W domu typu kostka mieszkają cztery osoby i każda chce stąd uciec.
Ojciec to może i by nawet mógł znieść samo siedzenie we wnętrzach, ale nie wtedy, gdy towarzyszy mu obowiązek prowadzenia życia rodzinnego. To zbyt prostackie na jego wielkie horyzonty. Głupkowate rozmowy, idiotyczna powtarzalność, darcie mordy, jakieś smarki, jakieś papki, jakieś brudy i znowu trzeba coś naprawiać lub, co gorsza, wymieniać na nowe – tak widzi życie rodzinne. Na szczęście dysponuje jeszcze bogatym życiem zawodowym i duchowym oraz nieco skromniejszym życiem towarzyskim, a gdy już naprawdę nie ma innej możliwości, zamyka się w gabinecie celem rozwijania swoich pasji. Dużo czasu przeznacza także na sen.
Matka pisała się na coś innego. Nie wyobrażała sobie, że ojciec będzie miał te swoje życia, sto tysięcy miliardów żyć, które raczej nie będą wspólne. Gdy słyszy chrapanie lub maszynę do pisania, wie, że on jest w domu; chodzi wtedy na palcach w najmiększych papuciach. Dzieci ją z jednej strony przerażają, a z drugiej wydają się jej jakieś głupie. Ma poczucie, że coś tam jest z nimi nie tak, ale nie umie tego przyszpilić. Kiedy tylko może, trzyma się od nich z daleka, ale to nie jest łatwe, bo w końcu są jej dziećmi, a jako zieci mają dziecięce potrzeby, do realizacji których niezbędna jest osoba dorosła. Jakby tego było mało, matka tęskni też za swoimi ludźmi: tymi, których zostawiła daleko za miastem i tymi, których zostawiła pod ziemią. Tęskni też za swoim dawnym językiem; kiedyś rozmawiała w nim z mężem, ale z czasem to się zmieniło.
Dziecko 1 jest nawet całkiem porządne. Cechują je dobre intencje i niski poziom lotności. Z przyjemnością wykonuje obowiązki, choć przy zmywaniu zawsze coś tłucze, przy grabieniu zawsze się kaleczy. Prasowanie, obieranie czy szorowanie też nie idą mu najlepiej. Ale należy podkreślić, że nie tylko bardzo stara się z całych sił, ale i bardzo to wszystko lubi. Dlatego też marzy o tym, że pewnego dnia pojawi się ktoś, kto doceni te jego ponadmiarowe starania, zawstydzi domowników, pokazując jak wielki mieli pod dachem domu typu kostka skarb, którego absolutnie nie byli w stanie dostrzec w związku ze swoją generalną małością, a potem je zabierze gdzieś na zachód, choćby i do Rwandy czy na Półwysep Bałkański. Dziecko 1 interesuje bowiem cały świat z wyłączeniem domu typu kostka i przylegającego do niego ogródka.
Dziecko 2 całkowicie nie może tego wszystkiego znieść, tak ogólnie to chce tylko dorosnąć i stąd spierdolić, wysadzić całą tę chałupę w powietrze, odejść i nawet się nie oglądać.
Podział na ulicy jest jasny:
z lewej mieszkają ci, którymi można pogardzać, a z prawej ci, do których należy aspirować. Rodzice są zadowoleni, że udało im się wylądować akurat w środeczku, bo dzięki temu mogą pokazać dzieciom świat w całej jego okazałości i odpowiednio je nakierować. Nie bez powodu Dziecku 1 i Dziecku 2 dostał się pokój, którego okna wychodzą na prawą stronę – mają chłonąć atmosferę ogólnej lepszości i przyzwyczajać się do niej, by w przyszłości stała się także ich udziałem.
Ci z prawej to są lekarze i to widać, bo nie dziadują jak wszyscy tutaj. Samochód mają całkiem nowy, płot świeżo odmalowany, nawet sobie ostatnio dobudowali jedno piętro, bo babkę ściągnęli i uznali, że tak jej będzie wygodniej, a o wygodę babki dbają przecież wyłącznie ludzie o wysokiej kulturze osobistej i wyjątkowych przymiotach moralnych. Zresztą w domu typu kostka wierzy się, że sąsiedzi z prawej lekarzami zostali właśnie z powodu swoich nieposzlakowanych charakterów, a nie dla pieniędzy, choć przecież i one są ważne. No i mają córeczkę, trochę starszą od dzieci, piękną w ten naturalny, niewulgarny sposób, grzeczną, osiągającą bardzo dobre i wzorowe wyniki w nauczaniu i stawianą dzieciom za przykład. Całkiem przypadkiem okna sypialni dzieci wychodzą akurat na jej pokój, więc mogą sobie patrzeć jak ten cud natury ślęczy nad podręcznikami każdego wieczora, nawet w piątek siedzi przy biurku i odrabia zadania domowe, bo już teraz, mimo młodych lat, troszczy się o swoją przyszłość. Dzieci uważają, że córeczka jest może i sympatyczna, ale też nudna, choć i tak każde się w niej zakochuje, pewnie przez zapatrzenie. Potem leżą pod kołdrami, każde w swoim łóżku i obydwoje sobie o niej myślą, wyobrażają sobie, że wchodzą do tego jej pokoju i stają się tą wyjątkową osobą, dla której córeczka odrywa się w końcu od nauki, że zamykają jej podręcznik, ujmują jej twarz delikatnie w dłonie, rozpuszczają jej włosy i tak dalej, choć prawdę mówiąc wyobraźnia dzieci za daleko nie sięga, już dyszą pod tymi kołdrami niemiłosiernie, a potem nie mogą zasnąć, jedno i drugie, i wstają na przemian na siku, a okno córeczki od dawna jest już ciemne. Konsekwencje zapatrzenia są takie, że dzieci się nie wysypiają, idą do szkoły, marząc o drzemce i tak też piszą sprawdziany. Zdobywają niezadowalające, choć uczciwie mówiąc, wcale nie takie złe stopnie, co owocuje rozbudowanym systemem kar, także fizycznych. Rodzice są wściekli, że dzieci wyraźnie nie są odpowiednio mądre, bo przez to nie zostaną lekarzami jak sąsiedzi z prawej i kto wie, może przez te niedostatki intelektu nigdy w życiu nie opuszczą domu typu kostka i staną się nie tylko ciężarem, ale i powodem do wstydu, a powodów do wstydu już i tak jest przecież dość; kiedy myśli rodziców dryfują w tę stronę, lanie się wzmaga, ale nie poprawiają się od niego ani stopnie, ani dzieci jako takie.
Rodzice mają sypialnię z lewej, im to nie zaszkodzi, choć ci z lewej to są po prostu durnie. Siedzą na kupie i nie wiadomo ilu ich tam jest, bo wszyscy są tak samo brzydcy i grubi, matki od ojca by się nie dało odróżnić, gdyby nie to, że jedno chodzi w fartuchu, a drugie, kiedy tylko robi się ciepło, rozbiera się do samych gaci. Jeżdżą ciężarówkami, które trzymają na podwórku, a raczej może jeździliby, gdyby nie to, że wciąż im się te ciężarówki psują i na okrągło w nich grzebią, stukają, hałasują nimi i smrodzą. Co im wyrośnie któryś dzieciak, już go sadzają za kółkiem, od kołyski do ciężarówki – taka mniej więcej jest trajektoria losu tych durniów z lewej. Niczego nie umieją, nawet naprawić tych swoich śmierdzących samochodów. Ledwo opanowali ludzką mowę, więc nawet nic się im nie da powiedzieć, zresztą strach, bo jeszcze z siekierą pogonią; szkoda, e taki element na tej ulicy mieszka. „Jak na wiosce”, mówią o nich rodzice, którzy przecież nie po to przeprowadzili się do miasta, żeby sąsiadować z takimi o. Dzieciom stanowczo nakazują nie brać z nich przykładu i na wszelki wypadek nigdy nie pokazują się im w gaciach, zawsze całkowicie ubrani, zapięci po ostatni guzik, żeby dobrze im się zakodowało.
Rodzice mają sypialnię z lewej. Im to nie zaszkodzi, zwłaszcza że ojciec jest przecież niezaprzeczalnie genialny, a matka i tak śpi na dole, pilnując telewizora.
(To nie jest sprawiedliwy podział. Nie oddaje całej złożoności życia, bazuje na stereotypach, nieuzasadnionych założeniach, jest klasistowski i wyklucza. Można się więc na niego oburzać i będzie się miało słuszność).
(Rodzina wcześniej mieszkała w małym mieście, gdzie nie czuła się jakaś inna, bo i faktycznie była do wszystkich podobna, różniły się tylko detale, jak kolor oczu, ilość dzieci, rodzaj wykonywanej pracy. Dopiero w większym mieście pojawiły się różnice i trzeba było je znosić, za drogowskaz mając sąsiadów z lewej i z prawej strony).
W dni powszednie rodzina zjada zwykle smażone przez matkę placki ziemniaczane. Cały dom przesiąkł już ich zapachem, jego mieszkańcy zresztą też. Dlatego też sąsiedzi z prawej, jeśli już o nich mówią, to mówią „plackowi”. Rodzina o tym nie wie i całe szczęście, bo chybaby się potopiła w studni, którą nie wiedzieć czemu ma w piwnicy. Może służy ona do tego, by szybko i honorowo pozbawić się życia w razie gigantycznego upokorzenia – pasowałoby, to właśnie tacy ludzie.
W każdym razie w dni powszednie jedzą sobie te placki, które robione są z ziemniaków rosnących w ogrodzie i jajek od kur mieszkających przy górze kompostu, bo właśnie takie to miasto, że prawie każdy ma i ziemniaki, i kury, i kompost, i czasem nawet studnię, i nawet walonki na nogach bądź chustę na głowie, szereg uprzedzeń, tradycji i zwyczajów starodawnych, których porzucić się nie chce i się nie da.
Matka nie lubi gotować, ale smaży te placki. Rodzina musi przecież coś jeść, to jest jasne, powinna się zbierać przy stole choćby i raz dziennie. Nie może być tak, że każdy chodzi samopas i nikt nic o nikim nie wie. Więc faktycznie każdego dnia trójka, a czasem nawet czwórka, co uzależnione jest od cyklu pracy i snu Ojca, siada wspólnie do stołu. Co dzień przeprowadzana jest ta sama rozmowa, to rytuał, którego nikt nigdy nie ma dość.
– Co słychać? – pyta matka.
– Wszystko dobrze – mówi Dziecko 1.
– A w szkole?
– Też dobrze – mówi Dziecko 2.
– A poza tym?
– Dobrze.
Tu wyczerpują się wspólne tematy i można przeżuwać w ciszy, myśląc o swoich sprawach lub po prostu skupiając się na bieżącym placku. Matka czasem sobie wtedy myśli, że nie ma pojęcia, co by odpowiedziała, gdyby któregoś razu ktoś ją zapytał o to, co u niej. Chyba od razu by zeszła do studni, bo za długo by opowiadać.
Bywają także uroczyste okazje, które wypada uczcić. Zalicza się do nich: Dzień Kobiet, Imieniny Matki, Imieniny Ojca, Rocznica Ślubu. Wtedy to już nie ma zmiłuj, trzeba się zebrać we czwórkę, nie da wymówić żadną pracą ani żadnym zmęczeniem. A to dlatego, że Matka smaży wtedy bliny, skarb i dumę kuchni wschodu. Z blinami jest inaczej niż z plackami. To już cała procedura, nie że ziemniaka wykopać, mąką sypnąć i jajko znieść. Aby zrobić bliny, kilka dni wcześniej należy się wystroić, wsiąść w autobus i skierować się na bazar, tu akurat zwany rynkiem. W tę podróż wybiera się, rzecz jasna, Matka, bo takie są uroki życia rodzinnego w tradycyjnych patriarchalnych strukturach. Matka docenia możliwość podróżowania, ale nienawidzi rynku, zwłaszcza jego drugiej strony; pierwsza jeszcze od biedy może być. Po drugiej stronie handluje się z łóżek i jest jak na jej gust lekko zbyt wschodnio. Nie po to wyjechała ze swojej wioski, żeby znów czuć się jak na swojej wiosce, mówiłaby, gdyby ktoś jej faktycznie słuchał. Gdyby chciała się czuć jak na swojej wiosce, toby na niej została, ale ona miała ambicje, chciała się edukować, chciała mieć prąd, kanalizację, telewizor, pralkę i na wyciągnięcie ręki takich ludzi, jak choćby sąsiedzi z prawej, do których można aspirować, a nawet i takich o jak ci z lewej, do których można się porównać i wypaść na ich tle korzystnie. Matka nie lubi drugiej strony rynku, bo wszystko jej się od tego przypomina, dlatego przed podróżą ubiera się najstaranniej jak umie, w najbardziej miastową odzież, jaką tylko umie sobie wyobrazić, czesze się w kok, z którego nie wystaje ani jeden włosek, psika się wodą toaletową, szminkuje usta, a przed wejściem do autobusu przeciera bawełnianą chusteczką buty, które ubrudziły się, gdy dreptała po piasku na przystanek (takie jest to miasto, że czasem na przystanek drepcze się po piasku). Na rynku stara się mówić jak najbardziej po polsku, jak najwyraźniej wymawiać wszystkie szeleszczące dźwięki, całkowicie porzucić miękki akcent. Zgrywa osobę stąd. Chce być miastowa. I nawet jej się to udaje, kiedy kupuje kawior, który niestety sprzedawany jest tylko i wyłącznie z łóżek po drugiej stronie rynku. Wraca na autobus z kawiorem w torbie i tęskniąc za swoimi ludźmi, bo to właśnie jest ten drugi, nieoficjalny powód, dla którego nie znosi tych wypraw.
I kiedy kawior już jest, można się zabierać za bliny, mieszać składniki w dużej misce, nastawiać ciasto, żeby wyrosło, stół przetrzeć, obrus zmienić, sztućce wypolerować, talerze ustawić, a potem smażyć, smażyć i jeszcze raz smażyć, nawet na dwie patelnie, narzekając w duchu, że nikt nie pomaga i nikogo o tę pomoc nie prosząc, bo taka właśnie jest matczyna dola.
Rodzina zbiera się przy stole, większości wyjątkowych okazji towarzyszy kwiatek dla Matki, niekiedy są także laurki oraz piosenki (rzadziej), a następnie nakładane są bliny z kawiorem i przechodzi się do rozmów, ale tak skromnie, by jednak nie gadać z pełną buzią.
– Co słychać?
– Wszystko dobrze.
– A w szkole?
– Też dobrze – mówi Dziecko 2.
– A poza tym?
– Dobrze.
Wtedy wygląda na to, że tematy się kończą i następuje żucie. Bliny to, jak wiadomo, potrawa związana z tradycją, często spożywana na zapusty, ale też przy różnych ważnych okazjach życiowych, z okazji narodzin czy też stypy – i rodzina świętując odtwarza właśnie model stypny. Do końca posiłku pada jeszcze tylko jedno zdanie:
– Kawior jest coraz droższy – mówi za każdym razem Matka.
Na dźwięk tych słów nikt nic nie mówi, nikt już nawet nie podnosi głowy znad talerza.
Ilustracja: foto z archiwum autorki
Natalka Suszczyńska – autorka opowiadań. Przed „Chipsami…” wydała 2019 r. w Wydawnictwie Ha!art książkę Dropie – nominowaną do Nagrody Gombrowicza.