Konkurs Gnida. Zwycięskie teorie spiskowe

Anke Machowski „Gnida”

Mam na imię Adaś. Mam 30 lat.

Trzy i pół roku temu poznałem moją byłą dziewczynę, gdy wypluło nas z nocy kryształowej na kryształowy after, po którym ona poszła w świat i postanowiła wrócić z listem miłosnym do miejsca, w którym podawałem pizzę. 

Przedtem jakiś zboczeniec zdążył zamontować jej podsłuch w telefonie, a inny zboczeniec, aby chronić kapitał miejsca, w którym obaj zboczeńcy pracowali, skontaktował się ze mną i wręczył mi ten gorący kartofel.

Genowefa była wówczas początkującą poetką, malowała martwe natury i śpiewała jazz oraz pielęgnowała kwiaty i bezdomne zwierzęta. Obserwowałem ją przez całą dobę.

Genowefa nie wiedziała, że ma podsłuch i dużo czasu spędzała z telefonem, a więc i ze mną.
Nigdy nie lubiłem czytać w toalecie, raz przeczytałem skład płynu do mycia wc „Duck”. Genowefa czytała dość dużo, ale też sporo scrollowała i niepokoiło mnie, że marnuje cenny czas.

Któregoś dnia, gdy obserwowałem jak Genowefa ćwiczy standardy jazzowe w podporze przodem do góry nogami w pstrokatym bikini i rejestruje to zdarzenie telefonem z podsłuchem, o którego istnieniu nie wie, podjąłem decyzję.

Udało mi się wyciąć zarejestrowany fragment tego wyczynu z pamięci telefonu, zzipować i wysłać do menedżera Michała Wiśniewskiego.

Założyłem, że menedżer Michała Wiśniewskiego ma dziecko i do maila załączyłem zipa oraz wiadomość, że ta schizofreniczka porwała dziś twojego syna dla okupu, wyślij mi 50 złotych blikiem, aby go oswobodzić.

I wysłałem tego maila i za pięć minut dostałem blika.

Jestem gnidą.


Kamil Kopacewicz „Forsycja jako iluzja optyczna wykorzystywana przez CIA do kontroli obywateli RP”

⠋⠕⠗⠎⠽⠉⠚⠁

Coś co umyka stłumionym umysłom narodu polskiego – pojawianie się i znikanie FORSYCJI w sposób nagły, raz w roku, w sposób regularny i cykliczny. Zjawisko to, pozornie niezagrażające, konsekwencje ma krytyczne. Chodzi o głęboką infiltrację umysłów nieznanymi falami o częstotliwości 516㎔. Bijemy na alarm, próbując uświadomić obywateli o szeroko zakrojonej akcji obcego wywiadu. Przedstawiamy badania podłużne o rygorystycznej metodologii, których celem jest naświetlenie INCYDENTU forsycji.

Co udało nam się ustalić. Forsycje pojawiają się raz w roku na dokładnie określony czas. Po wydzielonym z aptekarską precyzją czasie, znikają z dnia na dzień. Wszelkie próby postrzeżenia forsycji muszą być skazane na porażkę, co zostało udowodnione przez zespół niezależnych obserwatorów, przeszkolonych w postrzeganiu. Normalni, nieprzygotowani ludzie nie tyle nie zauważają forsycji, co idea ta znika całkowicie z ich umysłu. Przez 10 miesięcy w roku o forsycji się nie myśli, nie przypomina, nie wyobraża. Forsycja, jako kategoria, istnieje tylko krótko, w rozbłyskach agresywnej, przedwiosennej żółci.

Dowód nr 1. Stacja nadawcza forsycji w pełnej mocy.

Po utracie mocy i wykonaniu swojego celu, forsycje znikają, przestają istnieć w miejskim krajobrazie. Nasze wytłumaczenie: forsycje są teleportowane do ℙolski na krótki okres, po czym zostają deteleportowane z powrotem w niebyt, z którego pochodzą.

Prawdą jest, że tak nagła i intensywna obecność forsycji może oznaczać tylko jedno: to przygotowana i precyzyjna akcja służb obcych na terenie suwerennego kraju, jakim jest ℝzeczpospolita ℙolska. W tak silnych słowach mówimy o tym faʞcie, bowiem tylko do takiego i jedynego wniosku prowadzą nas dowody. Więcej w tej kwestii nie trzeba udowadniać. 

Dowód nr 2. Stacje nadawcze tracą moc i wkrótce znikną.

Pozostaje kwestia ujawnienia, jakie służby są zainteresowane masową inwigilacją Obywateli ℝℙ. Tu sprawa się komplikuje, nie zdekodowaliśmy jeszcze przekazu, ze względu na niedofinansowanie projektu i niedopracowaną metodologię. Podjęliśmy inną strategię, możliwą do zrealizowania w mniejszym zakresie ➳ mianowicie zastosowaliśmy podejście badań eksperymentalnych. Teza: za masowymi teleportacjami forsycji stoi Centralna Agencja Wywiadowcza tak zwanych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Dowód nr 3. Mikrofilm, przechwycony w trakcie akcji szpiegowskiej, za Fleck (2014). Oczom nie można ufać, ale tym bardziej umysłowi, podatnemu na interferencje obrazowania.

🖛 Pierwsza faza projektu polegała na PATRZENIU. Uważna obserwacja potwierdziła wszystko co zostało opisane powyżej. Forsycje pojawiają się, a potem znikają. Najpierw z pola widzenia, a wkrótce z umysłu. Nasi zawodowi obserwatorzy oparli się erazurze (wymazaniu) forsycji z umysłu, dzięki wielogodzinnym treningom oraz medytacjom. Nawet najlepiej wytrenowani obserwatorzy stracili kontakt wzrokowy z forsycją, ale niⅇ stracili umysłowej jasności i byli wciąż zdolni do wyobrażania sobie forsycji nawet w lipcu.

Przechwyciliśmy też niǝpokojące nagrania audio, wspierające naszą tezę o zewnętrznej ingerencji obcych służb. Zebrany materiał dołączamy do raportu.

Dowód nr 4. Zawodowy obserwator poszukuje śladów forsycji poza okresem jej funkcjonowania.

🖛 Druga faza forsycji projektu była niebezpieczna i polegała na odseparowaniu jednej z anten stacji przekaźnikowych i umieszczeniu jej w rozłączeniu z resztą stacji (krzakiem); czyli na całkowitej dekontekstualizacji forsycji.

Dowód nr 5. Kępa forsycji interferuje z aparaturą badawczą. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczne rozmazanie, wskazujące na ogromną moc kępy.

To wyzwanie podjęliśmy z pełną ostrożnością, a także świadomością, że jesteśmy narażeni na uszczerbek tak cielesny, jak i umysłowy. Dokonaliśmy błyskawicznego rozcięcia jednej z anten, separując ją od kompozytu. Rezultatem był bukiet nadawczy, zneutralizowany, pozbawiony mocy transmisyjnej i całkowicie‽ bezpieczny. Akcję przedstawia kolejno Dowód nr 6 i Dowód nr 7.

Dowód nr 6. Członek zespołu badawczego z bukietem nadawczym.
Dowód nr 7. Członek zespołu zmaga się z interferencją forsycji.

WIELKI SUKCES BADANIA to już pewnik. Udowodniliśmy JEDNĄ WAŻNĄ RZECZ. Separacja forsycji od krzaka głównego i dekontekstualizacja bukietu nadawczego powoduje, że:

🖛 Forsycja NIE ULEGA ZANIKOWI POZA KRZAKIEM

Poddana rygorystycznym testom, forsycja wciąż była i była podatna na postrzeganie. Innymi słowy: widzieliśmy forsycję cały czas! Tego do tej pory żadna inna grupa badawcza nie udowodniła. Forsycja poddana dekontekstualizacji traci swoją moc i przestajⅇ zaburzać umysły. Jednocześnie, można ją oglądać z każdej strony, o każdej porze roku. Dowód nr 8 pokazuje zneutralizowany bukiet nadawczy, umieszczony w laboratorium naszego zespołu.

Dowód nr 8. Zrekontekstualizowana gałąź transmisyjna. Jest pozbawiona mocy interferencʎjnej, ale za to nie znika, nie teleportuje, można ją postrzegać gołymi oczami, jest widoczna nawet dla niewytrenowanych osób.

Dyskusja

Co wiemy: liczne forsycje pojawiają się i znikają w okresie przedwiosennym i wczesnowiosennym. Mamy prawo sądzić, że jest to dokładnie zaplanowana akcja służb o najwyższym zaawansowaniu technologicznym. Cel ⇶ inwigilacja lub kontrola. NASZE BADANIA dowiodły, że zneutralizowane gałęzie nie przestają być postrzegane. Co to może znaczyć? Otóż kępy forsycji dysponują wielkimi pokładami energii, ale wyłącznie jeśli pozostają w ścisłej integralności (zbite w kępę) i tylko na krótki okres czasu. Wykorzystanie energii powoduje automatyczną teleportację do nieznanej jeszcze płaszczyzny (nasza sugestia: pleroma). Bukiety odseparowane nie ulegają teleportacji, co również udowodniło nasze badanie.

Pozostaje rozważenie KOMU zależy na znᴉewoleniu umysłów ℜepubliki. Rozmyślaliśmy nad tą kwestią dużo. Przemyślenia doprowadziły nas do ostatecznej konkluzji, że za nagłymi pojawieniami forsycji musi stać CIA. Tak, to jedyna agencja wywiadowcza, która ma wystarczające środki, do przeprowadzenia tak finezyjnej akcji. Wspominamy niesławny program MKUltra, wiemy, że CIA nie stroni od niekonwencjonalnych podejść do sztuki szpiegowskiej. Co więcej, ░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░. Jest też jasne, że chcą tamować gigantyczny potencjał ℙolaków, który zagroziłby supremacji USA, gdyby został w całości wyzwolony. Nasza konkluzja: jeden atak w roku wystarcza, by poskromić i utemperować polskie umysły; utrzymać w ryzach potencję narodu polskiego. Jak wiadomo, Imperium nigdy się nie rozpadło. Ale Imperium nie chce konkurencji. Jest jasne, że ℙolacy, wyzwoleni od umysłowego tempomatu, natychmiast zaczęliby przekraczać kolejne bariery ludzkiego poznania i być może pokonaliby ograniczenia cielesne, wkraczając na ścieżkę stricte posthumanistyczną, jako naród szlachetny, przyjazny i dobroduszny.

Jak działają forsycje? Tego jeszcze nie wiemy. Stoimy w obliczu technologii wyrafinowanej, skomplikowanej i znacznie przewyższającej wszystko co znamy. Otwarte, robocze hipotezy: (1) działanie telepatyczne na bazie delikatnych fal elektromagnetycznych; (2) feromony, zniewalające ciało i osłabiające wolicjonalność; (3) silne fale elektromagnetyczne i dwustronny przesył informacji, do 421㎅ na sekundę; (4) wibracje, powodujące subtelne zaburzenia postrzegania rzeczywistości i podatność na obce narracje, (5) szok powodowany jaskrawością barwy, wprawiający w osłupienie i blokujący racjonalne myślenie. Bez dodatkowego finansowania nie zweryfikujemy tych tez. Możliwe jest, że w grę wchodzi mieszanka tych technik, czyli działanie wielomodalne. Tłumaczyłoby to rezystancję na próby pomiaru i niejednoznaczne (niezrozumiałe) wyniki badań.

Nasze zalecenia: w celu pokonania niekorzystnego wpływu forsycji na działanie umysłu, zalecamy wzmożone i metodyczne obserwowanie ⨍orsycji. To najskuteczniejszy i całkowicie bezkosztowy sposób radzenia sobie z agresją. Trening oczu wymaga czasu, ale stosunkowo szybko zaczynamy widzieć rzeczywistość taką, jaka jest. Ćwiczenia z postrzegania manipuꞁacji powinny mieć charakter powszechny i otwarty. Czujność przez cały rok, wyczulenie na zgrupowania forsycji – to odpowiednie rozwiązanie. Pozostaje do udowodnienia, czy forsycje cały czas obserwowane będą znikać czy nie. Może zbiorowy wysiłek uniemożliwi im teleportację i zneutralizuje ich perswazyjne działanie. Sprawa jest nietrywialna, czas na stanowcze działanie. Czas otworzyć oczy.

  1. Badania były prowadzone w latach 2022-2024. Liczba postrzeżeń forsycji poza okresem kwitnienia (inwigilacji) = 0.
  2. Fleck, Ludwik. 2014. „Patrzeć, widzieć, wiedzieć. Wiele błędnych mniemań rozprasza psychologia spostrzegania i socjologia myślenia”. W Studia nad nauką i technologią. Wybór tekstów, red. Ewa Bińczyk i Aleksandra Derra, 47–70. Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

Link do wszystkich materiałów dowodowych: https://drive.google.com/drive/folders/1vKKYc6sUe0E9RkbRZS96r5O4274Eq7ka


Piotr Oprządek „MELO INFERNO”

Piotr Oprządek  

MELO INFERNO 

Wydarzyło się to roku bezpańskiego jak pies z kulawą nogą w mieście Łodzi, w przededniu Wielkiej Rewitalizacji. Łódź się wówczas zapadała, ale tamta przeklęta noc wynurzyła się z mroku o wiele głębszego, niż nawet najohydniejsze podziemne cieki, które wprawiały w drganie to chore miasto. Z trzech lat spędzonych w tym piekle zostało mi tylko jedno zdjęcie, o którym i tak wolałbym zapomnieć: PCHLI TARG na Wschodniej. Napis sprejem robi za szyld, „TARG” zwęża się wraz z każdą kolejną literą. Sam widok przyprawia mnie o mdłości, a przecież niemal przepłaciłem je życiem.  

– Co zdjęcia robisz, konfidencie?! 

Dwa ogry. W gangsterskich skórach i dresach Everest. Przeraziłem się, każdy bowiem wiedział, że na Wschodniej kwitnie ludożerstwo. 

– No bo pchli targ… 

– Co?!  

Patrzyłem w górę, a mam dwa metry wzrostu.  

– No że śmieszny szyld, nie?  

Zamachnął się piąchą wielkości mojej głowy.  

– Ty, patrz, szyld. – Zatrzymał go koleżka. – Pchli targ.  

Pierwszy aż się zatoczył z beki.  

– Pchli targ! Też bym zdjęcie zrobił. Trzeba było mówić! 

Odprowadzili mnie śmiechem: „Pchli targ, rozumiesz sytuację?!”, „Pchli targ hehehe!”. „Pchli targ”. Następnego zdjęcia zrobić nie zdążyłem. Znów plątałem się po obmierzłym labiryncie ulic i podwórek w poszukiwaniu sam nie wiedzieć czego, gdy przed kamienicą trzymającą się na belce, jak na kurzej stopce, zaciekawiła mnie przekreślona 60 zestawiona z chujozbiorem dwudziestu czterech schematycznych kutasów. Obok bawiły się dzieci.  

– Co zdjęcia dzieciom robisz, pedofilu?! 

Raz, dwa – siedmiu… Ośmiu. Kolejni w oknach na parterze. Dzieci podekscytowane, co źle wróżyło. Wódz miał na głowie założone dla śmiechu świecące rogi wydające dźwięki. – I co, widzewiaku?  

Wyłapałem liscia. Rogaty pokazał na migi temu, co wypłacił, żeby zbastował, po czym wystąpił przed szereg i zapytał – „dlaczego robisz zdjęcia dzieciom?”. Wskazałem na wrzut.  – Mieliście lajtowo, teraz będzie chujowo. – Przeczytał z dumą. 

Inni nie uwierzyli mojemu tłumaczeniu. Sarkali i grozili. Jednak rogaty na mocy swego autorytetu zdecydował się przeprowadzić pato ordalia: zadawał podchwytliwe pytania i machał mi łapami przed twarzą, by sprawdzić, czy się boję. „Bzz, bzz”, bzyczały rogi. Pogodziłem się z losem, lecz z parapetu poleciała nuta. Rogaty zatańczył. Krzywił twarz w niemym śpiewie słowo w słowo z latynoskim wokalistą, po czym zdjął rogi i założył mi je na głowę. Wiedziałem, że mogę już stamtąd iść, jakby usmarował mnie baranią krwią. Rozstąpili się, a ja wychynąłem na ulicę, w ciągu jednego przemarszu przez Stare Polesie mijając zmory, jakim na pewno byś nie uwierzył, nawet gdybym napisał, że widziałem je w ciągu całego życia.  

Nigdy więcej nie próbowałem już fotografować Łodzi, z resztą wkrótce straciłem smartfona, więc nawet nie miałem czym. Ze wzajemnością jej nienawidziłem, każda doba stanowiła męczarnię, a każde przebudzenie koszmar, który zamiast właśnie się skończyć, dopiero się rozpoczynał. Podpisałem cyrograf, pod groźbą śmierci nie wolno mi było wyjechać stamtąd przed upływem trzech lat, dlatego szukałem zapomnienia w kryształach zatracenia.  

Tamtej przeklętej nocy było nas trzech, lubiących się bawić. Trzecią dobę, a tak naprawdę kolejny miesiąc. W czwartek spotkaliśmy się na jedno piwko. Przy trzecim pojawił się cham z kozią bródką.  

– Macie ogień, chłopaki? 

– Ale masz oczy! 

– Też takie chcecie?  

– Proste! 

Usypał kopczyk i zniknął. Zeszło nam dopiero w sobotę.  

A była sobota. Pruliśmy przed siebie w nadziei na cudowną odmianę nastroju, bo wzrok nam uciekał, a ręce drżały. Piotrkowska wrzała, skąpana w gęstej chmurze duszącego skurwysyństwa. W tym stanie kwestią czasu było wyczucie naszej słabości przez ogry, a także ludzi, których łódzkie miazmaty w try miga degradowały do poziomu bestii i drugiego dnia piątku byli właściwie nie do odróżnienia od nich. Żwawy młodzik z półobrotu zachwiał rikszą, budząc pasażera z kebabem w jednym, a zero siedem w drugim ręku. Riksiarz łydami jak kule armatnie zdołał utrzymać równowagę, ale ocalił ich kebab, bo kopacz poślizgnął się na kapuście i wpadł do rynsztoka. Z przecznic co rusz wylatywały Lincolny i Bentleye z wgniecionymi zderzakami zabarwionymi świeżą krwią. Baba bez nogi kirała rozpuszczalnik z wora. Porobiony bustrofedonem sprawca sprofanował posąg Misia Uszatka. Trzech kolejnych pociągnęło nas z bara. Czwarty mlasnął na mojego kolegę. Spojrzeliśmy po sobie. I bez słowa ruszyliśmy do kramu.  

Kramy z dopałem kryły się w każdej bramie. Poznawałeś je po wygłodniałych rzezimieszkach, sprzedających fanty lub bez krępacji proszących o „dorzucenie piąteczki na torebkę prochu”. Tylko nieliczni dożywali siedemnastego roku życia. Ci, którym nie udało się przedawkować ani zniknąć bez śladu na Lumbumbowie w przepełnionym Monarze imienia Rodrigo Duterte, stawali się sprawcami lub łotrami, funkcjonującymi podobnie, ale groźniejszymi, już nie proszącymi, a biorącymi, groźbą, przemocą i mordem. Najbliższy kram udawał remont. Worki z zaprawą, drabina i dwa automaty, jeden z „białym”, drugi z „zielonym”. Pilnowało ich dwugłowe monstrum. Siedziało za stolikiem i liczyło kwit, ważąc sto dwadzieścia i rozmieniejąc papier na bilon. Jeden łeb obcinał jeden automat, a drugi drugi. Trzy zero za zero trzy – za grama wychodziło drożej, ale łatwiej było uzbierać mniejszą kwotę, a potem kombinować w pośpiechu, zanim zejdzie. Aż tak zdesperowani nie byliśmy, więc indagowaliśmy rzezimieszków przed wejściem. Najwyższy sięgał mi do łokcia. Wcześnie przestawali rosnąć, ale byli silni jak dorośli mężczyźni. Na tle reszty Łodzi, nawet ich lubiłem. Przynajmniej miewali na wpół ludzkie odruchy.  

Załatwienie runy imitującej działanie kryształu obwarował zastrzeżeniem, że w jej posiadaniu jest pomniejszy mag, który gra na lirze na domówce w kamienicy, i żebyśmy tylko z nim rozmawiali, bo za pozostałych nie ręczy, a gdyby sami się do nas odezwali, to żebyśmy udawali, że ich nie słyszymy, bo są nieobliczalni. Cóż, poszliśmy za nim jak na rzeź, byle się porobić. Pamiętam jego rozbujane plecy i niesmak, że za byle runę pakujkemy się w pewną kabałę, gdy nagle usłyszałem szept.  

– Hej, hej! 

Myślałem, że to schizy, lecz z uchylonej studzienki mrugnęła pomarszczona mordka znajomego kobolda! Co za szczęście! Dałem dyskretny sygnał braciom i za pierwszym winklem spławiliśmy rzezimieszka, żeby nie spalił nam kramu z prawdziwego zdarzenia. 

– Nie tędy!  

Poinstruowani przez kobolda, zeszliśmy do kanału kawałek dalej przez puste podwórko. Oczy w moment przyzwyczaiły się do mroku, źrenice odetchnęły z ulgą, zatoki napełniły się stęchlizną podziemi. Pajęczyna tuneli i mętnych strumieni ciągnęła się na wielu hektarach, dając schronienie ghulom żerującym na padlinie zbłąkanych rzezimieszków i szajkom koboldów, organizujących w zapomnianych jaskiniach magazyny na kryształy, które ich pobratymcy wydobywali z Otchłani. Kusiły one wielu, jednak strach przed spotkaniem ghula zazwyczaj okazywał się mocniejszy nawet od chęci porobienia się. Niełatwo było złapać kontakt do kobolda, bo przez ostrożność trzymały się tylko z hurtownikami – tym większe szczęście nas spotkało. Z koboldem, którego imienia nigdy nie poznałem, zetknąłem się na afterze w studni i chyba mnie polubił, na ile jest to możliwe u przedstawiciela tej chytrej, kupieckiej rasy. Odtąd nie raz pojawił się na mojej drodze akurat, gdy najbardziej go potrzebowałem, goniąc w koleżeńskiej cenie opiłki najprzedniejszych kryształów, pobłyskujące w samarze niczym oczy złych kobiet.  

– Ciii. 

Kobold ciągle nas uciszał, choć samemu z trudem powstrzymywał wynaturzony chichot. Ubrany tylko w przepaskę biodrową, z szarą skórą, sterczącymi żebrami i uszami w szpic wyglądał dokładnie na to, czym był – stworem rodem z nocnej mary, do tego nagrzanym niegorzej od nas. Przebiegłe ślepka wylatywały z orbit, dosłownie chodził po ścianach. Ogień pochodni, którą niósł, rysował w ciemności obsceniczne wzory, tak nią wywijał, mały skubaniec. Nie wiedziałem, co zażył, ale zdążyłem mu tego pozazdrościć.  

– Haha, hi hi. 

„Szalony karle”, pomyślałem, „syp, co masz i znikaj z powrotem w bagnie, z którego przybyłeś”. Jakby czytał mi w myślach, nagle spoważniał i milczał aż do nory, w której kitrał materiał. Jakiekolwiek drzwi strzegły niegdyś jej portalu, zgniły dawno temu. Dostępu chroniła jedynie kamienna płyta z wykutym uchwytem. Kolega wyrwał się do przodu, by ją odsunąć… Odciągnąłem go w ostatniej chwili, zanim na wysokości ludzkiej szyi z płyty wyskoczył pręt z impetem zdolnym przebić tchawicę! Kanały były naszpikowane pułapkami na poszukiwaczy cudzych kryształów. Popatrzyłem na brata, zbladł jak ściana. Kobold zachichotał, umocował pochodnię w uchywcie, po czym złapał pręt jak drążek i kilkoma szarpnięciami w dół, majtając nogami nad ziemią, uruchomił mechanizm odsuwający płytę. Wrota rozwarły się ze zgrzytem przypominającym łamanie kości. Wewnątrz na marmurowym postumencie, tak bardzo niepasującym do otoczenia, leżał mieszek z prześwitującej tkaniny, którego zawartość emanowała samorodną poświatą. Kobold bezwiednie zgiął kark, jakby miał do czynienia z bóstwem. I nam udzieliła się atmosfera bluźnierczej podniosłości. Zacząłem się już domyślać, z czym obcujemy.  

Dwadzieścia cztery Kryształy Alfabetu, zwane przez łódzkich autochtonów Abecadłem, według ich ohydnych podań stanowiły esencję myśli pradawnego mędrca Flamusa, żyjącego w epoce, gdy Pietryną płynęła wartka rzeka, a ludzie wiedli prostą, lecz satysfakcjonującą egzystencję, w której podobno niekiedy pojawiało się nawet miejsce na szczęście. Flamus sycił swą diaboliczną ambicję mroczną wiedzą przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez mieszkańców Otchłani, a gdy nie dopełnił zobowiązania wobec najpoteżniejszego z nich, ze szmaty zrodzonego białonosego patusa, powiódł ku zgubie całe miasto, które wcześniej zastawił w zamian za poznanie czarnej tajemnicy. Krystalicznie czysta rzeka zniknęła pod powierzchnią ziemi, rozbijając swój bieg na dziesiątki zamulonych kanałów, a wszelkie plugastwo wypełzło na powierzchnię, czyniąc Łódź swoją domeną. Flamus, zanim demoniczny wierzyciel rozszarpał go na strzępy, zdążył eskportować swój umysł poza ciało i nadać mu postać kryształu. Delikatna struktura wcale nie tak szlachetnego kamienia nie wytrzymała jednak buzującego wewnątrz obłędu, przez co nastąpiła implozja. Kryształ Flamusa rozpadł się na dwadzieścia cztery kawałki, każdy w kształcie litery… 

Nie dowierzałem w te brednie, choć odkąd na własnej skórze przekonałem się, że plotki o plemieniu zdegenerowanych albinosów czczących wiedźmy na Bałutach są prawdziwe, z mniejszym sceptycyzem myślałem o innych łódzkich bajach. Kryształy Alfabetu szczególnie rozpalały wyobraźnię. Nieraz nawet częstowano mnie nimi, choć bez wyjątku okazywały się co najwyżej Legendarną Czwórką, do której nieuczciwy kramarz przytroczył jako nożkę spiłowany odłamek, by udawała literę A. Zawartość pięknego wora na postumencie bez wątpienia nie pochodziła jednak z naszego świata. Literki nie nosiły śladów przeróbek, ich krawędzie były gładkie, mieniły się niczym cenne klejnoty i zdawały się drgać, jakby oddychały. Kobold wyciągnął A, B i C. Dwie pierwsze rozkruszył pazurem na opalizującej płytce i uformował z nich cztery węże. Trzecią oddał nam w kredo. 

– Zapłacicie w swoim czasie.  

Zabrał pochodnię i odpłynął na tratwie, zostawiając po sobie tylko cichnący w oddali chichot.  Bum! Odlot! Przysiągłbym, że zaczęliśmy widzieć w ciemnościach. Euforia nieporównywalna z niczym. Nie pamiętam, jak wydostaliśmy się z podziemi, cuchnący kanałem, ale nieśmiertelni. Usiedliśmy na krawężniku, żeby ustalić zasady. Chciało nam się mówić, ciągle wchodziliśmy sobie w słowo. Gdy przerywano mnie, zaczynałem się jąkać i nikt już nie miał szansy nic powiedzieć, a przecież musieliśmy skodyfikować prawo, którym kierowalibyśmy się przez resztę nocy. Nie mogliśmy jednak porozumieć się co do paradygmatu i dopiero patrol wybił nas z dyskusji.  

– Panie władzo, proszę nam nie przeszkadzać, bo i tak nie ruszymy się stąd, póki nie ustalimy zasad, bez których wszystko runie. 

Pojechali. Nie byli na nas gotowi. Byliśmy nieludzko pewni siebie. Czułem, że jestem zdolny lewitować i wzrokiem przestawiać napisy na ścianach. Szliśmy później środkiem ulicy z parującymi głowami, a Bentleye Śmierci nas omijały, zamiast rozjechać na miazgę jak każdego innego. Posiedliśmy cząstkę koszmarnego majestatu Flamusa, rzucaliśmy jego cień. Póki kryształy działały, byliśmy w trójkę nie do ruszenia. A zapowiadało się na to, że Kryształy Alfabetu będą działać już zawsze.  

*** 

Spotkaliśmy go pod sklepem monopolowym. Zaczepiło nas dwóch ogrów i posłuszny im gnom, lecz gdy perswadowaliśmy im, że są przy nas niczym i zaraz to my ich pożremy, przyszedł chłop w okularach przeciwsłonecznych i odstraszył stwory samą swoją aurą. Przyjęliśmy jego obecność jako coś oczywistego, a gdy dowiedziałem się, ża świętuje właśnie czterdzieste trzecie urodziny, zaprosiłem go na poczęstunek.  

– Co wy tam niby macie, ścierwo od dwugłowego cwela? 

Wyśmiałem go – zreflektował się. Nie było z nami żartów, nie było przyzwolenia na takie odzywki. Chłop był duży, nosił prostacki sweter i fabrycznie przetarte dżinsy, wyglądaj raczej chamsko niż groźnie, ale za okularami kryła się ponura prawda o jego naturze, i było to wyczuwalne, zanim jeszcze je zdjął. Wzięliśmy sobie zapas piwa ze sklepu i zasiedliśmy w ciemnej bramie.  

Na dobry początek nasz nowy kompan nie chciał się przedstawić. I ciągle przerywał. Próbował dominować. Ale byliśmy silniejsi.  

– JAK MASZ NA IMIĘ, CHŁOPIE?! 

– Tylko trzy osoby w tym mieście mają takie imię. Zgadujcie.  

Musiałem dopiero nagiąć jego wolę siłą wzroku.  

– Nazywam się Niebylec. 

Parsknęliśmy śmiechem.  

– Oj, zrobił mi tatuś prezent tym imieniem. W szkole zamykali mnie w szafie jako głupka i całymi godzinami srałem i sikałem po nogach, zanim ktoś mnie otworzył. I bardzo dobrze! Im bardziej cię dyskryminują, tym bardziej cię hartują. Tak mnie wychowano. 

Znów go wyśmialiśmy. Komu, i czym, próbował niby zaimponować? Zarazem zrobiło mi się go szkoda. Bo kim musi być czterdziesto trzy letni facet, żeby spędzać własne urodziny samotnie na Piotrkowskiej? Gdy zasiedliśmy na ziemi, nie chciał usiąść razem z nami. 

– Nie jestem brudasem. 

Znów nakłoniłem go wzrokiem.  

– Siadam na ziemi tylko dlatego, że wy mnie o to poprosiliście. 

– Nikt cię o nic nie prosił. 

Wyszczerzył się. Miał trzydniowy zarost – akurat tyle, ile lecieliśmy. 

– To ja was teraz zadziwię.  

– Dajesz.  

Podciągnął okulary na czoło i od razu założył je z powrotem, ale zdążyło błysnąć mrokiem.  – Jedliście kiedyś ludzkie mięso?  

Zamiast uciekać, wyciągnąłem C z małej kieszonki w dżinsach.  

– Nie, ale widzę w tym nieudolne poszukiwanie bliskości z drugim człowiekiem.  – Abecadło! Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek się z nim spotkam.  

– Raczej nigdy się nie spotkałeś hehe… 

– To ja wciągnąłem literki U,W i U!  

– Nie ma dwóch U w Abecadle, Niebylcu.  

– Po pierwszym pojawia się wszystko, czego zechcesz. Im dalej w alfabet, tym większa moc.

C rzeczywiście okazało się wyższym stopniem wtajemniczenia. Poza jasnością myśli zyskaliśmy ogromną siłę fizyczną. Poczułem, jak moje przedramiona oplatają grube węzły mięśni, a korpus staje się twardy jak z kamienia. Moi kumple też przypakowali. Po jednym wężu staliśmy się karkami.  

– I co z tym ludzkim mięsem?  

Niebylec tylko czekał na to pytanie. 

– Jest ohydne, takie słodkie. Na moim miejscu zrobilibyście to samo. Zgwałcił moją siostrę, a potem ją zatłukł. Chciałem zeżreć jego serce, ale pomyślałem, że nie chcę nosić w sobie duszy kurwy, więc zjadłem tylko kawałek jego uda. Jak moja siostrzyczka wracała z zakupami obok śmietnika, to ją zaciągnął i tam to zrobił. Ale już go nie ma. Do dzisiaj go nie znaleźli.  

– Zemsta to jedno, ale dlaczego go jadłeś? 

– To był bezdomny, już wcześniej go kojarzyłem, jak łaził brudny. Przyjaciółka się wtedy na mnie śmiertelnie obraziła, do dzisiaj się do mnie nie odzywa. Napisała mi tylko esemesa, że mogłem go zabić, ale po cholerę jeszcze go jadłem? A ja już taki jestem.  

– Nie jesteś taki, na jakiego pozujesz… Niebylcu.  

Żeby nauczyć go nieprzerywania, ustaliliśmy, że przywilej mówienia ma ten, kto trzyma pustą paczkę po Viceroyach. Gdy Niebylec nie stosował się do zasad, karciliśmy go. Gdy pozwalał dokończyć zdanie, otrzymywał pochwałę. 

– Żyjesz jak romb, ale masz jeszcze szansę stać się kwadratem. 

– Co to jest romb?!  

– Kopnięty kwadrat. 

Wbijałem mu do głowy kolejne prawa, przyjaciel spoza Łodzi obłaskawiał go przyjaźnią. Najstarszy z nas był zdania, że Niebylca należy złamać i dawał nam to do zrozumienia telepatią, nie biorąc pod uwagę, że tamten może przechwytywać sygnały.  

– Teraz jestem umyty i ładnie ubrany, także rozmawiacie ze mną, pijemy piwko, wciągnęliśmy kawałek mrocznego maga z zapomnianej epoki i fajnie jest, ale przecież jakby noga mi się powinęła i bym śmierdział i był bezdomny, to byście mnie pogonili. Chociaż jeden z was by mi pomógł tylko dlatego, że kiedyś imprezowaliśmy w bramie?  – Ja bym ci pomógł. 

– I ja też. 

– I tak nie uwierzę. Ja nigdy nie dałbym ani grosza bezdomnemu. Pozabijałbym ich wszystkich, to nie są ludzie. Chodziłbym po ulicy i rozdawał im banknoty, żeby się sami zapili na śmierć… 

– Nie jesteś zły, Niebylcu. Masz dobre serce, tylko ktoś cię musiał skrzywdzić w dzieciństwie.  

– Nigdy w życiu, tatusia miałem kochanego, a z mamą dalej mieszam. Mam same dobre wspomienia z dzieciństwa. A w ogóle to mi właśnie przypomniałeś, jak kiedyś u ojca pili Żytniówkę i ojciec się spytał, gdzie jest pies, bernardyn, a oni mu powiedzieli, że leży na stole. Leżał na stole! W słoiku hahaha. Zrobili z niego smalec, rozumiecie?! To skurwysyństwo, jak można zrobić coś takiego, smalec z psa. To najlepszy przyjaciel człowieka, piesek, nie wolno krzywdzić. 

– Przekaż paczkę dalej.  

– W moim wieku zrozumiesz, że liczą się tylko pieniądze i to, jak można je ukraść. Bez pieniędzy człowiek jest śmieciem. Mój brat Samuel jest zawodowym bandytą i ma bardzo dużo pieniędzy.  

– Liczy się tylko to, że możemy na siebie liczyć i szanujemy się nawzajem. Doceń to. – Dziękuję, że macie do mnie tyle cierpliwości. Nie doceniłem was na początku. Kto by się spodziewał, że takie młode chłopaki mają dostęp do tak potężnych artefaktów i są aż tak rozkminieni. Ale ja też się staram, kocham czytać książki – powiedzielibyście? Czytaliście „Moby Dicka”?  

– Tak. 

– Tak.  

– Tak.  

Zatriumfował.  

– Wiedziałem, że nie ma tu nikogo, kto nie czytał „Moby Dicka”! A „Cujo”, o bernardynie, który po ugryzieniu nietoperza odpierdolił całą rodzinę hehehe?  

– E, to już słabsze.  

– A „Carrie”?! Gdybym miał jej moc, to paliłbym ludzi żywcem dla zabawy i patrzył, jak się zwijają z bólu. 

– Spokój! A już tak ładnie nam szło… Powtórz zasadę numer dwa.  

– Spokojnie, ja znam zasady. Jestem z wykształcenia psychologiem. Ale likwiduję praktykę, bo jest z tego za mało pieniędzy. Możemy zaraz pojechać do mojego gabinetu i sobie weźmiecie kozetkę, ja już jej nie potrzebuję, a taki mebel jest sporo warty. Jak nie się nie przyda, to sprzedacie i zawsze to coś do przodu.  

– Nie skorzystamy.  

– A może jednak?  

Sielanka trwała godzinami. Od dawna było jasno, gdy zacząłem widzieć podwójnie. Potrójnie. Targnęły mną drgawki, zwymiotowałem. Niebylec urósł półtorej raza.  

– Wyrzuć to z siebie! Wyrzuć z siebie całą truciznę! 

Wraz z żółcią, jak za dotknięciem różdżki, pozbyłem się całego animuszu. Schudłem, zgarbiłem się, rozbolały mnie stawy. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Spojrzałem na kolegów – zmienili się w woskowe figury z sińcami pod oczami, pot lepił im włosy i skraplał się na czołach. Niebylec zdjął okulary. Pierwszy raz zobaczyliśmy jego oczy. To były oczy człowieka bez emocji, zdolnego do wszystkiego. Tak sobie wyobrażam seryjnych morderców. Zupełnie zimne oczy. Nasze nauki nic nie dały – bo i nie mogły dać. Na domiar złego nam zeszło, a on wciąż był w piku. Przejął inicjatywę, a żaden z nas nie potrafił już przerwać jego monologu. 

– Jak przyrządzilibyście kobietę, chłopcy? Jakbym miał zjeść kogoś w całości, to tylko swoją ukochaną, gotowałbym ją, mmm. Miałem dwa lata temu taki pomysł, żeby zamienić złotówki na dolary, polecieć do Tajlandii i za trzy koła kupić sobie Tajkę. Trzy koła dolarów, nie peeleenów, chyba oczywiste? Przywiózłbym ją tutaj i przywiązał do kaloryfera jak tego psa. Albo nie, zamieszkalibyśmy w domku na wsi u mojej mamy, gdzie wszędzie dookoła jest las, to by nie uciekła, bo nie miałaby gdzie, a jakby próbowała, to by się przeraziła lisa, bo przecież żadna Tajka nigdy nie widziała lisa i sama by wróciła! Ale woziłbym ją autem na kursy polskiego i uczyłbym ją wszystkiego, dobrze by jej było ze mną, dbałbym o nią i nie bił. To jest podstawowa zasada: nie bić kobiet. Nigdy nie uderzyłem kobiety. Ale jedną chciałem zaszlachtować. Ale to samo byście zrobili. Zdradzała mnie, więc musiałem ją zabić, ale udało jej się zamknąć w kiblu, a potem przyszedł jej ojciec, który był gangsterem, przyłożył mi pistolet do głowy i powiedział, że mam trzy dni, żeby się stąd wynieść. Zawsze się go bałem, więc posłuchałem. Nigdy jej nie zdradziłem. Tylko raz przez dziesięć lat, bo tyle byliśmy razem. Ale to było z moją byłą dziewczyną ukochaną i to w ósmym roku związku, także się nie liczy. A kiedyś, jak policja mi weszła bez pukania do mieszkania, to tak się wkurwiłem, że wylądowała ta policjantka na ziemi bez zębów… 

– Yyy… czyli jednak uderzyłeś kobietę…? 

– Nie. Przewróciłem. Nie łap mnie za słówka. Wiesz co? Mam taki pomysł. Pojedźmy do mnie do domu. Poznacie moją mamę, zadzwonię po brata Samuela, ugotujemy mięso, a ciebie wezmę do piwnicy, przywiążę do specjalnego łóżka, takiego żebyś nie mógł się ruszyć, a potem zrobię ci takie nacięcie, i takie tutaj, o i jeszcze tu i odsłonią się mięśnie i kości, a ty ciągle będziesz żył… Ale nie martw się, wstrzyknę ci morfinę i nie będziesz czuł bólu, tylko będziesz sobie to wszystko oglądał, zanim cię dobiję. Na koniec odetnę ci górną część czaszki, tak jak Azjaci robią małpkom. Jak można zrobić coś takiego?! Tylko po to, by spełnić kulinarne zachcianki?! Co za bestialstwo! Wymordowałbym ich wszystkich. Nieludzkie. Opowiem wam teraz, jak ćwiartowaliśmy tamtą bezdomną kurwę… 

Jeżeli zero trzy z tego, co mówił, była prawdą, to trafiliśmy na prawdziwego potwora. Przypominam sobie teraz jego oczy, i jak na niego huczeliśmy, i robi mi się słabo. Przez kolejnych kilka godzin już tylko dukaliśmy, prześwitując na wylot, zdani na jego łaskę i niełaskę. 

Wydostaliśmy się bramy w samo południe. Piotrkowska o tej porze była zwykłą ulicą pełną normalnych ludzi. Klątwa Flamusa zniknęła. Tylko my byliśmy nią naznaczeni. Słońce wypalało nam oczy, cuchnęliśmy jak chińskie laboratorium. Przechodnie się nami brzydzili, Niebylec prowadził nas jak szef. Nie potrafiliśmy nawet ukraść piwa ze sklepu, a on nie miał przy sobie żadnych pieniędzy. Przy stoliku przed McDonaldem, obok chłopów z „Ziemi obiecanej”, rozgrywał nas jak pionki. Próbował napuścić jednego na drugiego i tylko dlatego mu się nie udało, że nic nie rozumieliśmy… Staliśmy się podobni roślinom, pozbawieni mózgów i bezwolni.  

– Ty będziesz dobrym ojcem, to widać po tobie, wiesz o tym? Oj, ty długo nie wytrzymasz w tej roli, rozrywkowy chłoptaś z ciebie. A o tobie szkoda nawet gadać. 

Pożegnaliśmy się z nim na przystanku. 

– Jadę do mamy popełnić samobójstwo. Dziękuję, panowie!  

Wsiadł do zatłoczonego tramwaju. Odjechał.  

Przez cały dzień żaden z nas nie wypowiedział ani jednego słowa. Porozumiewaliśmy się spłoszonymi spojrzeniami. Po zmroku alfabetyczna bania wróciła, ale w mrocznej odsłonie z pogranicza paranoi i psychodelii, pełnej halucynacji i ataków ze strony bytów. „Mylicie mnie ze świętym Antonim!”, oganiałem się, krztusząc się własnym sercem, pulsującym w tempie 300 BPM. Po trzech dobach wreszcie udało mi się zasnąć. Obudziłem się wyspany… Po czterdziestu minutach. Padłem po kolejnych dwóch obrotach ziemi wokół własnej osi. Każdy z nas po odespaniu miał przez tydzień biegunkę. Przez trzy żółtą twarz. Przez miesiąc podkrążone oczy. Kwartał panicznego lęku.  

Wiele lat przeczucia bliskiej obecności skumulowanej złej woli. Idąc parkiem w wiosenny poranek – tyle lat od tamtej przeklętej nocy! – wciąż drapie mnie świadmość, że na mijanej właśnie ławce może siedzieć nierozpoznany przez nikogo Niebylec. Zwykły, duży chłop z fryzurą na żołnierza i w sportowych okularach przeciwsłonecznych. Za którymi ukrywa oczy najgorszego diabła. 

Dawno temu wróciłem do Krakowa, pełnego zamków i księżniczek, ale wciąż noszę w sobie tamtą łódzką noc. Żaden z nas nigdy nie odzyskał po niej pełni człowieczeństwa. Po części staliśmy się istotami mroku i nocy, spadkobiercami klątwy Flamusa. Podły kobold, by uniknąć kary za podżeranie pradawnych kryształów, złożył nas w ofierze i obarczył odpowiedzialnością za swoje sprzeniewierzenie. Rzekomy poczęstunek był spiskiem gnidy. Musimy z tym żyć. Czasem wręcz się cieszę, że mam takie doświadczenie, bo dzięki niemu pamiętam, że moje moce nie są nieskończone, i jeśli nie będę się pilnował, to zawsze mogę jeszcze spotkać następnego Niebylca.  

Ilustracja: Karolina Krasny


Anke Machowski – osoba aktywistyczna, slamująca, performerska, związana z Kolektywem Komitet. Wojownik demokracji i podziemny prezydent. Lubi sztukę i dziką przyrodę, ale dobrze zna tylko polską.

Kamil Kopacewicz – doktorant SDNH UW na kierunku Językoznawstwo, absolwent kierunku Język i
Społeczeństwo UW. Bada język internetu, aplikacje randkowe i przemiany społeczne. Redystrybuuje
wiedzę naukową z pomocą projektu Sortownia Wiedzy. Współtworzył edukacyjną grę planszową Hex
Integration. Zajął drugie miejsce w konkursie Futuwawa, za pracę Warszawa 2050: Notatki etnograficzne
z miasta idealnego. Powstały tam świat został rozwinięty w dwóch audycjach Palmiarnia 2050 w Radiu
Kapitał. Potrafi napisać piosenki o miłości na dowolny temat, jest absolutnie nieatrakcyjny dla
późnokapitalistycznego rynku pracy.

Piotr Oprządek – urodzony w 1993 w Krakowie, absolwent scenariopisarstwa w Łódzkiej Szkole Filmowej, publikował opowiadania w „lampie” i „Twórczości”. Na horyzoncie debiut powieściowy.