Faza bieżąca – Od teraz mój dom jest jebanym traphousem

| Opublikowano w: Faza Bieżąca, publicystyka

Czyżbyśmy się wreszcie doczekali? Różaglon to trzecia książka poetycka w bibliotece „Kontentu”, a jak to się mówi – do trzech razy sztuka. Po pierwszej publikacji redaktorom pisma, dopiero przecież eksperymentującym w przestrzeni wydawniczej, nieco się oberwało za obrany kierunek. Ta druga była znacznie dziwniejsza i na pewno mniej przyjemna, choć niewątpliwie stanowiła też wyzwanie i doczekała się nawet Nagrody Iłłakowiczówny. A trzecia? Cóż, trzecia nareszcie jest książką młodoliteracką, badającą granice poetyckiego odlotu i poszukującą rozwiązań na horyzontach tego, o co z rzadka posądza się poezję: w rejonach incelstwa, internetowego trollingu, shitpostingu, 4chana, teorii spiskowych, globalnego śmieciowiska i akceleracjonistycznego altrightu, na złość PINowi, który trzyma się wciąż zadziwiająco dobrze, choć posiwiał na brwiach i wyłysiał na czubku (dla młodszych: ironiczny skrót od Polski Inteligent, którym posłużył się inny polski inteligent, Rafał Grupiński, w epoce przedbrulionowej, żeby obśmiać tych złych, bo zawsze są jacyś źli do obśmiania).

Filip Matwiejczuk w swoim debiucie tak bezpardonowo i z taką gracją zniesmacza, że nie przypomina w tym ani wycieczek Radka Jurczaka w stronę 4chana, ani Piotra Jemioły w konteksty piwniczno-onanistyczne, ani tym bardziej Jasia Kapeli w udawaniu trolla czy domorosłych, libkowych amatorów teorii Nicka Srnicka z forów „Gazety Wyborczej”. W pewnym sensie Matwiejczuk obchodzi reguły gry, dalej w nią grając. Gra na kodach, trochę jak kiedyś Tomek Pułka, a później Rafaël Varane. Dlaczego? Bo może. Bo jest „wirtuozem obornika” (s. 18), bo on i jego „kury jebią procedury” (s. 41), bo „Ślepa działalność państwa sra m[u] do mieszkania” (s. 16), a przecież „(…) Każdy mądry sra // na nowoczesność Bismarcka” (tamże). A jaka jest tym razem stawka? Na pewno nie przyjemność z rozgrywki, immersja czy dramatyzm, który moglibyśmy inaczej określić jako ponowoczesny patos. Trudno też założyć, żeby szło tylko o rozrywkę, której odpowiednikiem byłoby poetyckie mordobicie znane z postów smutniejących brulionowców czy beefów JacPo. Można powiedzieć, że w świecie gier Matwiejczuk byłby speedrunnerem – szukałby furtek i bugów, które pozwolą przejść grę najszybciej, jak się da, a potem streamował efekty. Ta gra to oczywiście kognitywny kapitalizm w jego różnych wariantach lub ujęciach: neuronalnym, biologicznym, biopolitycznym, spektakularnym (bo przecież trwa karnawał!) i immunizacyjnym.

Tom zaczyna się ze zgrywą, od początku informując o samoświadomości autora, utworem Wiersz złączka, podbitym jeszcze mottem z apokryficznej, gnostyckiej ewangelii Filipa o świecie jako trupożercy (i przyznać trzeba, że bez otaczających go kontekstów religijnych brzmi to wręcz jak zapowiedź survival horroru). Od deklaracji (raczej estetycznej, niż ideowej, chociaż kto wie…) „Jako Marinetti jadłem we Włoszech / Spaghetti”, poprzez ciało-turbinę i problemy akceleracji, przechodzi się do „Matwiejczuk też jest przekładem, / Jest przełożeniem konstrukcji materii / na system dyskursów. Za każdym razem / Byłem nieznaczący. To kompatybilność / Mnie przełożyła na medium «rzeczywistości»” (tamże). Już ten pierwszy wiersz sugeruje, że różnorakie figury podmiotu i jego relacje z autorem (Matwiejczuk, Filip B2, Filippo Tommaso) będą w Różyglonie nieustannie komplikowane, kompromitowane i ogrywane, ale wcale nie dla przyjemności hermeneutycznych i psychoanalitycznych terapeutów od rozbudowanej eseistyki okołopoetyckiej. Raczej na złość ich pragnieniom przyszpilenia kreacji „ja” i próbom uprawiania zacnej sztuki przekładu z nieznanego na znane, z języka poezji na język cherlawego dyskursu krytycznego.

Ale poezja Matwiejczuka ma w sobie coś bardzo dyskursywnego – waha się między momentami rozluźnienia i lirycznego chaosu a filozoficzną wręcz traktatowością. Zagadnienie łączliwości zostaje w tym pierwszym utworze sformułowane właśnie jako problem filozoficzno-polityczny: łączliwości wiersza z innymi komponentami systemu społecznego oraz łączliwości „ja” z awatarami, które funkcjonują w jego imieniu, a także spójności i spoistości tego „ja” jako części kapitalistycznego układu trawiennego. Między ewangelią Filipa z motta i ewangelią przywołaną w tekście już jako przekład (a więc pośrednikiem) oraz samym Matwiejczukiem-bohaterem-wiersza-jako-przekładem jest oczywiście jakieś połączenie, ale sam autor nazywa je nie tyle analogią czy romantyczną korespondencją, ile kompatybilnością: wzajemnym dostosowaniem się systemów w taki sposób, żeby funkcjonowały one prawidłowo. Jakiś krytyczny chochlik chciałby wówczas zapytać o zasadę odwrotną – co, jeśli Matwiejczuk-bohater-wiersza to taka Masłowska, nie reguła, lecz wyjątek? Co, jeśli przekład nie jest możliwy, bo systemy są wzajemnie niekompatybilne? Czy dojdzie wówczas do crashu? Czy gra się zawiesi, a cały polityczny wymiar współczesnego kapitalizmu uznamy za zbugowany odpowiednik Cyberpunka 2077? Wydaje się, że problem jest raczej po drugiej stronie – co, jeśli złączki działają aż za dobrze, jeśli zapewniają maksymalną przepustowość kanałów, a „prund”, informacje i doznania płyną jak szalone przez nasze mózgi, rozgrzane do białości marzeniami o osobistym sukcesie?

To wszystko pracuje w wierszach w sposób iście maszynistyczny, opracowane, cięte wersyfikacyjnie, klejone, szarpane przerzutnią wewnątrzwyrazową, raz tamowane przez zwiększane światło między strofami, innym razem przyspieszane w blokach „lejących się” kolumn. Gestów ściśle konstruktywistycznych – jakby ta poetycka woltyżerka odbywała się na poziomie programowania kodu, który nieustannie się wysypuje, nie mogąc przepisać się na funkcje organów – jest w tym tomie znacznie więcej, choćby w Winie (rozmawiające ze sobą kolumny tekstu, testujące interpunkcję) czy nie w całkiem zrozumiałym dla mnie eksperymencie wersyfikacyjnym w *** (inc. Płeć i mózg…), wierszu złożonym z jednego zdania i wykorzystującym dziewięć możliwości przerzutni. Ale towarzyszy im też nieustanny flow, jakieś popędzanie utworu, jakby konstrukcyjny niepokój. Dawid Kujawa, komentując jeden z zestawów mrągowianina na potrzeby „Kontentu” pisał o ich precyzyjnym kroju, a zarazem sprawianiu wrażenia wierszy robionych „na pełnym luziku”. Nie wchodzę w genezę procesu twórczego, choć odniesień do niego jest w samej Różyglonie sporo, powiedziałbym więc raczej, że wiersze te działają na pełnym luziku, czyli mimo wielu konceptualnych gestów, które je wewnętrznie organizują, zachowują pewien rodzaj bezpretensjonalnej swobody. Swoją drogą, właśnie „luźne stosunki” były kiedyś poręcznym określeniem działania wierszy Adama Wiedemanna, z którymi Matwiejczuk jeszcze nie tak dawno sympatyzował lirycznie (choćby komentowany przeze mnie kiedyś Śnieg i sok).

W debiutanckim tomie ma jednak Matwiejczuk-jako-poeta więcej z Piotra Janickiego: jego powaga, traktowanie poezji bardzo serio, jako istotnego sposobu wyrażania się i ingerowania w świat, nie prowadzi do lirycznej spiny ani do intelektualnej przesady, chociaż ma w sobie coś archaicznego, lirycznego i antymodernistycznego (w duchu: „Cechuje mnie powaga wszelkich wielkich zwierząt./ (Najczęściej dinozaurów)”). Janicki opatrzył tom posłowiem, więc ta bliskość obu autorów wydaje się teraz jeszcze bardziej oczywista. Drugie posłowie należy z kolei do Piotra Puldziana i jest równie kompatybilne z wierszami – dziwne, wulgarne, cybernetycznie przetrącone i abiektalnie niepokojące. Widać co prawda, że na Różaglon złożyły się wiersze dopracowane, cyzelowane, wielokrotnie poprawiane rytmicznie, i że podejmuje się w nich myślową pracę nad zagadnieniami filozoficznymi i społecznymi, które przekraczają samą poezję. To nie przekłada się jednak na mentorski ton podmiotu. Przeciwnie – podobnie jak u Janickiego prowadzi się nas w zupełnie absurdalne rejony możliwego, ku zaskakującej dziwności, która nie wynika z mrocznej pracy wyobraźni, tylko z nieujarzmionego jeszcze sposobu grupowania słów i skojarzeń. Jest to wciąż pewna forma niezobowiązującej „rozmowy” z czytelnikiem, w której jakby mimochodem wygrywa się istotne (a nie tylko dobrze wyglądające w medialnym dyskursie) kwestie.

Czymś takim byłby zestaw trzech wierszy z postaciami historycznymi w tytułach – poświęcone Bertoltowi Brechtowi, Gerrardowi Winstanleyowi (przywódcy protokomunistycznego ruchu diggersów w XVII-wiecznej Anglii) oraz Nietzschemu. Każdy z tych tekstów jest jak najbardziej poważny, zagłębia się w konkretną, społeczno-polityczną ideę, wręcz wydobywa ją trochę foucaultiańską metodą archeologiczną, ale też oparty jest na innym pomyśle kompozycyjnym i dzięki temu zbacza w zupełnie inne strony. Ten o Brechcie to skatologiczny beef na linii prywatne-publiczne, ulokowany zresztą w tym momencie historycznym, w którym mieszczaństwo wynajduje z jednej strony narodowe państwo totalne (spełniając fantazje Hegla), z drugiej zaś ideę własnego mieszkania jako przestrzeni bezpiecznej i wolnej od polityki. Ten drugi, z Winstanleyem w tle, jest bardziej ognisty, gniewny, chociaż podmiot sprawnie „przełącza się” (wszak jest przekładem i złączką, wszak wyróżnia go kompatybilność systemów) między planami gniewu społecznego w ówczesnej Anglii, związanego z antyklerykalnymi, antymonarchistycznymi wojnami i gniewu współczesnego prekariatu, który cały ten konflikt widzi trochę jak filmową opowieść o Robin Hoodzie. Przy okazji to preludium do przepisania koncepcji dwóch ciał króla Kantorowicza na problem własności i prawa do ziemi (z obowiązkową, teologiczna figurą ziemi obiecanej w tle). Ten ostatni to z kolei podwójny sonet, który w dwóch pierwszych strofach wykorzystuje zasadę pęknięcia w każdym wersie, znacząc na dwa sposoby: jako całość i jako osobne kolumny, a znaczącym jest nic innego, jak wielki, falliczny wąs Nietzschego w – hmm… – scenie kastracji (intelektualnej i realnej) bohatera przez doglądającą go siostrę. Ta scena staje się wręcz alegorią kastracyjnego działania XX-wiecznego kapitalizmu w jego narodowych wariantach (choćby w faszyzmie) i psychozy jako jego głównego narzędzia biopolitycznego:

Wciąż myślę o tym wąsie. I nie mogę zasnąć.

Co dzień gwałci mnie napływ mrocznych informacji

– On pomaga mi mówić. Chodź, do więzienia chodź.

Wyniosła go na śmietnik. Mimo pielęgnacji
Jego zdrowia na co dzień wyhodowała wąs
Większy od jego twarzy. Była wzwodem akcji.

(Nietzsche [jego siostra], s. 20)

W tym memicznym obrazie, obok odciętego i wyrzuconego wąsa i zwiastującej narodowy socjalizm siostry jako „wzwodu akcji” (a więc figury stricte męskiej, aktywnej), brakuje chyba tylko idealnie sterylnej twarzy Roberta Lewandowskiego z reklamy Gillette i przyglądającej mu się Anny ze słynnej, świątecznej reklamy Apartu.

Matwiejczuk wiele próbuje powiedzieć poprzez same eksperymenty formalne i analogie. Serce to wręcz idealny wiersz do scrollowania, który od poetyckiego, trochę neolingwistycznego ujęcia relacji między sytuacją liryczną, pozycją ciała piszącego i jego zmetaforyzownym organem („Kiedy podnoszę się z łóżka / Przemieszcza się razem ze mną / W przestrzeni moje serce”), przez eksplorację idei ciała bez organów oraz wiązania pierwiastka politycznego i biologicznego w wierszu, przechodzi aż do religijnej wręcz koronki, do nieustępliwego rytmu: „Konstrukcje wybijają / Wzburzenia organów / Moje serce moje serce / Moje serce radykalne” (Serce, s. 10). Czy to jest ironia? Nie sądzę. To bardzo poważna deklaracja polityczna, podobnie jak analogiczna do niej, a pochodząca z wiersza *** [Od kiedy zaliczyłem egzamin] i rozwijana przez kilka kolejnych: „Mój egzamin / będzie symbolem politycznym” (s. 44). Ale w niczym nie odbiegają te zdania od fraz kuriozalnych, wyzwalających, jak wspomniana już „jako Marinetti jadłem / Spaghetti”, „poszedłem w głąb wysypiska żeby odnaleźć / utraconą elegijność (i ogóreczki)” (tu się kłania Piotr Przybyła i jego zagubione herbatniki, a przy okazji delikatna zaczepka raczej w stronę Jurczaka niż Rilkego), „Jestem wirtuozem obornika. Niszczę lokatorów / Pierwszego śmietnika (…)”, „Przerzutnia wjeżdża i nikt nie podjeżdża” albo – moja ulubiona, też już parafrazowana:

Od jakiegoś czasu wiem
(głównie z książek),
Że ja i moje kury
Jebiemy procedury.

(s. 41)

Te zrymowania, czasem wręcz częstochowskie rymy albo zdania tak naruszające granice stylu wysokiego, że kojarzą się raczej z trapem niż filozofią, mogłyby sprawić, że zapomnimy o całym intelektualnym podłożu, na którym wzniesiona jest poezja Matwiejczuka. I nie chodzi mi w tym wypadku o flirty z tradycją literacką pierwszej awangardy, z jakimiś echami futurystów, Czyżewskiego i Jasieńskiego (pewnie tak pisaliby dzisiaj obaj ci autorzy, korzystając – podobnie jak Matwiejczuk – z oprawy wizualnej w memy, grafy i inne graficzne potworki), z ukłonami w kierunku Rybickiego i oczywiście Pułki, a właściwie nawet z całą próbą pisania po-Pułce, przy wykorzystaniu części jego metod lirycznych. Chodzi raczej o filozoficzne konteksty, ku którym nas te wiersze bardzo świadomie prowadzą, ale które wypowiadane są w języku młodzieżowym, w slangu, w rapie, z dezynwolturą i bezczelnością[1].

Różaglon to tom pełen gniewu, zrodzony z poczucia gruntownej niesprawiedliwości świata i niewłaściwego funkcjonowania jego mechanizmów (w tym całej polityki społecznej). Matwiejczuk gniew ten wypowiada, kanalizuje, próbuje z nim igrać, w czym znać oczywiście echa lektur Petera Sloterdijka. Ale nie jest to tom politycznie naiwny. Został wymierzony nie tylko w polityczną poprawność, ale też w różne przejawy polityki tożsamości i pragnienie społecznego konsensusu, które blokuje systemową refleksję o przyszłości. Krytyce poddany zostaje przede wszystkim napędzający się mechanizm produkcji, akceleracjonistyczny fantazmat (np. Konwekcja) i związana z nią psychopatologia życia społecznego, oparta na trumfie tymotejskich sił:

Prund – zamknięty w klatce napro-
Drukował się, to prund przeszedł
Przeze mnie i mnie odmienił,
To prund, to prund – – –

Prund skanalizował rytm mojej
Tożsamości, nadał mi pewne
Powtórzenia. To prund, to prund.

(*** [Od kiedy zaliczyłem egzamin], s. 44)

i dalej, rozwijając ten motyw:

Wśród gówiennych wiatrów widzę gówniane marionetki ekstazy
Szambotopii. Jeśli bym był ateistą i chciał osiągnąć to, czego
Oni chcą, to zwyczajnie strzeliłbym sobie w łeb, ale jestem agnostykiem,
Więc nie ma tak łatwo. Patrzyłem na nich, a mój prund atakowały
Gówniane jastrzębie[2].

(Utopia szambonurka, s. 46)

Matwiejczuk raz występuje jako nieświadomy reprezentant akceleracjonizmu, a więc kumulujący filozoficzną wiedzę student i marzący o awansie społecznym prekariusz, innym razem jako reprezentant kultury przegrywu (jak w felietonach Krzysztofa Sztafy), wykluczony, ulokowany na peryferiach wiedzy i prestiżu mrągowianin, poeta z dziury, z której bliżej do boisk i blokowisk, niż do krakowskich wydawnictw literackich. Koniec końców otrzymujemy obraz podmiotu na granicy poczytalności, zupełnie rozchwianego między hiperproduktywnym intelektualizmem studenta i aspirującego poety (choćby Nagranie, będące iście o’harystycznym sprawozdaniem z przebiegu myśli w trakcie odsłuchu słynnego Self-Portrait… Ashbery’ego; spodoba się profesorom…) i peryferyjną, depresyjną stagnacją („Wielka, żółta dupa świeci nad Mrągowem / Gdzie gram w Minecrafta (…)”. Ten podmiot sam siebie sprowadza do najprostszych czynności i biologicznego działania:

Jestem w stanie depresji jakoś już kilka dni,
(Przez bańkę przebija się drobny brak w potasie)
A przynajmniej tak to – o kurwa – nazywam
Nie płaczę, nie wiem co, nie wiem co, nie wiem jak

(Sonet 7, s. 23),

pytając całkiem poważnie i zasadnie:

Czy druga osoba bywa gadżetem hormonalnym?
Czy w przyszłości będzie można
Jeść w pigułkach benefity
Przebywania pośród ludzi

(Thingies [zapis nastrojów z czerwca 2019], s. 58)

Procesy poznawcze i procesy polityczne wzmagają się w tych wierszach i wytracają między kolejnymi psychostymulantami, dawkami adrenaliny, porcjami danych i biegunką słów. Ale najważniejsza w tym jest niezgoda, dynamiczna i niewidzialna jak procesy trawienne. Na poziomie retoryki bywa to czasem programowy wybór, jak w Latających kurwach: „Z dwóch poziomów ataku wybrałem ten drugi / – Idiotyczną pyskówę”. Gdy obserwuje się retorykę internetowych inb, środowiskowy hejt, miałkość perspektyw, dziedziczenie prestiżu, brak empatii i starość całych systemów myślenia, które właściwie mogłyby już dawno wyparować z naszego życia literackiego, ale kurczowo trzymają się swoich pozycji, gdy czyta się wciąż te same argumenty w każdej literackiej i nieliterackiej (politycznej, społecznej) dyskusji, to nachodzi pragnienie, które doskonale werbalizują wiersze Matwiejczuka. W stanie impasu, w którym funkcjonujemy, w medium, w którym nawet te nierozdane jeszcze pozycje są już spozycjonowane przez rozdający je kapitał, rozmowa nie jest możliwa, a spór/polemika/agon nie mają żadnego sensu. Zamiast intelektualnych dysput, mających tylko reprodukować społeczną dystynkcję, zostają nam „idiotyczne pyskówki”, afektywna biegunka, sranie na wszystkich zamiast srania pod siebie. To zarazem forma społecznego odblokowania tego, co podlega ciągłym blokadom (pragnienie) i co poprzez system represji stało się kapitalistycznym odpadkiem – abiektem, warunkującym ruch całego systemu. Powiedzieć można innymi słowy, choć to nic odkrywczego, że kapitalizm w wersji Matwiejczuka akumuluje w centrum, ale żywi się najaktywniej na marginesach, które równocześnie wydala jako produkt własnego układu trawiennego. Dosadniej? Zamiast zaczarowującego fekalny spektakl marketingu w akcjach „jedz zdrowo” mamy odczarowujące wezwanie z podrówka: „żryj gówno”. Oczywiście nadal jako retoryczny element pyskówki, bo tym gównianym produktem kapitalizmu jest schizofrenicznie „ja’ współczesnego uczniaka-prekariusza – Filip 2B, który rozprawia nad utopią szambonurka, jakby naśmiewał się po cichu z hitowego Hydropiekłowstąpienia Lao Che.

I trochę o tym są te wiersze: o wydobyciu, skanalizowaniu i przekierowaniu w kosmos wielkiego, skatologicznego strumienia danych, którym się staliśmy. Człowiek – w ujęciu Matwiejczuka – jest biochemicznym układem o ograniczonej odpowiedzialności i niewielkim stopniu samokontroli, ciałem przeżywającym i przeżuwającym w rytm kapitału lub w rytm własnego serca, nieustannie stającym się czymś innym, próbującym się załapać na energetyczne pasma niczym błędny jeździec (nie bez powodu ostatni wiersz w tomie to auratyczny i afektywny traktat-świadectwo, o jakie mógłby się pokusić sam Ulrich Gumbrecht – Thingies [zapis nastrojów z czerwca 2019]). Ten człowiek-produkt ma za sobą wielką historię estetyki i nie mniejszą biblioteczkę dzieł, z których nigdy nie skorzysta, a patronuje mu Houellebecq, obrzydliwy starzec ze wzwodem wchłoniętym przez mainstream. To jednak nie jest wstęp do nihilistycznych refleksji o zagładzie gatunku czy kolejnej wersji postsekularnej krucjaty w te czy inne mesjanizmy. Matwiejczukowi bliżej do kognitywnie pojętego projektu komunitaryzmu, a w sferze tematów interesuje go – w pewnym uogólnieniu – materialistyczny horyzont naszego społecznego istnienia, zarówno na poziomie jednostkowym (jako organizmu), jak i zbiorowym – jako całych wspólnot, wytwarzających własne kody i socjolekty, ale też ulegających zbiorowym psychozom i dzielącym ze sobą flux.

To być może najdalej wychylony w stronę rapu tom, jaki wydała w ostatnich latach polska poezja w swoim głównym nurcie, nawet bowiem teksty, które wychodzą od raperów (Afrojax, Bisz z arkuszem do Wilka chodnikowego) i profesjonalnych slamerów, o ile trzymają poziom (Kessler, Koteja), przesuwają się w stronę liryzmu. Tymczasem Matwiejczuk ten klasycznie rozumiany liryzm, który wraz z nazwiskiem Rilkego podsuwa nam w posłowiu Janicki, bezpardonowo odsyła tam, gdzie go nie chcą: w kuriozalne, skatologiczne lub wulgarne przestrzenie internetowych past, memów i shitpostów. To tam wydarza się dzisiaj to, co mogłoby rozregulować społeczny obieg płynów, bo reszcie tylko od czasu do czasu wybijają studzienki (tym samym bardzo ciekawie byłoby zestawić Różaglon z debiutem Aleksandra Trojanowskiego i jego ujęciem podziemnego krążenia tego, co wyparte). Jest takie stare, ale zawsze aktualne przysłowie, którego używało się jeszcze w czasach mojej edukacji: w dupie byłeś i gówno widziałeś. Można powiedzieć, że Matwiejczuk potraktował je poetycko, ale też całkiem poważnie, tak samo jak przed nim Lacan i Deleuze. House of the Rising Sun zmienił tym samym w skreczujący trap pod mrągowską, żółtą dupą Słońca, która nas wszystkich przykrywa. Na taki przekład Strefy czekałem.

Filip Matwiejczuk, Różaglon,
Fundacja KONTENT, Kraków 2020, s. 78.

[1] Na marginesie, bo to przypis: takiej arcyfilozoficznej lektury, zmieniając wręcz Różaglon w traktat, dokonał właśnie w swojej analizie (bo trudno to nazwać recenzją) dla „Wizji” Jan Potkański, a w tekście tym całkiem zasadnie spotykają się Kant, Heidegger, Dakowicz, Nietzsche, Rymkiewicz, Deleuze i Guattari oraz Schopenhuer i Badiou, etymologia wszelaka, problematyczna wzniosłość, teoria wymiany i kapitalistyczna produkcja ekskrementów, w tym „ekonomizacja analności (przez prywatyzację odbytu)”. Podziwiam kunszt Potkańskiego, zwłaszcza że zastosował bliskie mi naukowo, ekonomiczne czytanie, i choć nie podzielam do końca jego lęku przed faszyzmem na horyzoncie koncepcji stawania się, z pewnością – i wydaje mi się to u Matwiejczuka celowe, przemyślane i niejako zaprogramowane w tej książce – różne prawicowe, altrightowie fantazje, które wykluwają się z opacznego czytania autorów Tysiąca plateau, a oparte są na ruchu pragnienia, zostają w tym debiucie przywoływane i próbują być przezwyciężone.

[2] Skoro już wiemy, że shit hawks to aluzja do kanadyjskiego serialu Trailer Park Boys, należałoby zapewne rozciągnąć w tomie kolejną linię zależności, tym razem mieszkaniowych: od mrągowskiego mieszkania rodziców, przez wynajmowane krakowskie pokoje w kamienicach, tytułowy traphouse, czyli melinę, aż po baraki i przyczepy właśnie, w których zamieszkują (przynajmniej w kontekście amerykańskim, na który satyrą był serial) – niech to zabrzmi dosadnie – ludzkie odpady kapitalistycznego systemu produkcji, które nie zatraciły jeszcze woli życia.


Ilustracja: Aleksandra Otulska
(technika: litografia)

Korekta: Weronika Widzińska


Jakub Skurtys  (ur. 1989) – mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.

Aleksandra Otulska – studentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, na wydziale Grafiki. Jej ilustracje przetwarzają rzeczywistość w kolorowe formy ze snów, zazwyczaj w technice gwaszu i gratażu. W wolnym czasie piecze ciasta i uczy się nowych języków (aktualnie holenderski).