Było mi smutno. Ja też byłem Magdą, bolała mnie. Odsunąłem się od szyby.
– Na co ci to koło? – zapytałem Bruegla.
Wzruszył ramionami i odpowiedział, że na tych-tam. Spojrzałem w okno; wrony. Lecz przecież nie chodziło mu o wrony, więc powiedziałem mu, że nikt już nie torturuje ludzi, przywiązując ich na słupie do umieszczonego na szczycie drewnianego koła, ale Bruegel tylko zamrugał oczami i popatrzył tak, jakby nie rozumiał. Potem zamyślił się i usiadł na parapecie. Miał na głowie filcową czapkę zakrywającą uszy i płócienne spodnie do kolan; był bosy.
Zbliżyłem się ponownie do szyby, by popatrzeć razem z nim. Na patio znowu pusto, ale lód błyszczał na dole, ktoś wiązał gałęzie w pęk chrustu – ledwo kilka ostrych kresek pędzlem. Zastanawiałem się nad takim prostym życiem, sprowadzonym do ułamka z ułamka, chuchnąłem w ręce, grabiejące na mrozie. Konopny sznurek, którym związałem chrust, był przetarty, gałęzie wymykały się ze wspólnego pęku. Zarzuciłem go na plecy, trzeba iść, po śniegu w drewnianych chodakach, trzeba iść, żeby rozpalić ogień.
Zjem chleb, nakryję nogi derką, przytulę się do ściany pieca, ale na razie stąpałem z trudem, nogi zagłębiały się w zimnej brei.
Nagle dostrzegłem ruch poniżej, nad samym kanałem. Zatrzymałem się. Kamień rzucony zza drzewa trafił w skroń młodego mężczyznę w czarnym chałacie, idącego pośpiesznie nad groblą, rozciął skórę; krew na śniegu zaznaczyła jego drogę ucieczki banalną strużką. Śmiechy, nawoływania. Spojrzałem na Bruegla, ujął pędzel.
Znieruchomiałem; czekałem, zastanawiając się, jakiego koloru użyje, ale on znów zajął się niebem, chociaż nie, jedynie udawał, bo gdy tylko się odwróciłem, nabrał czerwieni kadmowej i namalował krew, tętniczą, natlenioną, jakby chciał zrekompensować sobie niemożność umieszczenia na kole skazańca, którego mogłyby rozdziobać ptaki – specjalnie dla niego, w krwawe płaty skóry, pogłębione kratery ciała, sinawe na brzegu, krwiste najgłębiej, z nierównymi, wytłuczonymi dziobem brzegami rany.
Zwierzęta zamilkły, ludzie zamknęli drzwi od domów, światła pogasły.
Tylko stary kowal siedział pod murem kuźni, gdy jego syn wygaszał ogień po skończonej pracy. Patrzył w niebo, pykając fajkę. Uśmiechał się chytrze, jakby coś wiedział.
– Chciałbym być taki jak ty – powiedziałem do niego; miałem sześć lat i nawet nie miałem portek.
– Chciałbyś być kowalem? – zapytał i dmuchnął dymem.
– Nie – odpowiedziałem. – Chciałbym być taki stary i już nic nie musieć.
Znowu zapytałem taty, gdzie przebywa mama, a on odpowiedział, jak wtedy, gdy byłem mały, że poszła do pracy. Wiedziałem, że to nieprawda, ale się nie kłóciłem, bo przecież nie po to pytałem, żeby wiedzieć. Chciałem, żeby sobie poszedł, i nieudolnie zagadywałem, żeby zrozumiał, że chcę być sam. Wszędzie ciągnęły się za nim nitki, całe mieszkanie w pajęczynie z ojca.
Na drugi dzień rano chwycił lekki mróz, wychyliłem się oknem od północy – zobaczyłem chodnik posypany piaskiem, a jak podszedł Bruegel, to jeszcze kuźnie z paleniskiem, z którego wiatr zsypywał iskry i drobne węgielki. Jest czarno-biało, brązowo-biało, u góry lekko błękitnie… Dzieci taszczą bańki z mlekiem od mleczarza… nie, wiem, że to tornistry.
Ludzie śpieszący po chodnikach stąpali ostrożnie, nie chcąc za wcześnie dojść do nieuchronnej starości; macali drogę i rozdeptywali kopy bieli tytanowej, podtrzymując się wzajemnie.
Bruegel patrzył ze mną i nagle zapytał, czy tutaj nikt już nie wierzy w Boga.
– Nie w takiego, jak myślisz.
– Bo ja – powiedział – chciałbym to namalować.
Ale co, zapytałem, wciąż patrząc przez okno.
– Niewiarę. Niemiłość. Kaleki.
Zadumałem się.
Kto naprawdę wierzy w Boga? To dar. Nie znam nikogo takiego. Ja wierzyłem w psychoterapeutę.
– Mam to w dupie.
– W dupie – odpowiedział, próbując tego słowa, i wziął do ręki tempery.
Ślepcy wpadają na siebie.
Wyszedłem na spacer.
Okrążyłem osiedle i wolnym krokiem wróciłem wzdłuż muru. Za rogiem trafiłem prosto na ciecia Zaduszka, obsypującego młode drzewka świeżą korą. Stanąłem, przyglądając się tej prostej pracy, i trochę mu pozazdrościłem. Mocno pachniało zruszaną ziemią i zbutwiałymi liśćmi.
Uniosłem głowę, spojrzałem w swoje okna. Bruegel stał przy szybie i liczył gołębie.
Oparłem się o mur; w pobliżu pojawił się kot i zapytał:
– Co tak stoisz?
Wzruszyłem ramionami.
– Będziesz mi tu srał! – rozdarł się nagle Zaduszek i rzucił kamykiem w kota.
Trafił mnie, a kot się roześmiał i wskoczył na poręcz balkonu na parterze. Zakląłem.
Na chodniku zastukały obcasy. Zaduszek spojrzał skosem na nadchodzącą ścieżką postać.
– Znowu idzie ta cholerna baba – powiedział do siebie, odwrócił się tyłem i grzebnął motyką pod drzewkiem. Wypiął się nawet i kopiąc zawzięcie, nie podnosił głowy.
– Panie Józefie! – Pani Kamińska z drugiego skrzydła bloku stanęła na brzegu ścieżki i nawoływała go cienkim głosem.
Udawał, że nie słyszy.
Kobieta spojrzała na swoje beżowe kozaczki i na rozmokłe w śniegu resztki trawy.
Wreszcie zdecydowała się i weszła w miękką ziemię, stawiając nogi jak żuraw.
– Panie Józefie, wołam pana – powiedziała z lekką pretensją w głosie, stając obok niego.
– A, dzień dobry. – Cieć podniósł się i przekręcił, żeby zmienić motykę na łopatę.
– Zabrakło mi kory pod iglaczki… – poskarżyła się kobieta.
– Umm. – Zaduszek wbił łopatę w ziemię.
– Pan by mi przyniósł ze dwa literki. – Nie wiadomo, czy to było pytanie, czy polecenie, wypowiedziane przymilnym tonem zawisło między nimi jak trzęsąca się galaretka.
– Umm – powtórzył.
– To co, wieczorkiem?
– Umm. – Wbił łopatę i wysadził grudę ziemi.
– Super, to będę czekać – zaszczebiotała zadowolona i zrobiła krok w tył.
– O kurwa – powiedział Zaduszek i zamarł z łopatą w powietrzu.
– Co?
Zaduszek przyklęknął na kolano i chwycił w rękę patyk.
Kamińska podążyła za jego spojrzeniem, podeszła bliżej, schyliła się.
– Ja pierdolę, patrz pani. – Zaduszek grzebnął patykiem.
– Jezusiemario, co to jest? – Kamińska zbladła.
– Zdaje mi się, że palec – odpowiedział Józef i wydobył na powierzchnię sinawy palec zakończony brudnym paznokciem.
Nie wiem, kiedy go zgubiłem, chyba wczoraj, wychodziłem nad ranem. Znów spróbowałem ucieczki. Biegłem coraz szybciej, do utraty tchu. Było pusto, nigdzie człowieka, Bruegla też nie. Bałem się, ale biegłem. Gdy wreszcie stanąłem, bo nogi mnie już nie niosły i prawie wyplułem płuca, uniosłem głowę – z powrotem byłem w Bezpiecznym Zakątku. Zdjąłem marynarkę, bo było mi gorąco, wtedy musiał mi wypaść.
– Teraz to będzie cyrk – powiedział kot; zeskoczył z balkonu.
Stałem w pobliżu i patrzyłem na Zaduszka i Kamińską, czekając na moment, kiedy będę mógł zabrać palec.
– Co teraz? – Kamińska złapała Zaduszka za nadgarstek i ścisnęła, opierając się silnie o niego. Zachwiali się razem, w skupieniu patrząc na znalezisko.
– Y – stęknął cieć i spróbował odchylić kobietę do pionu. – Może pani popilnuje, a ja pójdę do ochrony, niech zadzwonią po kogoś.
– Nie – pisnęła Kamińska. – Ja z panem.
– To niech pani idzie, ja popilnuję.
Zamrugała oczami.
Zaduszek wziął ją pod rękę i podprowadził na ścieżkę.
– No niech pani idzie, niech pani powie.
Zbliżyłem się do wykopaliska; z dachu sfrunęła wrona i usiadła na rozkopanej ziemi.
Podskoczyła kilka kroków, przechyliła łebek, przyglądając się palcowi to lewym, to prawym okiem. Podskoczyła znowu. Ruszyłem do przodu, ale wrona była szybsza; pochyliła się i dziobnęła w palec. Odturlał się nieznacznie, więc wyciągnęła szyję i chwyciła go w dziób
– Aaaa! – zawył Zaduszek, który właśnie się odwrócił.
Ale było już za późno.
Ptak z palcem w dziobie zamachał skrzydłami i wystartował pionowo w górę, odlatując szybko nad dach i jeszcze dalej.
Kot ponownie zachichotał, ja ponownie zakląłem.
Postukałem się po marynarce, pierścionek miałem w kieszeni. Malutki, złoty, ze staromodnym rubinowym oczkiem w wianuszku cyrkonii; zacisnąłem go w pięści i zawróciłem do domu. Na patio zrobiło się trochę zamieszania, przyjechał radiowóz. Zaangażowała się też pani porucznik, z trzeciego, która kiedyś asystowała przy wyniesieniu mojego ciała. Ludzie biegali truchtem tam i z powrotem, naradzali się, pochylając ku sobie ramiona. Zaduszek z Kamińską siedzieli na ławeczce, przytuleni do siebie bokami, a kogut radiowozu cały czas migał pulsującym niebieskim rytmem.
Wreszcie poszli, wszystko ucichło, zaczynało się robić ciemno i latarnie rozświetliły się żółtawą mgiełką.
Na podwórku zjawił się tatuś z córką na rowerze. Mała pilnie próbowała przejechać kawałek na dwóch kółkach, ojciec podtrzymywał kijek sterczący spod siodełka i pokrzykiwał zachęcająco.
Zapytałem ojca, czy pamięta, jak uczył mnie jeździć na rowerze.
Patrzył na mnie chwilę, w końcu powiedział, że nie, i zaczął płakać. Stałem przed nim i przez drobny moment było mi go żal.
Mimo to zapytałem dość niegrzecznie:
– Co znowu?
Nie odpowiedział i wkleił się w ścianę.
Mój pierwszy rower miał zieloną ramę.
Justyna Hankus, Grisaille o zwykłym osiedlu, IL / Fundacja Duży Format, 2022
Ilustracja: Stefa Marchwiówna
Justyna Hankus – absolwentka ASP w Krakowie, katowickiego Wydziału Grafiki. Projektantka, ilustratorka, pisarka. Góralka z pochodzenia, od ponad dwudziestu lat mieszka w Warszawie. Publikowała m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Stronie Czynnej”, „Fabulariach” oraz antologiach: Inspirowani Tyrmandem. Antologia małych form prozatorskich (2020), Rzecz niepospolita. Antologia opowiadań niesamowitych (2021) oraz Odwrócona strefa. Dramaty, wiersze i opowiadania na setne urodziny Tymoteusza Karpowicza i Tadeusza Różewicza (2021). Laureatka nagród i wyróżnień, ostatnio: nominacja do nagrody głównej Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2021 i 2022), finał warsztatów w ramach Festiwalu Góry Literatury (2022), wyróżnienie w konkursie Empik Go STORY na najlepszy scenariusz serialu audio (2022) i nagroda główna w Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” 2022 w kategorii epika.
Stefa Marchwiówna – osoba współzałożycielska magazynu “Stoner Polski”. Składa, łamie, projektuje. Publikowałx w “Wizjach”, “Rzyradorze” i “Szajnie”. Współpracowałx z Korporacją Ha!art, Domem Literatury w Łodzi, Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich i Instytutem Literatury. W poprzednim wcieleniu byłx grzybem. Jakby co – szukajcie go w Krakowie. | behance.net/stefamarchwiowna