KLĄTWA? (fragmenty powieści)

Rozdział I

To musiał być czas poza czasem, ale miejsce dość konkretne. Kraina przycupnięta w rogu, na styku trzech granic, wśród spienionych stopni rzeki historii, przy której wciąż gmerały najciemniejsze siły. Majestatyczny szczyt wulkanu wygasłego miliony lat temu, z którego było widać kocioł, świetnie przygotowany do pichcenia niedoli. Właśnie tutaj dawne plemiona były bliżej nieba, więc krwawe ofiary składane na kamiennych ołtarzach wykazywały się większą skutecznością. Pod zielonym suknem stoków przycupnęła osada, czy może sekwencja osad, coraz większych, coraz bardziej intensywnych, wreszcie zjednoczonych w jednym, miejskim organizmie. Bo tak, jak chmury ponad szczytem, tak istoty poniżej niego również przeciągały się po łańcuchu czasu, czasami zgarniając to, co na nim osiadło po tych, którzy spadli z niego wcześniej.  Na czubku magicznej góry wyrósł zamek, warownia zdolna pomieścić rzędy dusz i ukryć je przed łapczywym apetytem żelaza we wrażych szponach. Arogancki kształt góry dominował nad regionem i każda kolejna epoka znajdowała użytek dla tej bezczelności. W czasach rozumu wciągniętego na sztandary, z wierzchołka spoglądano w gwiazdy, szukając w nich odpowiedzi na niezbyt dobrze postawione pytania. Na górze bezustannie budowano i burzono, bo kto mógł zapanować nad żywiołem choć na moment, dzierżył władzę, jakkolwiek iluzoryczna by ona nie była. Dlatego w którymś momencie zburzono zamek – nieobsadzony przez lokalne władze, stanowił zbyt łakomy kąsek dla orczych rozbójników, grasujących na całym łużyckim terenie. Do dzisiaj stoi tam kanclerska wieża, wyrosła po to, by czuwać pogańskim kształtem nad teutońskim duchem pragmatyzmu.

Leszbe, nekromanta wyszkolony w najczarniejszych zaklęciach ekonomicznej opresji daleko poza tymi terenami, stanął na czubku owej góry, którą zwano Landeskrone. Po wielkiej wojnie sprzed jej oblicza wyrwano spory kawał ziemi i oddano w zarząd polskim plemionom, złożonym z goblińskich, orczych, hobgoblińskich i koboldzich rodów przerzuconych tu z odległego wschodu. Nowe dłonie zaczęły kształtować tę krainę germańskich duchów, zaklętych w ocalałej mimo wojny infrastrukturze. Czasem przez destrukcję, jakiej z mściwą i zrozumiałą energią poddawano pałacyki dawnych możnych z wampirzych rodów. Czasem przez reinterpretację, kiedy zamiast krwiopijnego fabrykanta zakładem zarządzało państwo, rzekomo uspołecznione. Z każdą kolejną dekadą wampirzy charakter i tego porządku ujawniał swoje kły, rozczarowując zielonoskóre pokolenia i obrzydzając im na długie lata język równości i sprawiedliwości. Kiedy ta epoka dobiegła końca, a następne wampirze kłamstwa zaczęły zatruwać krainę, nekromanta Leszbe był gotów do wypuszczenia swojego arcydzieła.

Nie lubił łatwych rozwiązań, jego klątwy były powikłanymi konstrukcjami, niemal nieprzeniknionymi dla istot spoza magicznej szkoły, której przysiągł wierność na wieczność. Szybko zachwycił wampirze rody, zaintrygowane tajemniczym pochodzeniem nekromanty i kunsztowną opresją jego klątw. Kiedy inni zsyłali reumatyzm na całe wioski, zatruwali bydło, czy wyjałowiali pola, ta okutana w zakapturzony płaszcz istota szukała bardziej wyrafinowanych metod na nękanie nieszczęśników i nieszczęśnic. A najbardziej wyrafinowana jest eksploatacja słabości, podsuwanie pokus, rozjaśnianie najczarniejszych rejonów moralności do nęcącej, szarej barwy. Stworzenie scenariusza, w którym nawet twarde kręgosłupy będą poddawane tak silnemu naciskowi, że wyrobi się w nich elastyczność. Kreacja świata możliwości kosztem okrucieństw i oszustw, gdzie słabi zostaną zmiażdżeni wyzyskiem, a silni wzmocnieni korupcją i degrengoladą. Wampirze rody, rozleniwione wiekami gnębienia innych istot, szukały odświeżenia formuł opresji, więc propozycja Leszbe wylała miód na ich zbielałe uszy. Nekromanta niecierpliwie czekał na dobry moment, pozwalając sobie na teatralny chichot za każdym razem, kiedy na horyzoncie zaczynały się kumulować sprzyjające okoliczności. To, co udało mu się stworzyć, miało spory potencjał – mieszankę pułapek i warunków tak przewrotnych w swojej perfidii i tak podstępnie atrakcyjnych, że inne istoty parające się czarną magią wręcz zaczęły mu kibicować, co w zasadzie nigdy się w tej domenie nie zdarzało. W końcu nadszedł rok 1989, idealny czas, żeby przetestować nową formułę klątwy. Uzyskał pełne wsparcie wampirzych rodów, gotowych dostarczyć narzędzi i zasobów do pokrycia nią jak największych terenów. W tym upiornym łakomstwie na krzywdę nie zauważyły, że Leszbe nie był do końca tym, za co się podawał. A i miejsce jego pochodzenia zwiastowało katastrofę dla wszystkich istot, nie tylko tych, z których spijały krew.

Klątwę rzucono nie tylko na Zgorzelec i jego okolice, ale na całą Polskę i kilka innych krain, wyzwolonych z parszywych szponów wampirzej frakcji, która przegrała ostatni wielki konflikt między rodami. Te krainy, zamieszkiwane przez obolałe od uderzeń krwiopijnych machinacji plemiona, właśnie odsłoniły swoje układy immunologiczne, przyciągając mroczne siły ze wszystkich wymiarów. Efekty przerosły najśmielsze oczekiwania, a klątwa zgarbionego nekromanty była powtarzana jeszcze wiele razy na całym świecie. Leszbe działał prężnie na zlecenie nieumarłych władców rzeczywistości, wampirów tak starych, że pamiętających moment wzięcia pierwszej istoty w niewolę. Od tamtej pory skupiały wszystkie swoje siły na podtrzymywaniu i udoskonalaniu kolejnych struktur opresji, czasem ścierając się w okrutnych konfliktach, zostawiających spaloną ziemię, połamane życiorysy, wymazane istnienia. Nie wampirze, bo te były nieśmiertelne, ale wszystkie inne, zaprzegnięte w tryby bezsensownej, pasożytniczej machiny gromadzenia majątków i władzy. Aż wreszcie pojawił się Leszbe, z formułą opresji wysublimowaną i błyskotliwą. Do tego zabezpieczającą przed buntem innych istot, zdarzającym się regularnie, bo ten czy ów ród przycisnął je za mocno, źle kalkulując proporcje kija wobec marchewki. Nie ma skuteczniejszego sposobu na zniewolenie niż wmawianie, że jarzmo jest tak naprawdę wolnością, prezentowanie bata jako narzędzia swobody, zwiniętego mocą marzeń i aspiracji. Klątwa tworząca iluzję tak potężną, że przysłaniającą alternatywy prowadzące do zrzucenia łańcuchów, jakkolwiek racjonalne by one nie były. W takich realiach przyszło nam żyć i w takich realiach umrzemy.   

Wyśledzenie dokładnego momentu mojego spierdolenia jest trudne. Toksyczna kraina, która mnie zrodziła, a później ugniatała systematycznie jak plastelinę, trzymała mnie długo w mocy świecącego w ciemnościach wycieku. Dopiero przez dystans czasu i poduszkę doświadczenia dotarło do mnie, że na terenach dotkniętych nekromancką klątwą nie ma za dużo miejsca na decyzyjność, sprawczość, czy ustawienie się do losu inaczej niż z wiatrem. Decyzja o rebelii jest albo niemożliwa, albo okupiona konsekwencjami. Jej podjęcie utrudniało przede wszystkim to, że przeklęta kraina łudziła czarodziejskimi okazjami: w ramach prawa, na jego rubieżach i daleko poza nimi. Otoczony kominami elektrowni, kopalniany krajobraz bardziej przypominał powierzchnię Księżyca niż obszar na dolnośląskim obniżeniu. Bywały dni, kiedy chmury chemikaliów i smogu wycofywały się na chwilę i w oddali można było dojrzeć izerskie szczyty, sukcesywnie ogałacane z zielonych sukni przez mechaniczne piły. I tu także przyczaiły się obietnice lepszego życia, czyli praca o godnych zarobkach, której nie zmiotły dzikie prywatyzacje i nie wybiły radykalne swawole wolnego rynku, zresztą jeden z największych składników klątwy nekromanty.

Sprawa węgla była bardzo interesująca. Chociaż czarną bryłę można z powodzeniem uznać za symbol regionu, tutejsi zielonoskórzy zatrudniający się jako górnicy, nie wyrobili sobie etosu, nie zbudowali kultury, jak krewni po czarnej bryle z Górnego Śląska. Barbórka to dodatkowy hajs, a robota jak robota – dobrze, że jest. Być może w klątwie zawierała się szczypta dystansu do konstruowania zbyt zaangażowanych tożsamości? A może to przejaw rozsądku, swoistego pragmatyzmu, odziedziczonego wraz z gruntem po germańskich plemionach, do których wcześniej należały te ziemie? W końcu budowanie całego uniwersum symboli i rytuałów wokół kopalnego surowca o śmiertelnym potencjale to dość intrygujący błąd poznawczy. Z etosem czy bez, wobec orczych cwaniaków w skórzanych kurtkach, goniących niemieckie auta kosztem przypału, czy koboldzich spryciarzy kursujących pod osłoną nocy, żeby stanąć przy szczękach na jednym z największych targowisk w tej części Europy, ta stabilność legalnego zatrudnienia była darem. Górnicza brawura mogła co najwyżej objawiać się w małpkach, sączonych w autobusie do kopalni, czy w szatniach przed zmianą. Tutejszy węgiel dał życie jednym, żeby odebrać je reszcie. Sednem tej tragedii jest trzymanie istot pracy w zupełnej niewiedzy, przy solennych i fałszywych zapowiedziach rządzących wampirów o tym, że czarne złoto dolnośląskich Midasów zasili jeszcze czternaście pokoleń bogatyńsko-zgorzeleckiego Izraela. Większość goblinów i goblinek, hobgoblinów i hobgoblinek, oraz zawsze wytrwała koboldzia mniejszość chciała żyć spokojnie, przewidywalnie. Ale dotknięcie klątwą burzyło te przekonania, kierowało myśli w bandyckim kierunku, hodowało chciwość, którą zaspokoić można było niemal wyłącznie przez krzywdę dla reszty. Wielu się jej oparło, ale część, czasami nawet dosyć spora, szła za upiornie słodkim, niesionym na podmuchach trujących wyziewów szeptem nekromanty.

Dla wykorzenionych nieszczęśników, nieszczęśnic i ich potomostwa, przerzuconych ze wschodu na nazwane dość zabawnie Ziemie Odzyskane, to właśnie szwalnie, huty, kopalnie i produkcyjne hale choć w drobnym stopniu dostarczyły protezę sensu i przynależności. A potem jednym, sprawnym ruchem, lub długoletnią męką niepewności i mydlenia oczu, amputowano nawet to. Bez mrugnięcia cyklopim okiem, zostawiając rzesze zielonoskórych bez kończyn i bez protez. Mógłbym przysiąc, że na tych terenach do dzisiaj słychać cierpki śmiech nekromanty, z satysfakcją chichoczącego nad sukcesem klątwy. Wymienianie grzechów transformacji ustrojowej to smutne i nudne zajęcie, utrudniane przez durniów i naiwniaków, którzy z jego poruczenia (świadomie lub nie) krzyczą nad uchem o dobrociach wolnego rynku. W moim ledwo postprzemysłowym regionie widziałem tę dobroć aż za dobrze. Hutniczy Pieńsk, gdzie odwiedzałem babcię i dziadka, dostał tej rynkowej wolności tyle, że zaczęto mówić o nim Ćpieńsk, podkreślając najbardziej prawdopodobny scenariusz życiowy dla lokalnej młodzieży. Te wszystkie małe i większe miejscowości, które wcześniej oferowały jakieś bezpieczeństwo – jakkolwiek pozorne – zostały wyjebane z butów bez ostrzeżenia i bez alternatywy. Ciężko się podnieść po czymś takim, szczególnie z klątwą, łypiącą złowieszczymi ślipiami z cząsteczek zatrutego powietrza.

Po uśmierceniu dwóch dużych zakładów przemysłowych, Zawidów, obok Pieńska drugie ramię czegoś, co zaczęto nazywać Trójkątem Bermudzkim, dzięki położeniu na czeskiej granicy stał się stolicą piko. Piko to ciekawy wynalazek, słowiańska metamfetamina, którą tutejsze orki i gobliny raczą się od wielu dekad. Na przestrzeni lat zmieniał się jej skład i metody otrzymywania, ale mistyczna nazwa, piko, została. Z czasem zaczęły po nie sięgać także istoty pracujące w fabrykach Czech i Niemiec. Trzecie ramię Trójkąta, czyli Bogatynia, to również miejsce przeorane swawolą lat dziewięćdziesiątych wieku ubiegłego, na którą łaskawie nałożyła się później ogromna powódź. Epicentrum tego rejonu zła jest oczywiście Zgorzelec, w którym przed wejściem Polski do Strefy Schengen tętnił przemyt wszystkiego: fajek, alkoholu, żwywych istot, narkotyków, waluty. Marki, dolars, czendż mani? A może bardziej kusi oferta istot pracujących seksualnie, umoszczona w miejscówkach nad Nysą Łużycką, które wyjątkowo sprytnie wystawiały sobie szyldy z napisem HOTEL? To miasto nie było nigdy biedne – przynajmniej nie w takim wymiarze, jak inne uwolnione miejscowości bez dostępu do granicznego rogu obfitości – ale zawsze pełne kierowanej nekromancką ręką beznadziei. Mimo bezrobocia sięgającego nawet trzydziestu kilku procent, zawsze tętniły jakieś biznesy, zazwyczaj z kategorii tych średnio legalnych, a przynajmniej opartych na wysokim poziomie cwaniactwa. Bo jeśli czegoś Zgorzelec miał w nadmiarze, jeśli coś przekazywał z własnym mlekiem, niczym wyrodna matka, która zamiast przeciwciał daje złe wzorce, to właśnie cwaniactwa. Owszem, zdarzały się gobliny, koboldy, a czasem i orki, które wbrew otoczeniu i wysokim kosztem opierały się truciźnie, ale nie każdego stać na taki heroizm. Ci, którym się to udało bez ucieczki do odległych, elfich krain, przeszli do legend. Jak koboldka Mruka, która nie tylko organizowała koncerty w podziemiach lokalnego domu kultury, ale prowadziła też biznes handlowy bez konszachtów z orkami z czarnych mercedesów. Jak się okazało, sklep zoologiczny było o wiele łatwiej zignorować, niż punkt z fajkami, czy kantor, często stający się polem bitwy o kontrolę nad walutą. Za igranie z walutowym biznesem można było zarobić kulkę, sklep zoologiczny zarabiał średnio, generował długi, aż w końcu się zamknął. Na szarej, odrapanej elewacji mikrobudynku w gęstwinie wieżowców został po nim koślawy napis: MIEJSCE NA TWOJĄ REKLAMĘ. Ale sama inskrypcja już coś promowała, choć trudno powiedzieć, że był to udany biznes. Lokacji atrakcyjnych dla łotrowskich oczu było aż nadto, więc można było ukryć się między blokami z bardziej niegroźnym kupiectwem, coraz mocniej gnębionym przez hegemoniczny pochód marketów i dyskontów.

Zresztą, co to w ogóle znaczy niegroźne w mieście takim jak to? W złotych czasach bandytki nawet sklep spożywczy stawał się terenem usianym pułapkami. Szczególnie całodobowy, w którym można nabyć drogie trunki. Z ciemności wyłaniały się jeszcze czarniejsze obrysy rydwanów germańskiej produkcji, a z nich wysiadały orki w równie kruczych skórach, obciążone złotymi ketami i nakręcone białym proszkiem. To dla nich pomarszczona koboldka sprowadzała whisky o cenie odstraszającej większość innych zielonoskórych. Ale zamiast wdzięczności, okazywali pogardę, terroryzując ekspedientki z manierą niewidzianą tutaj od czasów feudalnych oprawców. Z pasków tych nowych suzerenów dochodziły radiowe trzaski – z policją można było się układać, ale przede wszystkim trzeba było wiedzieć na jakim poziomie niekompetencji funkcjonuje akurat tej nocy.

W tym bandyckim cieniu czaiły się frustracje, ale i marzenia. Goblinki, koboldy, czy hobgoblinki pracujące w ramach wyznaczonych przez kształt prawa i społeczeństwa, odczuwały głęboką niesprawiedliwość. Chwila przypału była warta wielokrotnie więcej niż miesiące, czy nawet lata kopalnianej i jakiejkolwiek innej uznawanej za uczciwą roboty. Nekromancka klątwa działała, pokusy budowały wielkie fortuny i hartowały nikczemne charaktery. Niejeden gobliński czy orczy chłopak z marazmicznych osiedli wzdychał tęskno do epoki przemytniczych wojen, które przetoczyły się przez te tereny pod koniec XX wieku. Szukano w niej wzorców do naśladowania, bandyckiego kodeksu honoru, ale to była czysta naiwność. Wszystko rozbijało się o góry złota, nie o lojalność. Można było sprzedać ziomka innej ekipie, jeśli tylko przynosiło to wymierny zysk, nawet współpraca z policją była rozpatrywana w kategoriach pragmatycznych, nie honorowych. Zresztą, trolle w mundurach były częścią tych układów, co ukróciło dopiero przybycie pezetów, policji zwalczającej zorganizowaną przestępczość. Z tymi ogrynami nie było żadnych układów, tylko krótka i skuteczna ręczna piłka, przed którą chroniło wyłącznie podpierdolenie reszty ekipy. Monarchizm świadków koronnych przynosił więcej korzyści niż księciowanie w trakcie rozbicia dzielnicowego.

Powiadają, że klątwa to jedno źródło wyjątkowo brutalnej wersji bandytyzmu panującego na tych terenach. Drugim mogła być czysta, obiektywna i niezabarwiona magią chciwość, bo kasa trzepana z różnych granicznych wyczynów była astronomiczna, znacząco wykraczająca poza możliwości wyobraźni goblińskiego górnika. Czy zabijesz za kilka tysięcy? A za kilkaset lub za milion? W historii zapisał się szczególnie jeden herszt, obsługujący przemytniczy szlak spirytusu z zachodu na wschód. Wyspecjalizował się w strategii, którą stosował do rozwiązywania każdego problemu jaki napotykał na swojej drodze do bogactwa. Inni porywali, zastraszali, szantażowali, czy nękali rodzinę, on po prostu odjebywał typów. Puszcza Zgorzelecka, ze swoimi niemal dziewiczymi lasami, stała się świadkiem i cmentarzem. Kopano dół głęboki na dwa metry, wsypywano worek wapna, wrzucano trupa, wsypywano drugi worek wapna, ziemia na górę i cyk, był ork, orka nie ma, można wracać na rejon w spokoju. Kontakty w prokuraturze pozwalały na prewencyjne przekopki. Ekipa dostawała cynk, że służby jadą znaleźć szczątki tego czy owego i wiedzą, gdzie szukać. Szpadle szybko trafiały w szponiaste dłonie i sprawnie przenoszono umrzyka na nowe miejsce. Potrzeba było regularnej bitwy między przemytnikami o most techniczny na granicy państwa, żeby sytuację uspokoić, choćby pozornie i choćby na chwilę. Ale i tutaj panują sprzeczne podania, bo ci, którzy zasłaniają się honorem, sprytnie wypuszczają lepistą maź półprawd, przeinaczeń i zwykłych kłamstw.

Czy honor może działać retroaktywnie? Niejeden ork, który zszedł z bandyckiej ścieżki, starał się stworzyć pozory twierdzącej odpowiedzi na to pytanie. Ale na to już za późno, bo gęstwina sprzeczności, nieporadnie aplikowanych strategii wybielających i żądzy poklasku jest zbyt pokićkana, żeby uznać ją za organicznie wiarygodną. Z czasem pojawiły się metody rozpowszechniania różnych klechd i bajań – twory o luźnych kryteriach faktograficznych i mocnych ubytkach warsztatowych. Rzekomo nawrócone orki ruszyły w ich stronę całymi stadami, spragnione uwiecznienia swojej legendy na własnych warunkach. Można było załamywać ręce nad sześćdziesionami, można było rozczarowująco dumać nad instytucją świadka koronnego. Tymczasem ci, którzy od blasku fleszy i naiwnych uszu woleli spokój anonimowości i zapomnienia, przyznawali, że zasady chuj, kiedy na stole leży hajs, wolność, albo jedno i drugie. Czy można się dziwić zielonoskórym, walczącym o miejsce w historiach atrakcyjnych dla cywilnej populacji, opakowanych w zjadliwą formę i dostarczających rozrywki? O styl tej walki, gdzie techniczne aspekty prawdy ustępują zgrabnym erystycznym wygibasom, też nie można mieć pretensji. W końcu gdyby orczy rozbójnicy mówili, że nie chodziło o nic więcej, tylko o ciężki mieszek i poczucie bezkarności, którym można napawać się do upadku na plecy, grono słuchających byłoby mniejsze i o wiele dalej odsunięte od rdzenia społecznych fascynacji i aspiracji. A lubię myśleć, że tam, gdzie nie dotarła klątwa, albo jej działanie było osłabione, czy nawet wyrugowane do cna przez jaśniejsze, elfie zaklęcia, chciano od życia więcej. W historii orczej bandytki atrakcyjne były nie fury i skóry – chociaż te pewnie i też – ale poczucie przynależności, obecność więzi budowanych na alternatywnych ścieżkach procederu. Istnienie poza uciskiem i alienacją płynnej gównocodzienności, gdzie trudno o pogłębianie relacji i jeszcze trudniej o przynależność, o sprawczości nie wspominając. Tymczasem równoległe uniwersum, w którym panują sztywne, honorowe zasady, a ambicje przekładają się na czyny w nieskrępowanych gestach woli? Cóż za nęcąca propozycja!

Granica dawała jeść na wiele sposobów. Weźmy waluty, które były niczym układ limfatyczny najróżniejszych miejskich biznesów. Rogi ulic obstawiali cinkciarze, rekrutujący się z każdej zielonoskórej rasy, ale z lekką przewagą najsprytniejszych z koboldów. Był to biznes na tyle intratny, że nie bano się podnosić rąk nawet na orczych bandytów. Kiedy w nowej rzeczywistości umożliwiono legalny obrót walutami, nadeszła era kantorów. A tak naprawdę, otworzył się nowy front wojenny, bo cinkciarze poczuli oddech konkurencji na giętkich karkach. Cinkciarskie porachunki zdefiniowały pierwsze lata rzekomo wolnej Polski, w ruch poszła broń palna, a w lasach zapanowało wzmożenie, jakby sezon grzybiarski wypadł w jakiejś dziwnej porze, a to hobby, zazwyczaj egalitarne, nagle zostało niemal w całości przejęte przez podejrzanych karków.

Wania nie był z Rosji, ale przylgnęło do niego takie miano i zaczął je nosić z dumą, podobnie jak klamkę, nabytą z łatwością od kirgijskiego zabójcy. Rosły ork o wyjątkowo ciemnozielonej karnacji, bujał się ze wspólnikiem, bystrym na własną szkodę koboldem o ksywie Banan. Banan myślał aż za dobrze i podsunął mu pomysł otwarcia kantoru. Zastrzelili go zaraz obok podwórka mojej babci, w milczącym cieniu parkowej zieleni. Wania się nie złamał i dalej robił biznesy. Wpadał, siedział, wychodził z pudła i znowu kminił pod ciemną gwiazdą. Po kilkukrotnym powtórzeniu tego procesu, poszedł na całość. Kupił drukarnię, w której sfałszował eurobanknoty o wartości sześciu milionów złotych. Lewe pieniądze wprowadził do obiegu we własnych kantorach. Powiedzieć, że to kłamstwo miało krótkie nogi, to obraza dla kłamstw i nóg. Ale Wania to sprytny zawodnik, przynajmniej pod względem uników, bo służby ganiały za nim bezskutecznie przez kilka lat. Do biznesu wciągnął syna, o którym krążyły legendy, że powraca na osiedle paradując w luksusowym aucie, mimo listu gończego, który wisiał nad nim niczym choinka z zapachem zabijającym smród nowych, skórzanych obić foteli. Tak, na granicy można było dobrze podjeść, więc nie dziwią mnie słowa, które usłyszałem od statecznego Zgorzelczanina: gdyby nie to, że mi się dzieciak urodził, to też bym poszedł gdzieś tam za którymś. A było za kim chodzić, bo czy to przez klątwę, czy przez splot nadzwyczaj sprzyjających okoliczności, bandycki proceder kwitł przez długie lata, niczym wiosenna łąka usiana przypałem i szybką kasą.

Kiedyś zadzwonił do mnie nieznany numer. Hej, tu Biegorski, nie wiem czy mnie pamiętasz – wybrzmiał charakterystyczny głos w słuchawce. Tego półorka pamiętam akurat dobrze. Na tle bandy, z jakiej się wywodził, wyróżniał się inteligencją i ograniczonym stopniem autodestrukcji, do tego prawdziwą pasją do czegoś innego niż blanty i alkohol. Czułem z nim pokrewieństwo dusz, bo mimo, że przepalaliśmy i przechliwaliśmy szare komórki i nasz drobny, bo drobny, ale jednak jakiś potencjał, naprawdę kochaliśmy muzykę. Ba, porywaliśmy się nawet na snucie ambitnych marzeń, co w kontekście osranej rzeczywistości, zepsutej do cna pogonią za łatwą pęgą, było gestem wręcz brawurowym. Dzwonił w jakiejś dziwnej sprawie związanej z marzeniami właśnie, ale wykorzystałem tę okazję, żeby wypytać go o nasze rodzinne miasto, bo wtedy nie tylko mieszkałem poza nim już kilkanaście lat, ale starałem się unikać go jak ognia, ograniczając sporadyczne wizyty do największych świąt dla zielonoskórych, z równonocą na czele. Jednak nic nie wzmacniało duchowego pancerza tak solidnie, jak spojrzenie w gwiazdy ze szczytu Landeskrone! A Biegorski prowadził knajpę, czy dwie nawet, jakoś mu szło, co mnie w sumie ucieszyło. W pewnym momencie rzucił zdaniem przenikliwym, niespodziewanym i trafnym: tylko wiesz, tu kasztaniaki zawsze mieli w chuj hajsu, ale wydają go głupio, nie wiedzą, co sensownego można kupić, czy jak żyć lepiej. O Biegorze, ty domorosły socjologu, wspaniały, ludowy głosie rozsądku!

Nie trzeba było czytać tajemnych ksiąg, wystarczyła trzeźwa obserwacja rzeczywistości, kierująca do tych wniosków. Zapewne sporą rolę odegrała tu klątwa, skutecznie kosząca inicjatywy, które obrały sobie za cel odmianę tego stanu rzeczy i nikczemnie łamiącą każdą ideę sprzeczną ze zgniłymi zamiarami nekromanty. Czy mówimy o podłych punktach Trójkąta Bermudzkiego, czy o zgorzeleckim epicentrum, tutaj nigdy nie liczyło się nic poza hajsem. Brakowało infrastruktury kulturalnej i rozrywkowej, a jedyną obowiązującą ideologią była darwinistyczna chciwość. Nie masz hajsu, jesteś nikim, tylko fura i siano zrobią z ciebie kogoś. To słyszałem wokół od dziecka, to widziałem dorastając, takie sygnały dostawałem od uciekinierów, którym udało się wydostać z paszczy januszowskiego lewiatana biznesu i kryminału, który rządził całą krainą. Te światy – eksploatacji kryminalnej i kapitalistycznej – są ze sobą splecione w miłosnym uścisku, zasilające i inspirujące się wzajemnie. Ta część skorumpowanej celniczej populacji i orczej bandyterki, która przetrwała turbulencje początku nowego wieku i nie trafiła ani do piachu, ani do pierdla, pozakładała firmy i prosperowała. Ku uciesze nekromanty, wiecznie przycupniętego w chaszczach na zboczu magicznej góry, napawającego się sprawnością własnej konstrukcji, przybliżającej go do katastrofalnego celu.

Orcze i goblińskie hordy, które zostały na miejscu, mogły co najwyżej przepoczwarzyć się w trybiki pracujące na niskich szczeblach łańcucha produkcji, pod czujnym okiem wampirów i liczów globalizmu. Klątwa, choć obdarzona silną mocą obezwładniania, przyjęła się naturalnie, pod płaszczykiem budowy nowej, lepszej rzeczywistości. Jeśli komuś zdarzyło się podejrzeć prawdziwą istotę zaklęcia, nie było wyjścia – można było tylko uciekać. Odczynienie klątwy, przynajmniej na razie, leżało poza horyzontem możliwości. Elfy z odległych krain, zatroskane o los istot pracujących i i godność ich żywota, miały skrępowane ręce i zagłuszone różdżki, bo przebicie się przez wampirzy jazgot podsycający klątwę było walką z tysiącami wrogów jednocześnie. Mimo, że wampirze rody stanowiły mniejszość, to przez eony zebrały wystarczająco dużo władzy, żeby podtrzymywać nekromanckie iluzje i wzmacniać represje.

Co nie znaczy, że nie próbowano przełamywać tych ponurych realiów. Na myśl przychodzi mi choćby obdarzona magicznym talentem Sara, na osiedlu podejrzewana o pochodzenie z rasy, po której kosa śmierci przeleciała w koszmarnie misternym, zaplanowanym machnięciu kilkadziesiąt lat wcześniej. Kiedy przemierzała miasto, szeptano po kątach, bo jej skóra nie miała jednego z wielu zielonych odcieni, a w świątyniach kapłani kaprawej religii wskazywali na krzyż i krzyczeli, że to właśnie te zniknięte istoty odpowiadały za śmierć Zbawiciela. Sara wydawała się ignorować krzywe spojrzenia i zamykała uszy na kiepsko zawoalowane obelgi, jej długie życie nauczyło ją tego, że za zielonoskórą nienawiścią zazwyczaj kryło się coś więcej. Instynktownie wyczuwała działanie klątwy i zbierała w sobie wszystkie siły, żeby ją odczynić. Ale bez wsparcia innych, których nieme duchy krążyły bezradnie nad dawnym, gwałtownie przerwanym życiem, to było zadanie ponad siły. Opuściła przeklętą krainę i od tamtej pory nikt jej nie widział, a wspominali tylko nieliczni.

Ilustracja: fragment makiety wykonanej przez autora


Paweł Klimczak (1987) – dziennikarz, publicysta, krytyk muzyczny, muzyk. Publikował m.in. w: Dwutygodniku, Noise Magazine, newonce, Poptown, Jazz Forum, czy Krytyce Politycznej. Jako muzyk zjeździł pół świata, wydał kilka albumów i epek na każdym możliwym nośniku, w Polsce i zagranicą. Ostatnia propozycja pod pseudonimem Naphta – album „ŻAŁOŚĆ” – trafiła do wielu zestawień najlepszych płyt 2022 roku.