Wśród komentatorów zapadła zgoda; Impresariat to bez wątpienia tom przejściowy. Świadczą o tym zarówno gesty pożegnalne – ukłony kierowane w stronę poetyk cybernetycznych związanych z nieistniejącą już Rozdzielczością Chleba – na które zwraca uwagę Weronika Janeczko, jak i bardziej ogólne zainteresowanie doświadczeniem przemijania, towarzyszące, jak pisze Paweł Kaczmarski, przesuwaniu się ku traumatycznej i alienującej dorosłości i związane z tendencją do przekraczania figury pętli oraz do konceptualizacji zjawisk w kategoriach początku i końca. Wrażenia tego dopełnia oczywiście wyraźny formalny i emocjonalny podział książki na dwie części, pomiędzy którymi następuje zmiana tonu, nastroju i tematyki. Jako uzupełnienie dla wspomnianych lektur, traktujących Impresariat jako próbkę czy zapowiedź nowych kierunków w twórczości Macieja Taranka, chciałbym przeczytać tom w perspektywie potencjalnych linii ciągłości, łączących go z repetytorium – i paru związanych w tym problemów.
Impresariat stanowi przykład dość niespotykanego pomysłu na drugą książę – bo też sytuacja Taranka jest niestandardowa. Po świetnym debiucie, który wywołał sporo zamieszania w obiegu poetyckim i bez mała wyznaczył nowe kierunki w poezji, na siedem lat zamilkł. Po nowym tomie moglibyśmy więc spodziewać się wszystkiego, ale jego pierwszy wiersz i tak zaskakuje – bynajmniej nie dlatego, że zrywa z poetyką wypracowaną przez autora; przeciwnie. Najbardziej przypomina on poetycki odpowiednik sekwencji „previously on…”, wyświetlanej przed rozpoczęciem kolejnego sezonu serialu – w tym przypadku, kontrintuicyjnie, połączonej jednocześnie ze streszczeniem wszystkich nadchodzących odcinków. Przewrotnie nawiązując do konwencji znanej nam z przemysłu rozrywkowego, Taranek rozpoczyna tak, jak gdyby podejmował wątek dokładnie w miejscu, w którym porzucił go, kończąc repetytorium; odgrzebuje najbardziej charakterystyczne dla siebie zwroty, na czele z wytłuszczonym zaimkiem się, bez skrupułów eksploatując swoją autorską markę. Wiersz repozytorium przekornie idzie jednak pod prąd komercyjnej logice podtrzymywania i rozładowywania napięcia, która żeruje na uzależniającej niepewności i podsuwa w nowej odsłonie to, co dobrze znane, wykorzystując przywiązanie odbiorcy do wątków i postaci.
W toku utworu zdajemy sobie jednak dość szybko sprawę, że nie mamy do czynienia ze zwykłą kontynuacją. Wiersz nie spełnia ani nie daje obietnic; nie otwiera perspektywy dalszego ciągu ani nie oferuje domkni ęcia. Rozpoczyna opowieść i jednocześnie mówi wszystko, co było do powiedzenia. Wskrzesza znane nam gesty, a jednocześnie oznajmia, że są martwe (to pierwszy i jedyny raz, gdy się jest w tomie podkreślone). Czy zakończenie wiersza (deja dit – to wszystko zostało już raz powiedziane) sugeruje, że gesty znane nam z repetytorium zużyły się? Sądze, że nie – a przynajmniej nie do końca. Pozwala ono raczej zainicjować refleksję nad tym, jak w ogóle można w dorobku poety wyznaczyć granicę między tym, co nowatorskie, a tym, co wtórne – i jakim polem działania dysponuje autor, który ma już dobrze rozpoznawalny styl.
Okoliczność wydania drugiej książki i w ogólności decyzję o kontynuacji swojego projektu poetyckiego Taranek wyraźnie traktuje jako coś potencjalnie problematycznego. Podczas gdy inni poeci zazwyczaj bez większych ceregieli wchodzą w swojej kolejnej publikacji w wypracowany już idiom – rozwijają go ewentualnie i dopracowują, ale rzadko kiedy podają w wątpliwość czy zupełnie rewidują – autor Impresariatu w samoświadomym geście swój styl natychmiast opatruje cudzysłowem. Stwarza tym samym sytuację wyjątkową; obecność charakterystycznego i wyróżniającego poetę czy poetkę sposobu pisania traktuje się jako coś jednoznacznie pozytywnego, a przynajmniej neutralnego. Niemal doskonałą ciągłość pod względem konstrukcji zdania, wersu, chwytu można zauważyć choćby u Ilony Witkowskiej, Szczepana Kopyta czy u Radka Jurczaka – bez trudu rozpoznać można dowolny wiersz ich autorstwa. Faktu tego nie poddaje się ocenie – dopiero trzymając się jednocześnie tej samej metody oraz tej samej tematyki na przestrzeni kilku książek można zapracować sobie na zarzut powtarzania się. Taranek problematyzuje więc ten aspekt twórczości, który rzadko staje się przedmiotem dyskusji, także dlatego, że jest trudny do wyeksplikowania – co to znaczy pisać jak Maciej Taranek? Zazwyczaj o stylu nie mamy do powiedzenia więcej, niż I know it when I see it. Zmusza to do przyjęcia nieoczywistej perspektywy lektury, w której istotne staje się to, czy rozpoznajemy w danym wierszu indywidualny autorski rys – i co z tego wynika.
Pytanie jest o tyle żywotne, że wiersze z nowego tomu Taranka, pomimo całej jego przełomowości, wyraźnie kontynuują strategię obraną w debiucie, z tą różnicą, że zamiast na ruchu, koncentrują się na zjawisku czasu, a usytuowanie podmiotu problematyzują nie w kontekście płci, tylko zależności pokoleniowej. Cały czas jednak zasadą naczelną jest samozwrotność. Tarankowe „się”, choć już nie jest wyróżnione typograficznie i posiada ten sam status, co pozostałe zwroty, nie przestaje organizować myślenia w wierszu.
O ile w debiucie centralną figurą był pałac gramatyki, metaforyzujący niemal niewyczerpaną przestrzeń możliwych do wykonania posunięć w obrębie językowych współzależności, o tyle w Impresariacie figurą tą jest Uroboros – mityczny wąż pożerający własny ogon, symbolizujący nieskończoność i ideę wiecznego powrotu.
W ten sposób przedstawiona jest relacja rodzicielstwa i jej zasadnicza cecha – przechodniość. Nawet metafora potomstwa jako owocu (upadającego blisko lub daleko – wiadomo), choć, wydawałoby się, mocno zgrana, tutaj wypada świeżo i przekonująco, bo kunsztownie i pracowicie wmontowana jest w rozbudowaną strukturę medytacji nad następowaniem po sobie generacji i wzajemnością stosunku rodzic–dziecko: mając syna, jednocześnie jest się czyimś synem itd. Rytm językowych iteracji – nieznacznie modyfikowanych leksykalnych i składniowych powtórzeń – przyprawia o lekki zawrót głowy, który stanowi świetne afektywne uzupełnienie dla nieco abstrakcyjnego toku narracyjnego wiersza, mocno przefiltrowanego przez matematycznie uporządkowaną formę. Wydaje się, że refleksja nad niekończącym się nigdy procesem docierania do źródeł podmiotowości w podobnym tonie została zapowiedziana już w repetytorium:
W porównaniu z suchym, kombinatorycznym zacięciem tych utworów w Impresariacie wiersz zyskuje bardziej osobisty wymiar, a scenografię uzupełnia nieobecny wcześniej zestaw odniesień nowotestamentowych, które przywodzą trochę na myśl „rozdający się” między innych podmiot Konrada Góry:
Można jednak powiedzieć, że choć zmienia się zestaw pytań i ich emocjonalna temperatura, wzór konstruowania odpowiedzi pozostaje ten sam: w momencie, gdy próbujemy znaleźć pewny – przestrzenny, czasowy, tożsamościowy – punkt oparcia i ustawić się w stabilnym centrum układu odniesienia, okazuje się, że właśnie obrana pozycja jest względna, a jej współrzędne zależą od układu wielu czynników, które z kolei zmieniają się wraz ze zmianą położenia itd. Taranek nie próbuje dowodzić, że dzięki zmianie tematyki dobrze znana formuła zyskuje walor oryginalności. Wszystkie wiersze Taranka są jednocześnie całkowicie oryginalne i całkowicie nieoryginalne; oryginalne dlatego, że na tle całej polskiej produkcji poetyckiej wyróżnia je identyfikowalna, spójna i konsekwentna metoda, która określa ich punkt wyjścia i orientację. A nieoryginalne – z dokładnie tego samego powodu: w momencie, gdy pojawia się metoda, status oryginalności wiersza staje się co najmniej kłopotliwy. Taranek jako jeden z niewielu poetów współczesnych wydaje się być tego całkowicie świadomy, a zarówno otwarcie, jak i treść Impresariatu ma za zadanie zwrócić na ten fakt uwagę.
Dodatkowym powodem, dla którego Taranka może interesować problem indywidualnych znaków rozpoznawczych, jest jego skłonność do tworzenia cykli poetyckich. W pierwszym tomie były to level i boom, które okazały się – zarówno literacko, jak i wizerunkowo – strzałem w dziesiątkę, przy czym ten ostatni został najmocniej chyba skojarzony z autorem dzięki następnym odsłonom publikowanym po debiucie w prasie literackiej. W Impresariacie otrzymujemy nie tylko kontynuację i domknięcie boomu; dziewięć zaledwie wierszy (i siedem jednowersowych przerywników), które składa się na drugą część książki, jest tak spójne pod względem składni, leksyki i obrazowania, że z powodzeniem mogłoby być potraktowane jako podobny cykl (ewentualnie dwa przeplatające się cykle). Każde takie przedsięwzięcie wiąże się z pewnym ryzykiem – trzeba być pewnym, że koncept formalny, który inicjuje cykl, zapewnia potencjał wystarczający do tego, by zasilić całą serię wygenerowanych przy jego pomocy wierszy; że nie wyczerpie się i nie znudzi czytelniczce. To, jednym słowem, inna wersja tego samego problemu, który stanowi charakterystyczny styl. Do tej pory Taranek radził sobie z tym zadaniem wyśmienicie, a nowa książka, za sprawą wyraźnego wyczulenia na możliwości i ograniczenia związane z autorską rozpoznawalnością, sprawdza się pod tym względem szczególnie dobrze.
Maciej Taranek, Impresariat, Instytut Literatury / SPP Odział w Łodzi 2020
Ilustracja: Sandra Bąk
Adam Partyka (1994) – krytyk literacki i teatralny, koordynator projektów literackich. Absolwent filologii polskiej UJ. Pisuje dla „Wizji”, „Kontentu” i „biBLioteki”. Współpracuje z portalem e-teatr w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna.
Sandra Bąk – zajmuję się pograniczem sztuk wizualnych: malarstwem, rysunkiem, performansem artystycznym, wideo i instalacją. Poruszam zagadnienia kobiecości w swojej sztuce i jej transgraniczności w życiu codziennym, w szczególności przyglądając się wnętrznościom i jej związkom z naturą i świadomością pochodzenia. Wracam do swych marzeń sennych, minionych obrazów z dzieciństwa, które mocno zapisały się na matrycy tożsamości i ewokują pewne aktualne postawy.