. Sztuczką skończy się ten świat. Zagram w ten sposób – niektórych pozamieniam, niektórym powróżę.

– Trzymasz się tam? – tata specjalnie zakołysał się w te i we wte. Podtańcował sobie i udał głos ochlejusa. Wrzucił zdanie do bębna pralki, nalał zmiękczacza i puścił na samo wirowanie.

– No ej, a, bo mnie zrzucisz, ty – założyłam mu z rąk koszyczek na głowę, poddusiłam nogami, ale udało mi się utrzymać. Gdy rozluźniłam uścisk, tata zakaszlał, ale już więcej nie fircował.

– Tylko nie ty, nie ty mi tutaj mów!

Tłum był tak gęsty, że wił się gadem boa w dwóch kierunkach. Zdarzali się tacy, którym jakaś błyskotka zamigotała w rogu, łapacz snów z kryształkami, harmonijka z panoramą Podhala, może bursztyny w szklanych gablotkach i próbowali przeciąć ciało gada, by sobie popatrzeć, poobdotykać i kupić na następnym stoisku. Nie liczyli się z tym, że stworzenie otworzy aparat szczękowy i ich pochłonie, gruchocząc kości, a przesłodzony sok z łamitłuma osiądzie brązową plamą na betonie.

Stan nieprzekraczalności to było coś specjalnie dla mnie. Nikt nie przyjdzie reklamować złej przepowiedni, jeśli nie będzie mógł nawet odwrócić się wstecz.

„Pani z cienką jak pajęcze nóżki grzywką, cyk pstryk, dotknęłam poślinionym palcem głowy – pani stanie się dziś stadem gołębi. Niech pani leci budować gniazda z dwóch patyczków na cudzych balkonach”. Kobieta zatrzepotała rzęsami i poszła dalej.

„Ty glaco, charchający astmatyku, w twojej chacie odkryją czarną pleśń, którą będzie można wypędzić tylko brokatem”, ten akurat poczuł, „wykręcę ci łapsko, zmiażdżę nadgarstek”, zafurkotał, zagotował żale. Chciał, ale nie zdążył. Wartki tłum przeniósł go już w rejony strefy odzieżowej. „Łap se gacie z kółka, a nie mnie!”.

„Trzmielu bezskrzydły ty, ciebie się nic nie będzie trzymało. Pod wycieraczką zamiast klucza znajdziesz zapalniczkę. Wszystko puścisz z dymem”.

„Wypachniona słonino, staniesz się colą, całą colą ziemi i objesz wszystkie stacje paliw i bary z neonami, zaznasz spokoju”.

„Masz zamiast głowy kulę kręgielną, przesypują się w niej zęby i słowa. Usłyszałeś je, mając metr dwadzieścia osiem. Siedziałeś za lakierowanym kredensem: «nie ma czystej pościeli dla takich chłopców jak ty». Daję ci nowiutką kędzierzawa łepetynkę, nabij ją sobie takimi głupotami, jakimi chcesz. It’s completly new. It’s free, it’s easy, no worries”.

„Babo z małym świecącym noskiem, ty zamienisz się ze swoim chomikiem bengalskim na rozumy. Nikt tego nie zauważy. Chomiczka dożyje długich lat, dostanie order za to, że tak długo chciało jej się płacić podatki w miasteczku, bo innym się już dawno nie chciało i pomarli śmiercią bezpańską”.

Cyk pstryk, każdemu zostawiłam na głowie pobłogosławioną ślinę. To znak, że się spełni. Widziałam to wszystko w niewysychającej kałuży. Potem z tej kałuży napił się ślepy święty pies i zdechł. Tak było. Potem obok kałuży przechodził ksiądz, przez zapatrzenie się na ławeczkę przedsklepową i jej stałych bywalców, zanurzył w wodzie swojego skórkowego mokasyna. Momentalnie wyrzucił kluczyki do auta w pole falującej złotej trawy i rozdał nam, parafiankom i parafianom pieniądze, które wcześniej przynieśliśmy mu w ofierze za wszystkie grzechy uczynione w myśli i w domu. Za nie kupiliśmy sobie tyle zdrapek, ile tylko mogliśmy unieść. Od tej pory w jego samochodzie schronienie znajdują wszyscy bezdomni.

– Koniec tego dobrego – tata posadził mnie na ziemię. Popodskakiwał jak przed treningiem karate, rozciągnął szyję, strzepnął palce – ile słoni siedziało mi na karku? – zapytał Kariny. A ta zdradliwa, teraz już obca mi osoba, pokazała na mnie. Z zadowoleniem zakwitła czerwonymi placami. Miałyśmy takie przez kilka dni po wizycie na basenie.

– A żryj… – już do niej z łapami, bo to jej wina, ja jestem szczupła, w talii niewidzialna, a ona mi tatę zabiera. Karina nie chciała być dłużna. Wyrzuciła jedną nogę do tyłu, ustabilizowała pozycję, zaskrzypiały zaciśnięte zęby, jedynki jeszcze straszą, dwójki były już zupełnie zjedzone, na kłach zasadzała swoją obronę. Łatwo nie będzie.

– Już, już, teraz możecie sobie coś wybrać – suche drobne ręce objęły mi szyję, słowa mamy osłabiły we mnie ducha walki.

– Jak chcecie mi coś kupić, to mi już kupcie. – od niechcenia przeciągnęłam błękitną apaszkę z wzorem marynarskiego węzła przed swoimi oczami.

Marta Maciejewska, Rośliny ruderalne, Wydawnictwo Brak Przypisu, Kraków 2024

Ilustracja: Emilia Waszak


Marta Maciejewska – polonistka, promotorka kultury, copywriterka i social media managerka. Od 4 lat pracuje w poznańskiej instytucji kultury w dziale promocji, w której zajmuje się komunikacją wydarzeń, w tym międzynarodowych projektów i festiwali. Angażuje się w literackie przedsięwzięcia m.in. poprzez przygotowywanie planów marketingowych dla dwóch największych festiwali literackich, które odbywają się na terenie Poznania – Poznań Poetów oraz Festiwal Fabuły. Ponadto tworzy strategie marketingowe dla innych podmiotów – wydawnictw, fundacji i inicjatyw społecznych. Zadebiutowała opowiadaniem Bal, które zostało nagrodzone pierwszym miejscem w konkursie „Wolność jest w nas” organizowanym podczas Festiwalu Fabuły w Poznaniu. Autorka recenzji literackich, a także eseju biograficznego Wysoka góra. O tym, dlaczego Goethe, pisząc o kolorach, napisał o Boznańskiej opublikowanego w antologii Nieprzyzwoicie młody esej.

Emilia Waszak (ur. 1994 r. ) – absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu. Dwukrotna Stypendystka Ministra Nauki, ma na swoim koncie wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych, czynnie bierze udział w sympozjach zagranicznych. W malarstwie dominują  baśniowe i teatralne światy nasycone melancholią.