Makabra powszednia. Kryminał

W mieszkaniu numer pięć ktoś nie zdążył ukończyć snu przed zasztyletowaniem.

*

Początek najdłuższego tygodnia. Powietrze kostniało, a nieboskłon kontemplował własny paraliż.

Chłodny, letni poranek niezwykle czule otulał niewyraźne kontury jeszcze niewybudzonego miasta. Smagane delikatnym wiatrem ulice zastygły w bezruchu. Pozostawione samym sobie, czekające na pojawienie się ludzi i maszyn, wyrażały unieruchomienie chwili.

W dni takie jak ten, całe miasto oddawało się pożeraniu własnych wnętrzności. Ślamazarność zegara zwiastowała widowiskowy autokanibalizm. Dźgana implozją przestrzeń kurczyła się na oczach nieobecnego Boga. Gigantyczne wieżowce zapadały się w sobie, pustka wyzierająca z podziurawionych chodników przedostawała się na zewnątrz i połykała powszedniość, a martwe lampy tworzyły kolaż śmierci  – portret uniwersum wygasającego.

Wyschnięty świat za oknem domagał się deszczu. Wilgotnej nadziei na dobę pozbawioną niezmierzonego cierpienia. Domagał się zaklętej w przezroczystej kropli ulgi. Życiodajnego, rozkosznego wytchnienia dla umartwiających sekund. Domagał się i domagał. Domagał się i w końcu doczekał.

Doczekał się spełnienia skraplanej obietnicy. Wreszcie pojawiło się coś, co z impetem ochlapało jego wyschłe udręczenie. Coś, co obryzgało rzeczywistość swoją nową, świeżą materią. Coś, co zupełnie umyślnie poplamiło obumarły, odwodniony materiał rzeczywistości.

Jednakże wielce oczekiwana zmiana zameldowała się w wielce nieoczekiwany sposób. Zaskoczyła zazwyczaj niewzruszoną codzienność i to podwójnie – usytuowaniem oraz formą.

Rzeczony akt obryzgania nawadniający niedopieszczony kwietnik miejskich odpadków, nie dokonał się w przestrzeni niebios. Przeciwnie, ziścił się w otchłani miejskiej codzienności, piekle wyściełanym zwyczajnymi okolicznościami skłaniającymi zwyczajne jednostki do ulegania zwyczajnym instynktom.

Poranny cud, który został wyczarowany przez bezkresną wyobraźnię uniwersum,  rzucił rękawicę bezlitosnym regułom czasoprzestrzeni. Złamał zasadę wzajemnej życzliwości przeszłości i przyszłości, a także, zamiast skonfrontować się z dumnym obliczem urbanistycznego ciała – budzącą podziw figurą wyrzeźbioną z plątaniny panoramicznych ulic i rozłożystych budowli, niczym zręczny skrytobójca przywędrował tylnym wyjściem.

Ranne objawienie ujawniło się zaklęte na ostrzu noża zagłębiającego się w ociężały oddech nagiej klatki piersiowej. Poranna rana, wyjątkowo zuchwale zachłyśnięta wigorem wschodzącego dnia, ale też równocześnie dialogująca z zachodem Słońca – momentem śmiertelnego schyłku.

Rana zadana w zaspanej sypialni na parterze. Rana krwawiąca ofiarą złożoną zdesperowanemu, zmęczonemu inercją miastu.

Krwista impresja namalowana na jutrzenkowej skórze miała charakter dzieła paradoksalnego. Rytuał, który ją wykreował był ciosem wymierzonym w samo jądro kosmicznej stagnacji, bezpardonowym atakiem na nieznośny nawyk codzienności. Jednocześnie owo skrajnie groteskowe zdarzenie zostało ukształtowane przez tę samą ordynarność, z którą przyszło mu walczyć.

Obmyte karmazynem ulice i nasączone szkarłatem domostwa przyjęły ofiarę. Wycieńczona teraźniejszość choćby przez chwilę mogła rozkoszować się tymczasowym pęknięciem w zastygłej skorupie dnia.

*

Ofiarny czyn nie pozostał bez odpowiedzi. Być może rzeczywiście okazał się jedynie kosmicznym wypadkiem przy pracy, przypadkowym aktem efektownej, katartycznej autoagresji uniwersum, lecz to jego silne, choć niewątpliwie tymczasowe znaczenie urodziło szereg poważnych replik.

Pierwszą, napisaną na gorąco ripostę ukuło samo miasto. W reakcji na chwilową transgresję żmudnego początku tygodnia, w reakcji na zaskakujące złamanie przewidywalnej chronologii ładu i porządku, w reakcji na zuchwałość momentu profanującego świętą stabilność marazmu, wreszcie – w reakcji na spontaniczną deformację dotąd nieporuszonej formy, po prostu zamilkło. Miejski organizm wstrzymał oddech i pozwolił krwistej purpurze oblepić każdy bruk i każdy róg.

Drugą, nieco bardziej (choć nieprzesadnie) przemyślaną kontrę skonstruowała Pani Z. Wizja nawet krótkotrwałej wolty była dla niej zupełnie nieznośna. Być może nie tyle dla niej, ile dla przyglądającej się groteskowemu spektaklowi parze jej oczu. Krwista wyrwa we wzorcowej codzienności doczekała się obrazowego komentarza w postaci skrajnie zaczerwienionych spojówek. Dwie krwistości znalazły u siebie nawzajem prowizoryczną analogiczność. W spojrzeniu Pani Z., niczym w osobliwym zwierciadle, odbijało się niezwyczajne wydarzenie – uniwersum popełniające fikołka poprzez ciało ludzkie popełniające morderstwo. Zaczerwieniona perspektywa owej pani nie wynikała więc z pocierania oczu palcami, a pocierania ciągłości wyjątkiem, tj. pocierania brzucha nożem.

Wreszcie, finalną i być może najistotniejszą odpowiedzią popisał się Pan Za. Udała mu się rzecz godna największego podziwu tzn. uniknął zarówno kuszącego ciało i duszę egzystencjalnego paraliżu, jak i psychofizycznej ucieczki w ciepłe ramiona ostrej alergii. Wybrał znacznie bardziej kłopotliwą trzecią drogę  – postanowił przeprowadzić przesłuchanie.

Oczywiście nie pozbył się w zupełności rzeczonych przejawów bierności i alergii. Negując je, negowałby przecież rzeczywistość, a na taką brawurę nie byłby zdolny nawet przez sen. Poszedł więc z Absolutem na kompromis  – wypluł dwie niepożądane reakcje ze swojej jaźni i przyspawał je do ścian chałupniczo zmontowanego pokoju przesłuchań.

Zdefiniowane strukturą dumnego kwadratu pomieszczenie było więc w całości wytapetowane wzburzeniem bytowym. Kwadraturę tego pokoju wyściełały przymioty niepokoju  – przestrzeń zanurzona w rubinowym kolorze oraz pajęczo przytulone do sufitu, osamotnione, uważnie lustrujące przebieg wydarzeń oko.

Scena, której się przyglądało trwała mniej więcej dwa kwadranse. Pierwsze piętnaście minut wydawało się ostrożnym wstępem do odbywającego się przez kolejne piętnaście minut nieostrożnego widowiska.

Pan Za zasiadł przy stole, gdzie już czekał na niego sprawca – morderca permanencji, Ten, Który Zaszlachtował Kontinuum,  karykatura Prometeusza, na jaką zasłużyła ponowoczesność. Obaj spoglądali na siebie niezwykle uważnie i obaj mieli bliźniacze, wewnętrzne spostrzeżenia. Skupieni na sobie zapomnieli mrugać i prawie zapomnieli oddychać. Ich duchowa bliźniaczość upodabniała konwersację do synchronicznego monologu. Pan Za zadawał pytania, które w istocie były sobowtórami odpowiedzi przesłuchiwanego, a odpowiedzi przesłuchiwanego jawiły się jako osobliwe parafrazy pytań.

Obaj znaleźli uderzającą pokrewność również w gramatyce ciała. Uniesiona lewa ręka Pana Za nawiązywała kontakt z prawą ręką przesłuchiwanego, zgrabnie przymrużone prawe oko przesłuchiwanego spotykało się w pół drogi z przymrużonym lewym okiem Pana Za, a rozochocona lewa noga Pana Za zaczepiała prawą nogę przesłuchiwanego. Gdy wreszcie kilkunastominutowa partia cielesnych szachów dobiegła końca, ścienna czerwień zdążyła już znacznie zblednąć, a przyglądające się długiemu prologowi oko mrugnęło aż dwa i pół raza.

Minął pierwszy kwadrans. Pan Za zdał sobie sprawę, że przyszła pora na naszkicowanie ostateczności i to grubą, stanowczą kreską.

-Wsta – je – my! – wysylabizował swoją powinność do przesłuchanego, automatycznie czyniąc ją i c h  powinnością.

                                                     *

Kwadratowe epicentrum egzystencjalnej potyczki zamieniło się w napędzane chaosem pole bitwy. Scaleni w krzepkim uścisku Pan Za i jego przesłuchiwany nasłuchiwali kakofonicznej symfonii wojennej – dysharmonicznego słuchowiska adaptującego makrokosmiczny sens na potrzeby mikrokosmicznych okoliczności. Nad ich głowami świszczały kule, pociski, naboje, a pod nogami z hukiem pękała rozrywana bombami oraz minami podłoga. Chcąc nie chcąc, w jednej chwili stali się głównymi i jedynymi bohaterami szrapnelowej operetki – purnonsensownej jednoaktówki wystawianej na deskach teatru autoironicznego wszechświata. Zrośnięci ciałem, umysłem oraz duszą promieniowali jednolitością wydźwięku całego przedstawienia. Ich paradoksalne, solowe duo korespondowało z Jednią spektaklu – jednym czasem i miejscem oraz jedynym widzem, jakim było uważne, przyrosłe do ściany oko.

Powietrzny balet pocisków charakteryzowała mechaniczność. Mrowisko kul rozmaitych zdobywało powietrze sztuczną, wymuszoną dynamiką, jak gdyby ładunek unosił się tylko na mocy przypadku. Te odbywające się tuż przy suficie pokoju przesłuchań, nienaturalne pląsy amunicji kreśliły obraz postępu. Szkicowały skrajną prędkość skrajnych przemian chyboczących na skraju technologicznych przełomów.

Drażniące podłogę wybuchy i eksplozje z pewną trudnością próbowały nadążyć za oszalałym tempem maszynowego tańca. Seria pojedynczych detonacji układała się w parodię atomowego grzyba.

Tragikomiczny pokaz zamkniętej w ciasnym pokoju pirotechniki, niby wiązka dynamitu ukradkiem wrzucona do filiżanki.

Wtem, ostatni wybuch. Koniec pierwszego i jednocześnie ostatniego aktu.

                                                     *

Po eksploatacji dnia wczorajszego, uniwersum nie miało wyjścia i musiało wykrztusić z siebie kolejny poranek. Puste ulice pozwalały okalać się tym samym obiektom biurowym, usługowym i przemysłowym. Te same promienie słoneczne padały na te same pasy ruchu dla pieszych, ruchu pieszo-kołowego, kołowego i tramwajowego. Te same dziurawe chodniki tworzyły tę samą mozaikę urbanistycznych nieszczelności. Ta sama samość tworzyła tę samą samość.

                                   *

Południe rodziło się w bólach. Ktoś przeciął obłok brzytwą.

Czerwień zbledła.

Ilustracja: Aleister Crowley, The Sun (Study for Tarot, self-portrait), 1920, domena publiczna.


Łukasz Krajnik (1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.