Dwie prozy

C2

Wysłał film Droga Gawrona na szóste międzynarodowe biennale amatorskich filmów przyrodniczych Urban Nature do Genewy. Zaproszono go nad seledynowe jezioro, spał w drogim hotelu za pieniądze orgnizatorów, a jej włosy pachniały tłuszczem i niemyciem, co wcale mu nie przeszkadzało. Otrzymał nagrodę FIRPESCI i drugą jakąś za najbardziej wzruszającą scenę z udziałem nie-ssaka, choć scena owa była wymontowana z fimu Wróbelek Elemelek, ale co z tego, nikt nie domagał się zadośćuczynienia, nikt nie dopatrzył się naruszenia praw autorskich, a poza tym za komuny nie było jasno określonych zasad własności intelektualnej. I zresztą bardzo dobrze, pomyślał, mając w nozdrzach nieprzemijający zapach przetłuszczonych włosów, na tym polega socjalizm, że wytwory kultury są dostępne, świadomość kształtuje byt, jakżeby inaczej, mózg jest produktem świadomości, która jest produktem mózgu, lecz w porządku epistemologicznym mózgu – poza poznającym go podmiotem – nie ma, ergo gawrony z filmu prężyły się pięknie, cały rok poświęcony na zdjęcia, od zimy, od topniejącego paskudnego śniegu, nakrapianego błotem i śladami ptasich stópek, po drugą zimę, tym razem jeszcze bezśnieżną, lecz wietrzną, nieprzyjemną. Pióra stroszyły się podczas wyjmowania ze śmietników wspólnymi siłami, dziób w dziób, styropianowych opakowań na wynos wołowiny z chińczyka, ryż był ich największym przysmakiem.

Nie ma innej metafizyki niż spekulatywna – powiedział Nikołaj Jeżow, nim zabrano go w kajdanach nad jezioro Mamry, gdzie ze swoimi eunuchami miał pędzić żywot pustelnika i pokutować za winy, a mianowicie za to, że dowodził machiną zbrodni, co gawrony, kruki, wrony, kawki potępiały gromadnie jako pozbawianie ich źródła pożywienia. Kto by zaludniał miasta? Kto by produkował cudownie rozgotowany ryż? Pod czapką żołnierską znajdował się największy przysmak – ludzkie oczy. Cielska rozkładały się, mięso było żywe ruchem larw. Czyli co ostatecznie wolał gawron? Ryż czy oczy? A jeśli oczy, to jaki kolor? Czy znał elektryczność?

Wysłał film na konkurs, cały rok zdjęć, cały rok wspaniałych obserwacji, krukowate nie mają co prawda rozwiniętych tych samych partii mózgu, lecz ich inteligencja nie podlega dyskusji. Nad dość pierwotnym, gadzim mózgiem, narosła im nieobecna u ssaków kompania neuronów, przez co musimy powiedzieć – są równe, choć odmienne. Każdy inny, wszyscy równi, to spodobało się gremium. Za to można było dostać co najmniej zaproszenie na festiwal, a nawet nagrodę, franki szwajcarskie, zawsze w cenie, niezależność banku centralnego jest w zglobalizowanym świecie wielkim atutem o ile umie się rozsądnie podejść do polityki monetarnej, ale Helweci akurat są w tym nieźli, choć to żadni Helweci, przecież tam teraz są tylko imigranci z Portugalii i Albanii, i tu pojawia się zagadnienie wozu Platona. Czy to nadal wóz Platona czy już Sokratesa? Nie da się orzec, ale wiadomo, że podmiana dzieci w szpitalu nie ma znaczenia, dopóki ktoś jej nie zauważy. Czego tata nie zobaczy, to go nie zaboli. Możliwe, że setki razy jadłem człowieka albo chleb, w który ktoś obficie nasmarkał, ale co mi z tego, skoro tego nie wiem. Mogę tworzyć sobie niezliczone okresy kontrfaktyczne, ale sama możliwość nie przeraża. Wysłał film w formacie AVI, okazało się, że to nie jest rekomendowany, czy tam dedykowany, skrót dla pliku wideo, bo jebani Szwajcarzy niemal wszyscy mają macbooki nawet w kinie odtwarzają filmy z maca, a nie jak normalni ludzie z łatwopalnych tasiem, jak w Cinema Paradiso. Tak to widział, choć owo niedopatrzenie potraktowano bardzo łagodnie, a język jest seksistowski, powiedziała nawiedzona Serbka podczas gali rozdania, nawet wobec zwierząt.Nawiedzona, bo potem, jak gadaliście, to o niczym innym nie można było z nią mówić, wszystkie tematy, nawet w stylu jak ci się podoba miasto, ile kręciłaś swój film, schodziły na jeden. Jednowymiarowa dziewczyna, lat dwadzieścia cztery. To niedobrze być Serbem, nie wiadomo co ze sobą począć, nie można być sobą, tylko albo w jedno, albo w drugie ekstremum, mówiłeś nawalony, o czwartej nad ranem wracając do hotelu z nieudolnie hipsterskiej knajpy, gdzie z Serbką piliście alkohol. Był też irański wielbiciel kotów imieniem Szahram, ale on akurat nagrody nie dostał, co musiało go zirytować, bo plótł miny jak kosze z wikliny, będąc z tej samej gliny, puściłeś Kalibra dostawszy się do konsolety, przemocowo usuwając stojącego za nią mulata o przepieknym afro, człowieka z teledysku, i wszyscy mówili, że polski rap to ho ho, kto by pomyślał, przecież wy macie tylko Chór Aleksandrowa, zresztą nikt tak nie mówił, ale chciałeś, by mówili. Po raz sześćsetny odczuć swoją wyższość względem spróchniałych konsumpcją Ludzi Zachodu.

Libacja trwała nadal, a o godzinie siedemnastej dnia następnego miał odwiedzić was Nicolas Sarkozy, który przekwalifikował się na krytyka filmowego, ciągle miałeś w nozdrzach zapach niemytych włosów, była to najpiękniejsza woń. Nie mogłeś się od niej uwolnić i nie mówiłeś swobodnie, bo za uśmiechem krył się stres, krył się kortyzol, który Sarkozy wstrzyknął ci w kark, gdy wspólnie posuwaliście pionki na mapie Europy w Pałacu Elizejskim, jeszcze gdy był on tylko prezydentem. Miałeś taki bajerancki kijek zakończony pólkolem, można było strącać figurki żołnierzy, przesuwać dywizje, zaplanowaliście wspólnie zamach w teatrze Bataclan, ale do tego nie chciałeś się przyznać nawet swojej ukochanej, nawet w porywach miłości, po pijaku, chcąc i niechcąc zarazem dotkąć jej uda.

A normalnie nie byłoby mnie stać.

Godzina mijała, potem kolejne dwie, każdą liczyłeś od dwudziestej czwartej minuty, właśnie tyle po trzynastej sam ze sobą dojechaliście na miejsce. Przedwcześnie, coż robić, trzeba siedzieć, pić skandalicznie drogą kawę, słuchać syku pary w ekspresie, obserwować wygładzonych Szwacjarów, ubranych w stylu smart każual, mężczyźni w swetrach, pod nimi kraciaste koszule, dobre buty, kobiety w żakietach, w spódnicach plisowanych, miałeś dużo czasu by oglądać ludzi, prasa zagraniczna na stojaku, szlachetnie starzejący się ludzie rozmawiają podgłosem, jakby planowali jakieś zbrodnie, jakieś spiski, rządu obalanie, ale po minach widać, że to po prostu maniery, takie ni-to-szykowne, ni-to-sztywne, irytujące, więc postanowiłeś zadzwonić przez telefon.

Wybrałem numer, mówiłem jak najgłośniej, starając się uwypuklić wszystkie szeleszcące zgłoski, z profesorską dykcją, mądrym tonem. Patrzcie, co wy mi tym niezaangażowanym, bankierskim szeptem będziecie dychać nad uszami, ja tu jestem gwiazdą, to ja mam identyfikator z napisem participant – twórca dokumentu o warszawskich, krukowatych, corvus corvus, opłacany z waszych podatków. Z waszych gór złota od Saddama Husajna i Kaddafiego, coście je sobie przywłaszczyli, gdy ich zabijano, kiedyście zacierali wasze gładkie łapki, że teraz wasze, objęte najściślejszą konfidencją, rączki przejmą majątek po dyktatorze; kiedyście się po cukierniach gromadzili tłumnie, świętując śmierć kolejnego despoty, a ludzie brali to za umiłowanie demokracji, jakie to dojrzałe, jakie to serdeczne społeczeństwo, mówili, a dla was ważny był tylko grosz, utuczyć prosię i ubić rękami obcych, wojna się nie opłaca, chyba że toczą ją gdzie indziej.

Gdzie wam do moich gawronów kochanych, bezlitosnych, ale dziarskich i z porankiem, z bezsennością kojarzonych, bo to od ich nawoływań liczy się nowy dzień, a zatem i noc źle przespana, to one odmierzają czas, rozpoznają się w kałużach i stroszą pióra na bokach głów, by wyglądać bardziej niebezpiecznie.

Mijała godzina, foyer zapełniało się ludźmi, international english, skąd jesteś, a ty skąd; o, byłem tam dwa lata temu na wakacjach, piękny kraj, pijecie dużo wódki, a o czym twój film, good luck, świeciły się oczy, miłe podniecenie, czarny Belg, film o karaluchach w bloku, urban nature, w Antwerpii to problem, te karaluszki, te robale arcywytrzymałe, ich relacja ze wspólnotami lokalnymi, jak to umacnia, jak to tworzy, spaja mniejszości, wykluczenie karalusze, jedni z karaluchem codziennym w bloku, drudzy nigdy go nie widzący. I to są wasze ideały? Czy to nie najgorsza przemoc, nasyłać na nas tak potężnego przeciwnika? Quo Vadis, Europo? (Do chuja Władysława, chciałeś dodać, ale jak to przetłumaczyć?).

Ten humanitaryzm tak zwany i szacunek??, Czarny Belg podnieca się, skóra na wysokim czole napręża się, a w ogóle król Leopold, Kongo prywatne dominium, kto za to nam zapłaci, no kto to zrekompensuje, historyczne upośledzenie, stracona tożsamość, Frantz Fanon i w ogóle. Jakim „nam”, pytasz, to pytanie było nieodpowiednie, jego czoło się marszczy, rozmowa kończy się rwanym śmiechem. I kolejne dziesięć uścisków dłoni, dziesięć small talków, czas mija, pojawiają się nieliczne media, bo kogo w sumie to obchodzi, chyba tylko lokalne portale, które i tak nie mają o czym pisać, lepsze to niż awaria wodociągów. Wchodzicie, krzesełka plastikowe z poduszkami z Ikei, fioletowe reflektory, sympatycznie, człowiek w garniturze wita gości, rozpoczyna się przegląd.

Wasz poziom angielszczyzny jest skandalicznie wysoki.

Dwa lata wcześniej, tu, gdzie obecnie trwa budowa budynku mieszkalnego, znajdował się wygon, rozjeżdżona trawa, jakieś krzaki, gruz, śmieci po grupkach pijących piwo, doskonały żer dla gawroniego gangu, obecnie strawiony przez zachłanną deweloperkę. Gawrony jak wysiedlani z mieszkań ludzie. Przestrzeń wolności kontra władza rynku. A złoże było świetne: okruchy chipsów, porzucona resztka kebaba, skutki uboczne toczących się spotkań. Ptaki z rodziny krukowatych mają niezwykle szeroki repertuar zachowań, są w stanie dostosować swoją dietę do panujących warunków bez szkody dla zdrowia, przypominają w tym nas – ludzi. Gawrony gustują w chrupkach, zwłaszcza o bardziej łagodnych smakach, paprykowe, keczupowe, wasabi, imprezowe, piwne nie budzą w nich radości, ale już przy takich śmietankowych czy solonych żółtych, z dziobów dobywa się głośne krakanie, wzywająjące na ucztę.

Współpraca, wymiana korzyści jest bardziej opłacalna niż samolubność i ptaki doskonale o tym wiedzą. Per saldo wychodzi się na tym znacznie lepiej, dlatego też życie w społeczeństwie jest, mimo ogromu poświęceń, znacznie korzystniejsze niż samotniczy trud, czyli Hobbes wygrywa. Rosseau dostaje wciry, krukowate są w stanie uznać każdą władzę, która zapewnia im bezpieczeństwo. Dlatego są istotami rozumnymi. Policjant może być brutalny, ważne, by było wiadomo za co bije, inaczej rozpoczynają się rewolucje. I tu, proszę, centrum miasta, skwerek, furkoczą skrzydła, szare brzuchy zderzają się ze sobą – oto przewrót, władza zostaje obalona, wrona-pretendent ze swoją koterią przejmuje rządy. Nowy rozdział, przyroda i historia wcale nie stanowią opozycji statyczne-dynamiczne, liniowe i cykliczne. Droga i punkt. To dziewiętnastowieczna bujda, choć jakże nęcąca, ale spójrzcie, te ptaki mają własną dialektykę. Więc albo przeciwstawność rozpada się, albo też uznamy krukowate za osoby niebędące ludźmi, tak jak już zrobiono z delfinami w Indiach… Boże, Boże, co za poziom dyskusji, co za erudycja, młoda generacja wschodnich Europejczyków ma ambicję, oni chcą więcej, wcale nie wschodnich, tylko… E tam, co ja im będę gadał, poza tym słuchajcie, wcale nie jestem taki młody, po prostu mam twarz jak osesek, jak nastolatek nieopierzony i ile bym w siebie nie wlał trucizn, to nadal buzia, atoli wiedzcie, że niby Ole Gunnar Solskjaer jestem mordercą o obliczu dziecka i ambicję mam i owszem, a to taką, żeby podrapać się w plecy.

Ciasna marynarka pije, boję się, że pęknie na barkach. Nie może pęknąć, drugiej nie mam, a tu dopiero pierwszy dzień, choć jasne, połowa ludzi jest ubrana na luzie, ale ja chcę utrzymać bezsensowny obyczaj. Zgodnie z trendami, roję sobie, że wychodzę im na przeciw.

Knajpa. Jest późno. Piwo i historia o facecie, który ukradł z muzeum archeologicznego miecz z epoki brązu po czym zaszlachtował nim swoją dziewczynę, debata o wystawianiu broni. Czy to nie apoteoza przemocy, mówi Brazylijka w wieku lat czterdziestu kilku. Za miarę postępu uważamy tworzenie coraz doskonalszych narzędzi do zabijania, etapy w drodze ku powszechnej miłości znaczone są przez kolejne miecze, łuki, rydwany bojowe, może to było niezbędne, ale teraz należy to odrzucić, a przynajmniej nie eksponować. Muzea tylko zachęcają do zbrodni. Facet mieczem z epoki brązu, ledwo utrzymującym spoistość, zamordował partnerkę, w momencie cięcia ostrze rozpadło się na kawałki, część z nich pozostała w ciele, niby amunicja dum-dum. To utrudniało lekarzom ratowanie życia, facet zaatakował ją w centrum handlowym, gdzie była na kawie z pewnym mężczyzną, podejrzenia okazały się uzasadnione, ale co z tego, mówi sąd, nie dość, że zabójstwo i to zaplanowane, bo miecz skradziony kilka godzin wcześniej, to na dodatek destrukcja narodowego dziedzictwa, narodowego miecza, którym mordowali się mieszkający przed nami ludzie. Choć może nie tym konkretnym zapewne, ten został znaleziony w grobowcu należącym do możnego członka plemienia, wraz z innymi przedmiotami codziennego użytku. Czy okraść złodzieja to kradzież, odzywa się nagle owa serbska fanatyczka płciowości języka, pijana, ciekawa sprawa w sumie, pytanie przepada jednak jak krzyk w studni, zamienia się w buczące echo. Nikt Serbki nie słucha.

Brazylijka zmienia temat na ceny papierosów, o tym jak to drogo jest w Europie, a tutaj to w ogóle dramat. Postulat ukrycia przed młodzieżą zbrodniczych korzeni spalił się , teraz tworzymy federację palaczy, co to idzie na przekrór modom, wypisujemy się z klasy średniej. Zresztą co więcej możemy, skoro myśmy tu z racji zwierzątek, miejskiej fauny, czarna księga zbrodni na zwierzętach miałaby nieskończoną ilość kartek. Więc wmówmy sobie, że nikt nigdy nikogo nie skrzywdził, wypełnijmy historię baśnią o współpracy, usuńmy pamięć, tożsamość, na co to komu.

Gawrony w momentach szczególnego zagrożenia potrafią wydawać dźwięki zgoła przedziwne, w niczym nie podobne do zwykłego krakania. Czy to poezja bojowa, poezja tyrtejska, żałobna, spisywana, czy gawrony również skandują „pamiętamy!”? Cześć i chwała bohaterom?

Wyrwane piórka, ale rzadko kiedy zbrodnia, rzadko kiedy jeden drugiego zabija, ale fakt jest faktem – pamiętamy zapach przetłuszczonych włosów, pamiętamy przytulanie na skórzanej, w tandenty sposób burżujskiej kanapie i żaden ptak nie mógł nam zagrozić, niemniej to my, dziedzice nowej epoki, w gawronie spostrzegliśmy czystą radość. Dobro jest istnieniem, zło to brak dobra, zatem brak istnienia, zamykamy się w kole, młodzi postkomunistyczni obywatele czytają wiele książek, oglądają filmy i gardzą, i ciągle gardzą, i z tej przyczyny wygrywają festiwale.

Postkolonialny kompleks odnajduje swą drugą połówkę.

Mnóżmy się zatem, bo co bez nas zrobi zurbanizowana natura, co będą jeść zwierzęcy mieszczanie, gdy zabraknie odpadków, gdy staną kotłownie, kto zawalczy o ich styl życia? Kto poratuje kunę, gdy ta kuna nic nie kuma? Nie wiesz jak jest „kuna” po angielsku, nie dzielisz się tym z nikim, wieczór jest coraz jaśniejszy i przeistacza się w świt, a alkohol niezwykle jest drogi, ale co tam, wygrałeś nagrodę, stawiasz, oto najpierwotniejsza forma redystrybucji.

Stawiasz, stawiaj, stawiam. Jeden-dwa-trzy-cztery – dłonie wyciągają się ku kontuarowi, mokre półokręgi odciskają na ladzie, wycieram jeden z nich swoim łokciem, przecieram rękawem, brudzę marynarkę, marynarkę symbol czystości intencji w obliczu coraz brutalniejszego świata. Przy genewskich cenach nagroda wcale już nie jest taka wysoka, jak dobrze, że z tym worem złota będę mógł umknąć do mego biednego kraju. Mieszkania za to nie kupię, ale skuter? Wycieczka promem Queen Mary II między Wielką Brytanią a Nowym Jorkiem? Dziesięcioletni zapas kostki rosołowej premium? Z każdym rozdartym dziobem, który napajam, roztapia się kolejna kostka, kolejny dzień na plaży w Australli, kolejny nieuratowany orangutan ginie pod palmą kokosową, kiedy ja tu się dobrze bawię za gawronie pieniądze. Nikt nie pyta o tantiemy dla zwierząt, nikt nie pyta o stosunek pracy między aktorami a reżyserem. Zwierzę nie posiada dobrze rozumianego interesu – odpowiedziała komisja sprawiedliwości w mojej głowie. Moi drodzy, czy to jest w porządku? Czy ów delfin, jednostka nie będąca człowiekiem, posiada też prawo do prywatności, czy można udostępniać jego dane, czy może wziąć chwilówkę? Tyle pytań, a konsultanta, co na nie wszystkie odpowie, nigdzie nie widać, zamiast tego z gniazda wyłaniają się ku mnie kolejne pisklęce przełyki żadne wódy: daj, daj, daj, bo umrę, nie chcesz chyba żeby twoje dziecię zdechło.

Otwieracz do puszek jest mi milszy od ciebie, ty mendo – odpowiadasz pracownikowi knajpy, który karze ci odsunąć się od wyjścia na dwa metry. Kalwińska dyktatura chcę cię pozbawić duszy, przeistoczyć w wytłoczyny z jabłek, wyssać soki i uformować na swą modłę. Twój język jest obcy, lecz intencje zrozumiałe. Ochroniarz robi groźną minę, fuck off, dodajesz, okay, don’t touch me, okay, fine – mówisz do łysej gęby w czarnej koszuli. Jezioro Genewskie błyska żółtymi punkcikami, nad czernią lewitują okna domów. Jesteś silniejszy.

A teraz znowu pojawia się film na ekranie. Gawron imieniem Michael Corleone przejmuje prawa do żeru na tym trawniku. Słabsza grupa musi odlecieć, kraczą i złorzeczą, ale nie podejmują walki. Historia to dzieje walki o dominację, potęga to najprzyjemniejsze uczucie, za nią należy dziękować ojcom i dziadom, mówi Perykles, który w niczym nie różnił się od współczesnego gangstera. Na tererenie Michaela panuje porządek, jeden nie zaatakuje drugiego bez przyczyny, każdy może spać spokojnie, na gałęzi czy parapecie panuje ordnung. Może wszystko, bo zapewnia bezpieczeństwo innym. Nie przekroczy ustalonych przez siebie granic, bo każdy jego czyn jest przesunięciem owej granicy. Gawron-Lewiatan.

„Stałość praw ostoją mocy rzeczypospolitej”, widnieje na budynku sądu, obok którego przelatuje brygada kawek. Potężny gmach z piaskowca bije duchem międzywojnia, kiedy to praprzodkowie sfilmowanych kawek latali ponad jego budową, wydalali na jego fundamenty, będąc jakby zapowiedzią żelaznych ptaków, których odchody miały znacznie niebezpieczniejszą naturę. Mówi narrator, narrator czyli ja, narrator cały czas zbacza z tropu, to chyba najbardziej spodobało się jurorom, ten intertekst, ten bezsens, wschodni Europejczycy wiedzą, że sky is the limit, tak, tak, potwierdziłeś to bez pudła, bez dwóch zdań nagroda jest zasłużona, uszczknąłeś sobie odprysk ze skarbu dyktatorów. Gawronia mafia obraduje nad ranem, w tle kominy elektrowni, nagie zarośla, piękny, apokaliptyczny widok, nic tylko brać się i rozkoszować. Zresztą pamiętasz doskonale ten dzień, statyw, wiatr, wilgoć od rzeki, a ty stoisz i kręcisz i poświęcasz się dla chwały twej ojczyzny Warszawy, ku pamięci jej ptaków, jej rodzimych mieszkańców, bez których nie byłoby domu, a tylko bryły i samochody porozrzucane po banalnej równinie. I jeszcze wielki jęzor Wisły, wilgotny, błotnisty, ruchliwy masowym szaleństwem komarów. Komar żyje dokładnie tyle, ile człowiek, czyli jedną jednostkę bycia. Granica między procesami to widzenie czasu. Gdybyśmy żyli miliony lat, ciągle ruszający się płaszcz ziemi zdawałby się nam procesem, a kontynenty zjawiskiem meterologicznym. Jeśli mielibyśmy żyć ułamkową sekundy, spadający wodospad byłby dla nas stałością. Więc jak to jest? Patrzę na komara, a kto (kogo biorę za nieruchomego?) patrzy na mnie? Kogo kąsam?

Komary robią błyskawiczną karierę, w animacji poklatkowej przechodzą przez wszystkie stadia życia, niby świat simsów w przyspieszeniu. I tak w kółko, i tak będziemy sobie majsterkować, łącząc komary z domorosłą filozofią. Widzowie to lubią, to dopiero temat na kino, za rok spotkamy się z powrotem, z nowym produktem przybędę do was po złoto nazistów, bym mógł wykarmić moją ptasią rodzinę czymś więcej niż marną glizdą spasioną na petach i benzynie.

„I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie. / A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie.” Leśmian zeskoczył z żyrandola prosto w gar pełen zupy. Starałeś się przełożyć jego wersy na angielski, wydeklamowałeś stojąc nad stołem, posiłkując się smartfonem Irańczyka. Wszyscy uważnie potakiwali i mądrze milczeli, i oczywiście, mocą żelaznych zasad międzynarodowej konwersacji, wskoczył temat nieprzetłumaczalności poezji. Bo każdy język to mikrokosmos, tak, tak, my na przykład mamy słowo na słońce odbijające się w wodzie, a słyszałem, że u was to jest siedem określeń na wełnę. A u nas jest trylion przekleństw. Każdy zaczyna przytaczać swój ulubiony wiersz i robi się nam sympozjum z traduktologii, radiopatologii chyba, boże święty, matko jedyna, co tu się wyprawia. Ziomek z Malezji, który mieszka w Londynie, mówi, że ten poemat powstał „w czasie wojny”. Jakiej wojny nikt nie zapyta, przecież nikt nie słuchał. Nikogo nie obchodził twój żałosny wiersz pisany trzcinką, Malezyjczyku, uśmiechnij się do nas, uznaj nasz szacunek. Wzruszenia rosną, wzbiera fala patosu i chuj z tym wszystkim, chciałbyś powiedzieć i walnąć kuflem w stół, lecz ręce masz związane, a na nogach skały, wskaźnik internacjonalizmu szybuje w kosmos, oto żywa utopia, patrzcie jak się milenialsi kochają, jacy są otwarci i akceptujący, jacy są wege, jacy są pro, naszym patronem jest dziecko Emmanuela Macrona i Justina Trudeau, nasze lingua franca jest na poziomie C2, wreszcie możesz się najebać za uczciwie wygrane pieniądze.

(À propos rasizmu: nie ma to jak sesyjka z antysemityzmem w towarzystwie lewicowych znajomych, jebane Żydy bombardują Strefę Gazy, jebany Netenjahu pejsaty mur buduje, przemoc stosuje, mośki pierdolone rasistowskie, ksenofobiczni chałaciarze… À propos rasimu: nie ma to jak grupowy lincz na hiszpańskich Erasmusów, względnie pijanych Angoli, zdrowo jest rozładować swój instynkt, jakże inaczej spałbyś w nocy. À propos rasizmu: nie ma to jak w Genewie za umoczone we krwi franki nawalać w tępych Amerykanów, grubasów, niedouków, morderców, nie ma to jak po pijaku wspomnieć o Guantanamo).

I teraz na scenę wkracza zarzygana Portugalka, którą niedawno gdzieś wcięło. Portugalka jest bardzo ładna, ma duże brązowe oczy, stylową kurtkę i wymiociny wokół subtelnie umalowanych ust. Jako jedyna też robiła film o ptakach, gołębiach chyba, ale pewien nie jesteś. Portugalka bełkocze, że she had a few shots. Kochaj mnie, Portugalko, zostań moją żoną, nie zmywaj tych wymiocin ze spodni, oprawimy je w ramkę, zbudujemy sobie domek nad Dunajem, będziemy hodować gęsi gęgawy i filmować jak rosną. Będziemy hodować truskawki i marihuanę. Grać muzykę na zarośniętym ganku. Będziemy wiedli żywot prosty, lecz szczęśliwy, z dala od szumu wielkiego miasta, od korporacyjnego świata instytucji kultury. Kochaj mnie, a dam ci walkmana i skuter. Dam Ci cały cukier świata. Jak właściwie masz na imię? Portugalka siada po przeciwległej stronie stołu i zaczyna szukać telefonu w torebce. Zamiast tego wypada z niej mnóstwo sznurka. Po co ci ten sznurek, moja droga, po co ci on? Wychodzisz na papierosa, odbierając kolejne gratulacje. Jest dobrze.

O inteligencji krukowatych świadczy poniższy eksperyment. Dwie wrony umieszczono w małym pomieszczeniu. Gdy dawano im pożywienie, każda zazdrośnie strzegła swego kąska, zastawiając się ciałem i łapczywie jedząc. Gdy jednak przedzielono je szybą, ptaki od razu zrobiły się bardziej swobodne, choć przecież nadal się widziały. One  w i e d z i a ł y, że przeźroczystość nie oznacza przenikalności. Jadły w spokoju, wiedząc, że ze strony drugiej nic im nie grozi. I wcale nie musiały tego sprawdzać, dziobiąc w szybę, co uczyniłby na przykład wróbel.

Tak mówiłeś ty-narrator, czyniąc wstęp do ujęcia wrony umykającej z wielką kromką chleba na gałąź. Po co jej taki kawał? Ano na przyszłość, na przyszłość kochani, racjonalne planowanie, akumulacja wypieków, praca za dniówkę, początki pracy najemnej, zakracz dla mnie, a dostaniesz robaczka. Potem pojawiała się zgrabna animacja uczyniona przez koleżankę po ASP: gawron rozpoznaje się w lustrze. Skąd to wiemy? Wiele z nich lubi stroić miny, czy też ćwiczyć groźne pozy, obserwując swoje odbicie. Ćwiczą kroki, które potem odtwarzają w towarzystwie kumpli, zwłaszcza gdy zbliża się okres godowy. Wszystko wyrysowane prostą kreską, w tle Pałac Kultury i jakieś sterowce, mające tu robić za akcent. Śmieszna animacja, trochę zbyt infantylna, ale darowanemu koniu nie patrzy się w Adobe Premiere Pro. Wzmianka w napisach końcowych, dzięki za pomoc, ale kasą to się nie podzielę, bo przepiję ją dzisiaj.

Tymczasem Brazylijka i czarny Belg całują się, sfanatyzowana a Serbka śpi ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Jej ciało jest sztywne i blade. Jak mumia, rzucasz durny dowcip, a twój dwojący się w oczach rozmówca wcale się nie śmieje. Turek pisze na Messengerze, a barman mówi, że ostatnie zamówienia, moi kochani, koniec libacji, nocnych sklepów brak u nas w Genewie, my cenimy sobie ład i spokój. A więc powrót do hotelu, powrót z ciężką głową, z szumem między uszami, kolacja bogów mija. Miało się nie kończyć, miało bystrym potokiem płynąć to uprzejme bajdurzenie. Imperatyw dorżnięcia się wygrywa z rozsądkiem, mimo że masz jeszcze pół kufla, idziesz po następne, nie chcesz być stratny. W nozdrzach nadal masz zapach jej przetłuszczonych włosów.

Z otępienia wyrywa cię dźwięk bitego szkła, upadł kufel, piwo na podłodze, fuck, fuck, mówi sprawca zamieszania, a ty orientujesz się, że marynarka jest w połowie zalana, i teraz będzie śmierdzieć najgorszym odorem świata, zwietrzałym piwem. Twój plan utrzymania konwencji umiera, a przecież jutro spotkanie w genewskim ratuszu, pan wiceburmistrz wręczy wam promocyjne misie i kalendarze. Wypada być na galowo, no ale nic, nie gniewasz się, i tak jest za gorąco, lecz pijana Norweżka powtarza: fuck, sorry, i wyciera cię niby niemowlaka papierowym ręcznikiem. Po co to robisz, najmilsza, po co mnie przepraszasz, gdy chciałbym żyć w świecie, w którym nikt nie musi mówić ani fuck ani sorry, ani wait a second, I’m gonna wipe it off? Czemu ona to robi? Czemu traktuje cię jak ofiarę? Czy pachniesz złością? Czynisz grymasy? Rzucasz pioruny z oczu? Może to pozór tylko, że jesteś spokojny niczym tafla jeziora w bezwietrzne popołudnie? Oto problem bez rozwiązania. Błędne koło, od którego trzeba uciec. Mój duch jest twardy, moje poglądy niezmienne. Wypiję więc dowolną truciznę. Wiem, gdzie leży dobro i stale zmierzam w jego kierunku.

Lewy kurwa

Lewandowski Robert: ojciec opatrznościowy współczesności, współdawca przestrzeni, obserwuje mnie zza migawki błękitnego telefonu Huawei. Z uśmiechem cyka mi zdjęcie z ulicznego telebimu. Poprawia krawat, przemawia z butli płynnym triumfem. Ogląda mnie, gdy jadę autobusem, gdy się upijam, śmieje się z moich anegdot, gdy idę do sklepu, prowadzi mój wózek.

Lewy, kurwa, Polsko 2015–2020, twarzy pięciolecia zwycięstw, protestów, pejpasów, kas samoobsługowych. Ciągłego stania nad przepaścią, która jakoś nie chce nas pochłonąć.

Dowiedziałem się od Ciebie, że jeżeli mogę być lepszy, to mam taki obowiązek. Należy dążyć do doskonałości, albowiem to ona jest stanem domyślnym. Każdy z nas jest powołany do bycia liderem. „Hektolitry potu na siłowni”, bez bólu niczego nie osiągniesz, sylwetka z brązu, do roboty, ciach-ciach, gotuj, szanuj, nie stosuj przemocy, nie stosuj używek, kochaj się jak mistrz, miej gęste włosy i uprany sweter, znaj się na drewnie i na winie. To o Tobie pisał Deleuze, słowo-rozkazie, Lewy…

Nie ma dnia, bym cię gdzieś nie zobaczył, widzę cię częściej niż własną twarz w lustrze, ja pierdziele, Lewy, człowieku-marko, znaczku nalepiany na niebo, czy muszę wyjechać w głuszę, czy muszę wypierdolić w rozlewisko Biebrzy, byś mnie nie atakował?? No, Lewy, kochanie, dajże spokój, odwizerunkuj się ode mnie, przestań nalepiać się na każdy atom, na każdy cukierek, powściągnij cugle swoim menedżerom, chociaż na dwa tygodnie.

Jesteś deweloperem, który zbuduje mi dom, jesteś obrazkiem, którym zdobiony jest mój ręcznik, jesteś portalem, z którego czerpię fałszywe informacje, jesteś nazwiskiem, z którym kojarzą mnie ludzie w Uzbekistanie i w Hiszpanii. Jesteś totemem mojego plemienia, które co dwa lata obchodzi karnawał.

REDAKCJA: Paweł Harlender
KOREKTA: Julia Mikusek


Aleksander Sławiński (ur. 1993) –  Sympatyczny i uczynny człowiek. Rzetelny pracownik. Oddany mąż i ojciec. Publikował w różnych miejscach, m.in. w „Wakacie”, „VICE”, „Małym Formacie”, „Frondzie Lux”, „Wizjach”. Oddycha tlenem.