Mogę już sobie łgać jak z nut. Rozmowa z Marcinem Świątkowskim

Rozmowa z Marcinem Świątkowskim, autorem prozy, dzięki której aktualnie porównywany jest z Andrzejem Sapkowskim. W ubiegłym roku wydał debiutanckie Psy pana, a już dziś na rynku można znaleźć kontunuację tej historii – Księstwo Różanego Krzyża (obie książki nakładem SQN). Opowieść łączy magię i historię, a jej fabuła pulsuje w samym środku wojny trzydziestoletniej.

Agnieszka Wrona: W kontekście popularnej ostatnio książki Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak pojawiają się zarzuty, że może warto byłoby poświęcić uwagę współczesnej wsi i problemom jej mieszkańcom, a nie rozdrapywać rzeczywistości, na którą już nie mamy wpływu. Jest w tym forma wytknięcia badaczom i badaczkom ich uprzywilejowanej pozycji, która wytworzyła się dzięki dystansowi czasowemu. Co Ty na to? Masz poczucie, że niejako „żerujesz” na XVII wieku i świecie, którego bohaterowie już nie mogą przemówić?

Marcin Świątkowski: To pytanie, które należałoby prawdopodobnie zadać każdemu autorowi tekstów o charakterze historycznym. Czy Feliński żerował na tragedii Barbary Radziwiłówny, a Sienkiewicz na trupach polskich szlachciców? Pewnie tak. Oddanie głosu to nie to samo, co żerowanie. W moim wypadku sprawa jest o tyle oczywista, że piszę o osobach, które niemalże całkowicie przepadły w mrokach historii i tym samym wydobywam je na światło dzienne, a przynajmniej lubię w taki sposób myśleć. Również sformułowanie „rozdrapywanie rzeczywistości” nie jest chyba zbyt fortunne w stosunku do Polaka piszącego o siedemnastowiecznych Niemczech. Nie uważam też, aby moje książki uciekały od współczesności – wprost przeciwnie, podejmują bardzo aktualną tematykę, tylko pod historycznym płaszczem.

Które tematy są na tyle uniwersalne?

MŚ: Strategie emancypacyjne, deterytorializacyjne, przemoc symboliczna, relacja jednostki z systemem. Sztafaż historyczny pozwala te zagadnienia doskonale uwypuklić i sprowadzić do pojedynczych mianowników po to, aby uważny czytelnik mógł je ekstrapolować na znane sobie obszary. Paradoksalnie jednak czytelnicy z mojego targetu zazwyczaj się takimi tematami nie interesują, a osoby które się nimi interesują, plują gęstą śliną na samo słowo „fantastyka”. Utknąłem więc trochę w szarej strefie, ale spodziewałem się tego od początku.

Czy w takim razie ten historyczny płaszcz jest Twoją strategią marketingową i próbą oryginalnego spozycjonowania się na rynku literackim?

MŚ: Oryginalnego? Nie bardzo. Raczej jakiegokolwiek. Czy budowla z prefabrykatów, choćby miała niespotykaną bryłę, jest oryginalna? Moje książki stanowią zbiór przetworzonych motywów kulturowych i literackich wymieszanych w specyficznych proporcjach – tyle, i aż tyle. Gdy decydowałem się pisać fantastykę, chodziło raczej o to, żeby trafić do segmentu wysokonakładowego. Zaniepokojonych o stan mojej duszy uspokajam, że pieniędzy wielkich i tak z tego nie ma, ale za to mam poczucie, że ktoś te książki czyta, i jest ono bardzo miłe.

Jak pracowałeś nad psychologiczną stroną swoich bohaterów? Zawierzyłeś raczej pod tym kątem w swoją wiedzę historyczną i wyczucie, intuicję co do tego, jak wyglądał tamtejszy stan mentalny?

MŚ: Zdecydowanie kluczową rolę odgrywa tu intuicja. Staram się po prostu, aby moi bohaterowie nie robili nierealistycznych głupot. Nie usiłuję zresztą rekonstruować stanów psychicznych siedemnastowiecznych niemieckich arystokratów, bo to byłoby przedsięwzięcie z góry skazane na porażkę – ujęcie mentalności w perspektywie diachronicznej może być zawsze najwyżej ujęciem własnego wyobrażenia tej mentalności. Wiedza na temat epoki jest tu bardzo ważna, jednak z oczywistych powodów musi być fragmentaryczna. Można więc powiedzieć, że moi bohaterowie to ludzie myślący współcześnie, którzy usiłują – czasem nieudolnie – cosplayować siedemnastowiecznych Niemców. I to jest OK, bo na więcej po prostu habitus nie pozwoli.

Ale mam poczucie, że zmiana obszaru geograficznego na niemiecki może na którymś etapie pisania wywołać punkt zawahania dotyczący różnic kulturowych. Czy przypominasz sobie taki szczególny moment? I czy wystarczyło wtedy po prostu wczytać się w jakąś zagwozdkę, poznać problem z wielu perspektyw, aby się z nim uporać?

MŚ: Jak mi się zdaje, większym problemem niż różnice na linii Polska–Niemcy były te wynikające z różnic w strukturze państwowej. Królestwo Polskie poza okresem rozbicia dzielnicowego było dość jednolite, a dzisiejsza Rzeczpospolita to niemalże monolit. Tymczasem Święte Cesarstwo Rzymskie było jednym z najsilniej zdecentralizowanych krajów w historii Europy – w szczycie rozczłonkowania w XII wieku składało się z ponad 350 autonomicznych organizmów państwowych – księstw, grafostw, biskupstw, arcybiskupstw, wolnych miast, autonomii, terytoriów zależnych, lenn, komun, landów, kantonów i bóg wie czego jeszcze. W wieku XVII było już lepiej, ale niewiele. Naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, jak żyć w państwie, które składa się z trzystu innych państw. Wymagało to przede wszystkim zmiany myślenia z „administracyjnego” na „lenne” i pogodzenia się z faktem, że nie jest istotne, na JAKICH ziemiach bohaterowie się znajdują, tylko CZYJE one są.

O ironio, najbardziej to odczułem, przygotowując wraz z wydawnictwem mapkę zamieszczoną na końcu książki. Które kraiki tam zaznaczyć? Których nie? Co ma być podstawą tej selekcji? Ostatecznie zdecydowałem się na krainy geograficzne, których nazw dość często używam, a które dla polskich czytelników są zupełnie abstrakcyjne, podobnie zresztą jak dla Niemca niezrozumiałe będzie określenie „suwalszczyzna”.

A gdyby wrócić jednak do linii Polska–Niemcy? Jak wysoko postawiony był próg wejścia z fabułą swojej historii w obcy krag kulturowy?

MŚ:Zgodnie z koncepcją błędu przeżywalności, a także nawiązując do już zaczepionego Bourdieu, gdy pisze się taką prozę, problemem jest nie tyle to, co się wie, ile raczej to, czego się nie wie. Doskonale wiem, z jakich pułapek związanych z obyczajowością historycznych Niemiec udało mi się wybrnąć, ale ile było takich, z których nie wybrnąłem? Jestem przekonany, że w moich książkach roi się od błędów, z których sam sobie nie zdaję sprawy – i których nie zauważy nikt poza prawdziwymi ekspertami od epoki (raczej unikającymi prozy wysokonakładowej). Żeby daleko nie szukać, w siedemnastowiecznej Holandii spało się w szafach, o czym dowiedziałem się z muzeum Rembrandta w Amsterdamie. Gdybym tam nie trafił, w życiu by mi do głowy nie przyszło, że Holendrzy nie spali w normalnych łóżkach. Z ilu takich rzeczy nie zdaję sobie sprawy? Z pewnością z dziesiątek. Nie pozostaje więc nic innego, jak opierać się na tym, co się wie. W przeciwnym razie szybko można dostać depresji albo co gorsza – zagrzebać się w nigdy niekończącym się researchu.

Przyznaję szczerze i nawet bez wyrzutów sumienia, że nie byłam w szkole fanką przedmiotów historycznych. Kto jest więc targetem Twoich książek, do kogo je kierujesz? Polujesz jednak na tych, których historia zafascynowała czy może odwrotnie – starasz się odczarować historię i przyciągnąć do niej sceptyków takich, jak ja?

MŚ: Praktyka wskazuje na to pierwsze, mnie natomiast marzy się to drugie. Nie jesteś wyjątkiem – chyba nikt nie był w szkole fanem historii, bo szkoła po prostu ją obrzydza do szczętu. Zwykłem mawiać, że każdy czytelnik, który pod wpływem mojej książki samodzielnie przeczyta coś o Świętym Cesarstwie, jest moim osobistym sukcesem. Niestety, rzeczywistość trochę mnie rozczarowała – mało komu chce się sprawdzić tę czy inną postać epizodyczną czy mimochodem wspomnianą krainę. Najchętniej widziałbym Psy pana wydane w formie interaktywnej powieści w stylu hipertekstów Fajfera i Onaka, z tą różnicą, ze zamiast odsyłaczy do kolejnych rozgałęzień fabularnych, w linkach umieściłbym odnośniki do Wikipedii (która sama w sobie jest przecież wielkim hipertekstem). Może wtedy ktoś by w nie klikał?

Dlaczego decyzja o wybraniu nastolatki na główną bohaterkę? Skąd taki wybór, jeśli chodzi o płeć i wiek?

MŚ: Ależ to zupełnie proste. Nastoletnia dziewczyna to obecnie najmodniejszy archetyp bohaterki w literaturze fantasy. Ponieważ pasowało to idealnie do warstwy ideowej powieści, uznałem, że nie ma co się wyłamywać.

Czy nie bałeś się zarzutów, że jako mężczyzna piszesz książki z kobiecej perspektywy? I czy ostatecznie jesteś zadowolony z efektu, a może żałujesz, że w centrum historii nie postawiłeś sylwetki młodego szlachcica?

MŚ: Szczerze mówiąc, o wiele trudniej było mi pisać z perspektywy katolickiego duchownego niż kobiety. A najtrudniejsze jest pisanie z perspektywy bohatera literackiego. Zarówno kobieta jak i duchowny są bowiem ludźmi i tym samym łączy nas jakaś wspólnota kulturowych doświadczeń, a bohater to byt całkowicie abstrakcyjny. Natomiast płeć głównej bohaterki jest absolutnie kluczowa dla rdzenia fabuły, więc choćbym nawet chciał zrobić z Katarzyny jakiegoś Albrechta, i tak bym nie mógł.

Spiski, widmo tajemnicy, topos podróży, magia… Pisanie którego wątku najbardziej Cię ekscytowało lub wciągało?

MŚ: Uwielbiam pisać wielkie, kobylaste dyskusje o niczym. Problem w tym, że nie umiem. Dlatego w pierwszych dwóch tomach jest chyba tylko jedna taka. W trzecim będzie tego trochę więcej, a w kolejnym projekcie zamierzam iść na całość i zanudzić czytelnika teologicznymi rozkminami na całe rozdziały. Nie mogę się doczekać!

…Po zastanowieniu, w ogóle najbardziej lubię pisać dialogi. Gdy tekst przybiera formę zwartej ściany, zaczynam się nudzić i niepotrzebnie przyśpieszam, z czym nieustannie walczę.

Czujesz presję cyklu? Zależności pomiędzy książkami, ich wartościowania w połączeniu z pozostałymi przez osoby czytające?

MŚ: Czuję, i to bardzo. Jak każdy początkujący autor, jestem bardzo wrażliwy na feedback i żeby daleko nie szukać, w obecnie pisanym cyklu wprowadziłem cały olbrzymi dodatkowy wątek, który zaczyna się już klarować w Księstwie Różanego Krzyża, a który jest tam tylko po to, żeby sprostać oczekiwaniom czytelników, bo ja zupełnie spokojnie bym się bez niego obszedł. Natomiast nie ugiąłem się, gdy gremialnie i wielkim głosem domagano się ode mnie romansu – Psy pana to nie miejsce na to. Ale kiedyś dowalę taki romans, że wszyscy się posikają.

Jeśli chodzi o wartościowanie – obawiam się, oczywiście, momentu, w którym czytelnicy stwierdzą, że nowa powieść jest gorsza niż poprzednie. Mam jednak świadomość, że to zupełnie naturalne. Nawet Lem czy Dostojewski pisali książki lepsze i gorsze, choć złej nie napisali nigdy.

Skoro o świadomości mowa. Uznaj to za pytanie o twoją pewność siebie jako pisarza – jesteś wobec siebie wyrozumiały, gdy chodzi o epokę, o której piszesz? Akceptujesz, że to złożony i czasochłonny proces jej poznawania czy może odczuwasz frustrację, że wciąż musisz sprawdzać masę detali?

MŚ: Czy jestem wobec siebie wyrozumiały? Absolutnie nie. Uważam, że niemal wszystko, co piszę, dałoby się napisać lepiej, sprawniej, szybciej i mądrzej. Niestety, swoich ograniczeń nie przekroczę – staram się po prostu pisać najlepiej jak umiem i mam nadzieję, że to wystarcza.

Jeśli zaś chodzi o znajomość epoki, to na szczęście nic takiego jak opisujesz mnie nie spotkało. Na początku poszukiwanie faktów i fakcików było fascynujące, a potem tak namieszałem w historii, że mogę już sobie łgać jak z nut. Przeszedłem więc gładko z fazy fascynacji do fazy wyjebanych jajec. 

Masz w sobie jakąś obawę dotyczącą rozwijania już napisanych wątków? Coś odwlekasz lub poprawiasz, a może niepokoisz się, że jakąś linię zgubisz lub zmarnujesz potencjał postaci czy sceny?

MŚ: Nienawidzę poprawiać już napisanego tekstu, to najgorsza mordęga, już robienie przypisów jest lepsze. Co za tym idzie, w każdym wypadku staram się jak najmniej poprawiać, chyba że sytuacja jest naprawdę dramatyczna. Zdarza mi się natomiast dość regularnie zaciąć się na jakiejś scenie – odkładam wtedy pisanie i potrafię rozmyślać nad tym, co dalej, całymi miesiącami. Jest to zawsze nieomylny znak, że coś mi się nie zgadza. Żeby nie pozostać gołosłownym, w jednym momencie III tomu musiałem posłać główną bohaterkę w określone miejsce, bo tak mi wypadało z fabuły – problem w tym, że nie było absolutnie żadnego powodu, dla którego miałaby w to miejsce jechać. Wymyślenie tego powodu zajęło mi – i nie przesadzam teraz – cztery miesiące. Dopiero wtedy mogłem pisać dalej. Jest to niestety bardzo nieekonomiczne i staram się pozbyć tego nawyku.

W takiej sytuacji nie lepiej wycofać się z danego wątku? Jaki masz stosunek do wycinania scen?

MŚ: Bez żadnej żenady zdarza mi się wywalać całe rozdziały, zazwyczaj gdy uznaję je za w jakiś sposób wadliwe pod względem stylistycznym lub – częściej – kompozycyjnym. Potem po prostu piszę od nowa. Jest to zwykle szybsze i łatwe niż babranie się w źle napisanym tekście.

A kiedy wpadasz na tytuły swoich książek? Któryś z nich zmieniłeś pod wpływem redakcji?

MŚ: Tytuły miałem wymyślone już w czasie kiedy nie znałem nawet wszystkich głównych bohaterów tej historii. Decydujące było po prostu brzmienie – były to takie sformułowania, które dobrze mi szumiały w uchu. Redakcja jako wyrozumiała nie oponowała, choć gdy ze względów ekonomicznych okazało się, że tomów będzie cztery, a nie trzy, musiałem jeden tytuł dodać. Nie stanowiło to jednak większego problemu.

Gdybyś jutro obudził się w świecie ze swoich książek, w którym środowisku lub jako kto najlepiej byś się odnalazł?

MŚ: Nie sądzę, że w ogóle bym się odnalazł, ponieważ bym umarł. Zabiłyby mnie błyskawicznie warunki higieniczne, choroby, jedzenie albo inny człowiek.

Weźmy takie zdanie: „Nuda jest pożywką melancholii”. Pisanie jest dla ciebie formą eskapizmu od melancholii czy raczej pogrążaniem się w niej?

MŚ: Na szczęście fazę melancholijną przeszedłem w okolicach pisania pracy magisterskiej i dzisiaj jest tylko ciepłym wspomnieniem. I bardzo dobrze, ponieważ to, co powstawało spod moich palców pod wpływem melancholii, było najczystszej wody grafomanią, czego dowodem są krążące tu i ówdzie wiersze mojego autorstwa. Fraza, którą zacytowałaś, jest parafrazą z Bieńczyka i stanowi de facto efekt pracy redaktorki, ponieważ kategorycznie zażądała ode mnie bardziej chwytliwego otwarcia książki niż wielokrotnie złożone zdanie opisujące śmierdzący kanał.

Być może to płytka, trywializująca i idealistyczna wizja, ale myślisz, że pisanie ksiażek to etap, który gdzieś na Ciebie czekał? Że miałeś znaleźć się w roli pisarza, a każdy wcześniejszy epizod Twojego życia miał Cię dołożyć cegiełkę do Twojego rozwoju i świadomości jako pisarza? A może masz poczucie, że to kolejny etap przejściowy?

MŚ: Ale w ogóle myślę, że wszystko w moim życiu się składało na bycie pisarzem i to właśnie pisarzem fantastyki. Bardzo długo się przed tym broniłem, eksplorując przestrzenie okołoliterackie: literaturoznawstwo, krytykę, publicystykę itd. Długo więc oszukiwałem sam siebie, ale myślę, że wyszło to na dobre: nauczyłem się mnóstwa rzeczy, które teraz pozwalają mi o wiele świadomiej konstruować swoje fabuły.

Nie przepadam za mówieniem o tym i nieczęsto się do tego przyznaję, właśnie dlatego, że podobnie jak tobie wydaje mi się to płytkie i trywialne. Jednak im jestem starszy, tym mniej chce mi się bawić w ceremonialne celebrowanie swojego wyrafinowania.

Jakie towarzyszą Ci wrażenia po wyprawie badawczej do Langwedocji? Masz poczucie, że nasiąknąłeś klimatem i poczułeś zew do pisania czy może jesteś rozczarowany brakiem oczekiwanego, nieco wyromantyzowanego rezultatu?

MŚ: Nie do końca rozumiem, skąd założenie, że oczekiwałem wyromantyzowanego rezultatu. W istocie, jadąc do Langwedocji, nie oczekiwałem niczego, ponieważ celem wyprawy było właśnie dowiedzenie się czegoś. I owszem, uważam, że się udało – obejrzałem krajobrazy, architekturę, sprawdziłem pogodę. Czy w czasie pisania książki pomyślałbym, że w Prowansji wiosną wieje mistral i przez łeb człowiekowi zrywa z karku? Mocno wątpliwe.

Zamierzasz w przyszłości zmienić obszar twórczy? Epokę, gatunek… A może francuski region okazał się na tyle obiecujący, że mógłbyś zmienić też krainę geograficzną?

MŚ: Koniecznie! Niech mnie ręka boska broni przed utknięciem w tych nieszczęsnych Niemczech. Mój kolejny po Psach pana projekt, tu i ówdzie zapowiadany, będzie się rozgrywał we Francji w czasie krucjat katarskich. Potem zaś zamierzam w ogóle rzucić historię w diabły – z całą pewnością wolałbym uniknąć łaty pisarza historycznego. Marzy mi się porządne high fantasy: elfy jeżdżące na smokach i te sprawy. Albo wymieszanie fantasy ze sci-fi. Antyutopia? Erotyk romantasy? Zobaczymy. Jeszcze nie zdecydowałem, gdzie leży granica niszczenia sobie nazwiska wśród poważnych ludzi.

A jak to jest rozdawać autografy?

MŚ: To pewnie kwestia przyzwyczajenia, ale jak dotąd na spotkaniach i targach czuję się jak pajac.

No dobrze, ostatnie. Gdybyś mógł swoim bohaterom przekazać jedną rzecz (w dowolnej liczbie) ze współczesności – co by to było i dlaczego?

MŚ: To pytanie to prowokacyjny wstęp do dyskusji nt. paradoksów czasowych i teorii wieloświata. Odmawiam partycypacji. 😉

Dzięki za rozmowę.

Ilustracja: Wiktoria Kozioł


Marcin Świątkowski – mieszkaniec Krakowa, współzałożyciel kwartalnika „Kontent”, absolwent polonistyki antropologiczno-kulturowej i nauczycielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zawodowo zajmuje się literaturą i grafiką komputerową. Autor książek Psy pana (2023) i Księstwo Różanego Krzyża (2024) z gatunku fantastyki historycznej.

Agnieszka Wrona – edytorka i studentka krytyki literackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Redaktorka „Studenckich Zeszytów Naukowych RKN UJ”, współpracuje też z „Czasem Literatury”. Członkini projektu NPRH „Archiwum Kobiet”, realizowanego przez IBL PAN.

Wiktoria Kozioł – studentka Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie (SAPU), projektantka customowych ubrań, dodatków i grafik. ig: @wik.koziol