Nie widzę go z tarasu, nie wiem więc, ani jak duży jest, ani jaki ma kolor. Jedyne co wiem, to że każdej nocy, przycupnięty na dachu, wymiaukuje moje imię do księżyca. Nie jestem żadnym ekspertem od kotów, ale wydaje mi się, że może to ruja, bo te jego bezradne pomiaukiwania bardzo przypominają szloch małego dziecka. Szczerze mówiąc, brzmią nawet trochę strasznie. Kiedy je słyszę, od razu przychodzi mi do głowy wycie tych wszystkich białych istot zamykanych w piwnicach w horrorach. I za każdym razem jestem coraz bardziej przekonany, że kot wymiaukuje moje imię.
Oczywiście chciałbym usłyszeć także opinię kogoś innego. Kogoś, komu mógłbym powiedzieć: nie wydaje ci się, że ten kot mnie woła? Ale Virginia opuściła mnie, jeszcze zanim zaczęły się pomiaukiwania, prawie dwa miesiące temu. Zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Pewnego niczym nie wyróżniającego się dnia wyszła kupić sałatę i zalesić moją wymarłą lodówkę. Już nie wróciła, mimo że jeszcze tego samego ranka, z ciałem oplatającym moje, zarzekała się, że teraz, gdy już mnie odnalazła, nigdy mnie nie opuści. Po jej odejściu rozpaczałem, że po tych dwóch miesiącach namiętności, które spędziliśmy zamknięci w moim mieszkaniu, z dala od zewnętrznego świata, nie pozostało nic przydatniejszego niż szczęście, nic w rodzaju numeru telefonu, adresu, jakichś nazwisk, które można by powiązać z imieniem. Imieniem, które po jej odejściu w kółko powtarzałem, niby już nie przywołujące jej zaklęcie. Ale ona tak to widziała: dwie nagie dusze, ogołocone z tożsamości i nieczystości dnia powszedniego, płonące dla siebie nawzajem. Chciała, żeby wystarczyły mi jedynie jej ciało, jej zielonkawe oczy, jej mokre włosy. Miałem nie wiedzieć nic z tego, czym była, gdy nie było mnie w pobliżu. Pragnęła miłości z innego świata, a nawet z innych czasów, wyzwolonej z powłoki okoliczności, ulepionej tylko z ciała, kości i elektryzującej skóry. Jeszcze przyjdzie czas na całą resztę, na to, co czyniło nas zwyczajnymi, znajomymi, różnymi. Na to, co pewnie by nas zniszczyło. A ja przyjąłem jej warunki. W rezultacie przedstawiała mi się tak, jak sama chciała: jako leśna nimfa, duszek, ostatni ścieg w mitycznym hafcie rodu wróżek, faunów i elfów. Dzięki tym warunkom wiedziałem, że kocha mnie, jak nikt inny nigdy nie kochał, ani nie pokocha. Gdybym tylko wiedział, że pewnego dnia zniknie, wypytywałbym ją nawet o adres jej dentysty. Dzięki temu mógłbym szukać jej w miejscu przystępniejszym niż zaczarowany las.
Virginia, kobieta, która miała nigdy mnie nie zostawić, pewnego dnia dwa miesiące temu po prostu odeszła. Od tamtego momentu, nie sypiam po nocach. Ciemność rozlewa się nad miastem, a ja z mojego łóżka pilnuję świata, który o tej porze wydaje tylko dźwięki płynącego bez kursu statku: elektryczne buczenie lodówki, metaliczne skrzypienie windy pokonującej w tajemnicy piętra budynku, pojedynczy klakson, odległy jak lament umierającego. Słucham tego z najwyższą uwagą, ale przede wszystkim słucham kota, jedynej żywej istoty poza mną, która nie śpi w tym zakątku wszechświata. Może byłoby prościej, gdybym miał na imię Evaristo, Froilán albo Salustiano. To praktycznie niemożliwe, żeby kot umiał wymiauczeć takie dźwięki. Ale na imię mi Juan, jak mojemu ojcu, mojemu dziadkowi i don Juanowi. I wygląda na to, że kot to wie, bo każdej nocy z zaskakującą punktualnością wskakuje na dach i z desperacją, z bólem, przywołuje mnie. Woła mnie jak ktoś, kto przywołuje swojego ukochanego.
Nie chcę dopuszczać do siebie takich myśli, bo mam wrażenie, że to pierwszy krok do utraty rozumu, ale po prostu nie da się tego uniknąć. Myślę o tym obsesyjnie całe dnie, wytrzymuję do nadejścia nocy. I wtedy kolejny raz przekonuję się, że tak naprawdę się mylę, że nie zwariowałem, że ten przeklęty kot mnie nie woła. Ale za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że wymiaukuje moje imię: Juan, Juan… Bez wytchnienia, pełen nadziei.
Jestem jedynym Juanem mieszkającym w tym budynku. Wiem, bo sprawdziłem skrzynki pocztowe. Dziesiątki razy powtarza się imię Antonio, kilkakrotnie Pedro i Luis, jest nawet jeden Froilán, ale nie ma żadnego Juana. Jeśli kot kogoś woła, tym kimś jestem ja. To ja jestem tym, kogo szuka. Trzeba to po prostu przyznać. Z obawy, że przez kota zapadnę na przewlekłą bezsenność, gdy słyszę go czwarty dzień z rzędu, postanawiam działać. Podzwonię tu i ówdzie, pobadam. Wygląda na to, że nikt nie słyszał kota miauczącego rozpaczliwie po nocach. Być może dlatego, że jestem jedynym lokatorem ostatniego piętra. W końcu ktoś podrzucił mi wskazówkę: może to kot nowej sąsiadki, dziewczyny, która ledwo co wprowadziła się do budynku. Odkąd opuściła mnie Virginia, żyję odwrócony plecami do świata, przez co nie dziwię się nawet, że mamy jakąś nową lokatorkę, o której nie wiedziałem. W tym stanie czystej introspekcji, w którym się aktualnie znajduję, zwróciłbym uwagę na jej przybycie, tylko gdyby wnoszono do jej mieszkania po schodach pianino. Ale nowa sąsiadka przybyła bez sprzętu muzycznego, owinięta w ciszę jak w obcisły plusz. Podejrzewałem, że wskoczenie na dach z jej tarasu nie stanowiłoby zbyt dużego problemu dla żadnego kota. Zresztą nawet ja mógłbym to zrobić. Chyba nie ma już wątpliwości, do kogo należy rujnujący moje noce kot.
Zdecydowany położyć kres mej męce, po południu dzwonię do drzwi. Nie udaje mi się zdecydować, czy kobieta, która otwiera, jest czy nie jest piękna, ale z pewnością chciałoby się ją pogłaskać. Szczupła, niezbyt wysoka, z tych, które nawet po śmierci by się uśmiechały. Po jej ubiorze – obcisła i krótka koszulka niezasłaniająca kolczyka dekorującego pępek – i plamach potu pod pachami, zgaduję, że zaskoczyłem ją w połowie ćwiczeń. Być może biegała na bieżni albo robiła brzuszki na jednym z tych urządzeń, które to można trzymać złożone pod łóżkiem, tam, gdzie kiedyś chowano nocnik. Zawsze podziwiałem dziewczyny zdolne do poświęcenia kilku godzin swojego dnia na kształtowanie sylwetki. Być może przez to, że ja, mówiąc wprost, należę do tych, którzy poddają swoje ciało erozji wietrznej. Ale wiem, że pomiędzy nią a mną nigdy do niczego nie dojdzie, ponieważ jesteśmy skazani na rozpoczęcie na złej stopie. Z największą dozą uprzejmości pytam ją, czy ma kota. Kotkę, poprawia mnie. Z jeszcze większą dozą uprzejmości podpowiadam jej, żeby wcisnęła długopis w jej odbyt, gdyż mam dość tego miauczenia każdej nocy. Ale wygląda na to, że żyjemy w świecie bez wolności słowa. Z ust kobiety schodzi uśmiech i spogląda na mnie, jakbym właśnie wrzucił do jej domu wypatroszonego kalmara. Moje cienie pod oczami jej nie wzruszyły. Z wielką dozą uprzejmości wyjaśnia mi, że chociaż z chęcią wcisnęłaby długopis, albo inny równie ostry przedmiot w mój odbyt, nie ma zamiaru zrobić tego swojej kotce. Kończy uwagą, że w każdej aptece sprzedają zatyczki do uszu i zaczyna zamykać drzwi z groźbą w oczach.
Ale wtedy pojawia się zwierzak. To zmienia wszystko. Cóż mogę rzec? Porusza mnie jego uroda. To biała kotka, bieli tak wspaniałej, że od razu myślę, że ktoś wyjątkowo uzdolniony wyrzeźbił ją z kuli śnieżnej. Nie jest ani gruba, ani wychudzona, jej ciało jest gibkie, lekkie. Jej oczy są niezdecydowanej zielonej barwi wpadającej w żółć. Ale najbardziej ze wszystkiego dziwi mnie jej zachowanie. Kotka stoi nieruchomo w drzwiach kuchni, skąd obserwuje mnie z mieszanką podejrzliwości i zachwytu. W końcu decyduje się przezwyciężyć swój paraliż i zaczyna powolutku się do mnie zbliżać. Ocenia uważnie każdy krok, tak, jakbym był jakimś duchem i mógłbym w każdym momencie zniknąć. W końcu zaczyna ocierać się o moje spodnie z sympatią tak szczerą, że aż robi mi się niezręcznie. To jej drobiazgowe i niespodziewane ocieranie się sprawia, że lekko trzęsę się z ekscytacji. Podnoszę ją z podłogi i patrzę jej w oczy.
– Dlaczego mnie wołasz? Co o mnie wiesz? – pytam szeptem, tak, żeby kobieta mnie nie usłyszała.
Kotka nic nie mówi. Ogranicza się do spoglądania na mnie tym wzrokiem, który wydaje się mieć drugie dno, jakieś drugie spojrzenie ukryte pod spodem. Ciszę przerywa dopiero dziewczyna.
– Nie wierzę w to – mówi, poruszając głową jakby ujrzała jakiś cud. – Pierwszy raz zachowuje się w ten sposób przy kimś obcym. Zazwyczaj jest mało towarzyska. Nie pozwala, żeby ktokolwiek się do niej zbliżył, a co dopiero podnosił.
Odstawiam kotkę na podłogę, a ona nadal wpatruje się we mnie intensywnie. Wygląda jakby chciała potwierdzenia, że zrozumiałem wiadomość. Ale jaką wiadomość? Co chce mi przekazać?
– Może wstąpi pan na kawę? – pyta kobieta, nagle uprzejma.
Przytakuję. Dziewczyna zaprasza mnie do rozejrzenia się po mieszkaniu. Równocześnie nadal okazuje niedowierzanie z powodu nietypowego zachowania kotki i monologizuje bez ładu i składu. Widać, że ledwo co się wprowadziła. Trasa do salonu przypomina prawdziwy tor przeszkód: skrzynki, torby i segregatory wypełniały korytarz i zalegały w rogach. Mówi mi, żebym usiadł na wąskiej sofie, przed którą stoi improwizowany stół z drzwi od szafy na kilku cegłach.
– Przygotuję kawę i wezmę szybki prysznic – ogłasza i znika w kuchni. – Rozgość się.
Próbuję jej posłuchać, ale bardzo trudno jest się „rozgościć”, gdy człowiek ma przed sobą kotkę, która nie przestaje mierzyć go wzrokiem z niepokojącą natarczywością. Ma wzrok, który rozkojarzyłby akrobatę, sprawił, że lunatycy czuliby się obserwowani, albo że mężczyzna taki jak ja zacząłby się zastanawiać dlaczego żadna kobieta nigdy tak na niego nie patrzyła. Czuję, że powinienem jakoś odpowiedzieć na jej zainteresowanie, ale niby jak? Tymczasem właścicielka kotki przetrząsa kuchnię. Po ilości dźwięków, które wydaje, można by pomyśleć, że przygotowanie kawy to zadanie na miarę budowania piramidy. W końcu, kiedy zaczynam rozważać opcję wycieczki do kuchni, aby jej pomóc w tej jakże ciężkiej pracy, słyszę odgłosy wody spod prysznica. Jej kotka i ja nadal się sobie przyglądamy, nie wiedząc, co powiedzieć. Zastanawiam się, czy zwierzak myśli o tym samym co ja, czy przypisuję mu wrażliwość i inteligencję, której nie ma. No bo jakby nie patrzeć, jest to po prostu kot. Ale dlaczego wcale tak nie czuję? Skąd bierze się to dziwne poczucie, że dla niej bycie kotem to tylko taki stan przejściowy, coś jak przebranie?
Siedzę zatopiony w tych rozważaniach, gdy nagle pojawia się owinięta w żółty szlafrok dziewczyna niosąc małą tackę z dwiema filiżankami. Kiedy tak zmierza ku sofie, jej strój ukazuje co jakiś czas, niczym kurtyna teatru kukiełkowego, parę gładkich, różowych ud. Nie byłbym człowiekiem, gdyby nie przyspieszył mi puls na myśl, że jedynym, co dzieli mnie od reszty ciała, jest skromny węzełek, którym związany jest szlafrok, węzełek łatwy do rozsupłania, nawet dla kogoś takiego jak ja, nienadającego się do origami czy kardiochirurgii. Podała kawę niewzruszona, jakby ignorując zmysłowość swoich mokrych włosów i mydlanego zapachu skóry, ale nie urodziłem się wczoraj: wiem, że wciąga mnie w zasadzkę, że udaje przede mną nieuwagę, że chce naprawić dzień zmarnowany w biurze i potrzebuje do tego mojej współpracy. Podnosząc filiżankę, pozwalam sobie na szybkie i niezobowiązujące dotknięcie jej uda, czym daję jej do zrozumienia, że może na mnie liczyć. Podejmujemy wtedy jedną z tych banalnych i durnych rozmów mających za zadanie sprawiać pozory, że nie jesteśmy zwierzętami. Wstęp złożony ze słów i śmiechu usprawiedliwiający nieuchronne połączenie się ciał. Wydaje mi się, że gołębie dziobią się wtedy po szyjach. My, strażnicy Stworzenia, jesteśmy bardziej wyrafinowani. Z obliczoną starannie niedbałością nasze ciała odwracają się ku sobie, wkraczając na sąsiedni teren, i nawiązują porozumienie. Podejrzewam, że dziewczyna usilnie stara się nie myśleć o czymś innym. O tym, jakim dupkiem jest jej szef. Albo o tym, co mi powie, żebym już sobie poszedł, gdy skończymy. Ja z kolei próbuję nie myśleć o Virginii. Ale w rzeczywistości kimś, o kim nie powinniśmy nigdy zapomnieć, jest kot.
Wszystko dzieje się niesłychanie szybko. Ogarnia nas przeraźliwe miauknięcie, gdy nasze usta stykają się ze sobą. Następnie pojawia się prawie niezauważalna błyskawica bieli. Zanim zdążyłem zrozumieć, co się stało, dziewczyna odrywa się ode mnie skowycząc z bólu i zasłania dłonią policzek. Spomiędzy tamy palców, wybija potok krwi. Ucieka do łazienki i zatyka ręcznikiem zadrapania, którymi pokryty jest policzek. Oszołomiony idę za nią. Pomijając potok krwi, nie wydaje się, że rana jest zbyt głęboka. Dziewczyna i kotka mierzą się wzrokiem.
Od tego czasu mam kotkę. Dziewczyna mi ją mniej więcej podarowała. Zabierz z mojego domu tego potwora, zakomenderowała, albo nie odpowiadam za konsekwencje. Otworzyłem drzwi mieszkania i poruszyłem ręką, tak, aby kotka za mną poszła, dając jej możliwość wyboru. Zwierzak bez zastanowienia podążył za mną do mojego mieszkania. Teraz spędzam większość dnia przed telewizorem, z kotką zwiniętą na kolanach. Czasem liże mnie z miłością po rękach albo ja, rozkojarzony, głaszczę jej ciepłe i miękkie ciało. Ale przez większość czasu po prostu na siebie patrzymy. Schodzą nam na tym całe godziny. W takim właśnie momencie uświadomiłem sobie, że pomyliłem pytania. Powinienem był zadać inne: kim jesteś? Kto patrzy na mnie twoimi oczami?
Nie chcę dopuszczać do siebie myśli o reinkarnacji, bo nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, ale czasami, tak w okolicach trzeciego czy czwartego kieliszka, nie mogę się powstrzymać przed otworzeniem szuflady biurka i spojrzeniem po raz kolejny na nekrolog, który znalazłem w gazecie dzień po tym, jak uciekła Virginia. Nie wiem, po co go wtedy wyciąłem, może poruszyła mnie zbieżność imienia i wieku. Teraz, kiedy zastanawiam się nad sposobem, w jaki przygląda mi się kotka, kiedy czytam nekrolog, napada mnie obłąkane podejrzenie. Może to imię to wcale nie przypadek. Może, mimo wszystko, Virginia umarła, kiedy wracała do domu, potrącona przez samochód, albo zdradzona przez serce. Sposób nie ma znaczenia. Liczy się to, że, tak jak sama mówiła, teraz, gdy już mnie odnalazła, nigdy mnie nie opuści.
Alberto nie wiedział, jak bardzo potrzebował, żeby ktoś go przytulił do momentu, gdy obca staruszka zarzuciła mu ręce na szyję. Było pewne, że chciała go objąć. Ile czasu minęło, odkąd ostatnim razem miał okazję doświadczyć przyjaznego gestu? W biurze się tak nie robiło. Z ojcem też nie. Od dłuższego czasu przekazywał swoje uczucie w formie prawie że arcybiskupiego pocałunku składanego każdego wieczoru na jego czole. I wreszcie od kiedy Cristina uświadomiła sobie, że ma już dość prac dorywczych i rzuciła się w wir przygotowań do egzaminów na urzędniczkę państwową, ich spotkania ograniczały się do szybkiej wymiany zdań na półpiętrze obskurnej klatki. Skrywał ich brudny półmrok, a matka, która udawała, że krząta się po kuchni, szpiegowała przez półotwarte drzwi. Spragniony ludzkiego kontaktu Alberto bez zastanowienia, jakby odruchowo, odpowiedział na uścisk staruszki. Przytrzymał ją w swoich ramionach uważając, aby nie pogruchotać jej kości. Przypuszczał, że musiały być kruche jak konstrukcja z wafli. Wciągał nosem zapach jej wymęczonej skóry oddając się radości, jaką dał mu ten niespodziewany kontakt. Metodycznie i z wdzięcznością silnie ją uścisnął, napełniając się nią niczym wazon. Wiedział, że ta chwila nie będzie trwała o wiele dłużej. W końcu staruszka spojrzy na niego i zrozumie, że przez półmrok korytarza pomyliła jakąś bliską osobę ze sprzedawcą encyklopedii.
A jednak kiedy w końcu rozluźniła uścisk, aby na niego spojrzeć, na jej ustach malował się szeroki uśmiech.
– José Luis, synku mój – wykrzyknęła załamującym się z emocji głosem. – Wiedziałam, że przyjdziesz, że nie zapomnisz o matce w jej urodziny.
Alberto zamrugał ze zdziwienia i spróbował dostrzec w oczach staruszki ślady zaćmy, które, w połączeniu ze słabym oświetleniem żarówki na korytarzu, doprowadziły do pomyłki. Miał już wyprowadzić kobietę z błędu, ale ta zaczęła pchać go korytarzem przypominającym katakumby. Prowadził on do maleńkiego pomieszczenia wyposażonego w meble z antykwariatu, w większości wyścielone chustami robionymi na szydełku. Na półkach roiło się od kiczowatych dekoracji i nieużytecznych rupieci. Zdawały się ożywać w panującym półmroku, jak zwierzęta nocne. Jedyny akcent kolorystyczny zapewniał najeżony świeczkami tort urodzinowy, który, niczym rakieta na Księżycu, wylądował na ustrojonym obrusem stole.
– Usiądź sobie, synku, pokroimy tort. Pewnie jesteś głodny – oznajmiła staruszka i podała mu papierową czapeczkę, podobną do tej, którą sama zaczęła wkładać na siwe włosy.
Unieruchomiony pośrodku pomieszczenia i oszołomiony Alberto skupił uwagę na staruszce. Siedziała przy stole w oczekiwaniu. Jej cerę wygładzał blask świeczek, a figurę bez wyrazu podkreślał akcent w postaci czapeczki. Kiedy tak patrzył, pomyślał: „dlaczego nie?”. Spędził cały dzień przeczesując przedmieścia w płaszczu zapiętym pod samą szyję i coraz bardziej uginając się pod lodowatym oddechem zimy. Jeśli wierzyć sporadycznym napadom reumatyzmu, pierwszy raz od dwunastu lat zanosiło się na śnieg. Z tej perspektywy zastawiony i oświetlony ognikami stolik wydawał mu się norką, matczynym łonem, okopem, z którego można było bez obaw słuchać huku pocisków. Nic go nie kosztowało udawanie niewdzięcznego José Luisa i zaoferowanie jego wiekowej mamie kilku okruchów radości. Kiedy to postanowił, odłożył walizkę na podłogę, zasiadł w fotelu bujanym i płynnym ruchem doświadczonego chirurga wyciągnął sztućce. Nucąc pod nosem usilnie udawał swobodę. Przystąpił do krojenia tortu, co i rusz spoglądając spod oka na staruszkę, która, ze swej strony, przyglądała mu się otwarcie z radosnym uśmiechem na twarzy. Po podaniu tortu każde z nich przystąpiło do konsumpcji w klasztornej ciszy, a przerywały ją jedynie wydawane na zmianę wykrzyknienia zachwytu pod adresem cukiernika-wirtuoza.
W trakcie spożywania ciasta, Alberto zauważył fotografie wiszące na ścianie. Jedna z nich przedstawiała brunetkę o bladej cerze i ospałym wzroku. Podejrzewał, że była to córka staruszki. Kolejne zdjęcie obrazowało postać chudą, o żywiołowym obliczu i orlim nosie, pewnie José Luisa. Alberto musiał przyznać, że, w rzeczy samej, przypominał do pewnego stopnia człowieka, którego zastępował, choć facet ze zdjęcia miał stanowcze spojrzenie, z którym on, niestety, nie miał szczęścia się urodzić. Było jasne, że José Luis należał do rodzaju ludzi, którzy postrzegają życie jako ekscytujący wyścig. Z tego powodu z łatwością można było wyobrazić go sobie spacerującego ze zwojem planów pod pachą, albo grzebiącego w podziemiach kobiety w lateksowych rękawiczkach, czy też wydającego rozkazy drużynie sprzedawców encyklopedii składającej się z mężczyzn o krwi zbyt chłodnej, żeby poradzić sobie z życiem. Mimo wszystko, było to smutne, że w dzień urodzin własnej matki miał coś ważniejszego do roboty, niż spędzenie z nią czasu. Tak smutne jak to, że on sam nie miał nic ważniejszego do roboty gdzie indziej.
– Gdzie mój prezent? – spytała nagle staruszka.
Pytanie obudziło Alberto. Spojrzał na gospodynię nie wiedząc co odpowiedzieć, aż w końcu przypomniał sobie o prezencie, który kupił tego wieczoru dla Cristiny, kiedy wałęsał się po centrum handlowym. „Skoro już gram, czemu by nie zagrać dobrze?” powiedział sobie i zaczął szperać w walizce. Wyjął prezent, rozpakował go i pokazał staruszce. Zaczęła przyglądać się kryształowej kuli stojącej na dłoni Alberto ze sceptycyzmem.
– To taki bibelot – wyjaśnił Alberto.
Potrząsnął kulą gwałtownym ruchem i natychmiast na malownicze miasteczko umiejscowione w środku spadł śnieg. Gdy staruszka zobaczyła pojawiające się znikąd płatki śniegu, jej twarz rozświetlił uśmiech. Z nabożeństwem wzięła kulę z rąk Alberto i, po chwili zawahania, odważyła się potrząsnąć nią samodzielnie, wyczarowując po raz kolejny śnieg spadający na maleńki krajobraz. Potem, odstawiwszy kulę na bok, tak jakby chciała odłożyć rozrywkę na później, gdy będzie już sama, spojrzała z satysfakcją na udawanego syna.
– Świat zabawek rządzi się swoimi własnymi prawami – wyjaśnił Alberto, wskazując głową na bibelot. – Tam, w środku, wszystko funkcjonuje według swoich zasad.
Staruszka przytaknęła z powagą, mimo że z pewnością nie zrozumiała jego słów. Alberto natychmiast zganił się w duszy za to, że za uprzejme usposobienie gospodyni odwdzięczył się wywołanym przez bibelot tak intymnym i idiotycznym wrażeniem. Ale co się stało, to się nie odstanie. Przypomniał sobie natomiast, jak wszedł do tamtego sklepu w centrum handlowym za jedyny cel mając nabranie odwagi do stawienia czoła zimnu ulicy. Kiedy już znalazł się w środku, ogarnięty poczuciem nieszczęścia, zaczął włóczyć się między regałami i oglądać asortyment bez większego zainteresowania. Miałby patrzeć w przyszłość z tą samą niechęcią, marnując dni na włóczeniu się po barach i magazynach, by ukryć swoją bezużyteczną egzystencję, jak obdartus, który nie ma nawet pocieszenia w postaci wina? Ale cóż mógł poradzić, jeśli nie czuł się na siłach żeby ugiąć się przed żywiołem i nie udawało mu się znaleźć marzenia, za którym mógłby gonić. Chciałby móc oddać się realizacji pragnienia, żeby wykazać się chociaż niewielką dawką odwagi. Czasem rozglądał się na około, rozważał bilans dnia i znajdował jakieś radosne ogryzki: przebłysk radości, który czuł, gdy udawało mu się sprzedać jakąś encyklopedię, zwycięstwo, gdy skradł Cristinie pocałunek albo pieszczotę – drobne wynagrodzenie za wytrwałą walkę z półmrokiem korytarza. I rzucał się na łóżko pokonany, przerażony możliwością, że może ten świat jest nie do ruszenia, że może, aby sytuacja się zmieniła, konieczna jest jego wola. Pogrążony w takich oto nieszczęsnych rozmyślaniach, zatrzymał wzrok na spoczywającym na półce bibelocie. W jego wnętrzu producent umieścił bajkową wioskę, złożoną z czterech czy pięciu domków z drewna i z kilku świerków. Nie wiedział czemu, ale wyobraził sobie, że mieszka tam w środku, w jednej z tych chatek, otoczony sąsiadami, którzy, tak samo jak on, opuścili nieprzyjazną rzeczywistość i z całych sił starali się utrzymać ułudę tego szczęścia. W końcu, gdy zauważył naglące i stopniowo coraz bardziej podejrzliwe spojrzenia kasjerki, zakupił bibelot, ten świat wewnątrz świata, podległy rządom bóstwa zdolnego jedynie do zasypania go raz na jakiś czas niegroźną śnieżycą.
– Twoja siostra pewnie za chwilę zadzwoni – ogłosiła nagle staruszka, wyrywając Alberto z zamyślenia. Ten, po chwilowej dezorientacji, wbił wzrok w podobiznę kobiety na ścianie, nie bez szczypty strachu. – Wcześniej nigdy do mnie nie dzwoniła. Ale od dnia, gdy zwróciłam jej na to uwagę, zawsze pamięta.
W tym samym momencie, tak jakby słowa staruszki były jakimś zaklęciem, zadzwonił telefon. Alberto wstrzymał oddech i poszukał wzrokiem sprzętu, który wydawał ten nieprzyjemny i bezczelny dźwięk. Odnalazł go na pobliskim stoliczku, zakamuflowanego między nieprzydatną rupieciarnią. Staruszka podniosła się z wysiłkiem, udała w kierunku telefonu i podniosła słuchawkę.
– Cześć, kochanie – przywitała się radośnie. – Co słychać? Zimno w Brukseli?
Poruszony Alberto obserwował staruszkę, która stała obok stolika lekko się bujając, tak jakby ciężar słuchawki ją przeważał. Przysłuchiwał się rozmowie i podziwiał zużyty kształt jej ciała, kompendium lat, które miał przed sobą. Nie mógł powstrzymać zawrotu głowy, który poczuł uświadomiwszy sobie, że staruszka przeżyła zupełnie inny czas niż on. Że już istniała, kiedy on był wciąż niczym, jedynie odległą możliwością, hipotezą, która się sprawdziła dzięki wytrwałości pewnego szewca, który nie spoczął, póki córka jego najlepszej klientki nie zgodziła się pójść z nim na bal bożonarodzeniowy. Z nieskończoną czułością wpatrywał się w rozkładające się stworzenie, podziwiając doświadczenia, które w jej mniemaniu musiały mieć wielką wagę i ubolewał, że całe to dziedzictwo miało zostać utracone, gdy śmierć w końcu zdecyduje się wyciągnąć wtyczkę istnienia. „Jak wyglądało jej życie?” – zastanawiał się. Oceniając po jamce, w której przeżywała swoje dni, zgadywał że całe życie była pracowitą pszczółką, uporczywą i anonimową. Zawsze ma się wrażenie, że takie to płyną na marginesie prawdziwego życia, czegokolwiek by to „prawdziwe życie” nie oznaczało. Jej mąż musiał umrzeć parę lat temu, a Albert nie był w stanie domyślić się niczego na temat jego charakteru. Razem z mężem kobieta wychowała dwójkę dzieci, nie skąpiąc ani odwagi, ani oddania i obecnie prawdopodobnie rozmyślała nad pozostałą jej garstką dni, które nie wiadomo, na co poświęcić i zdających się nie mieć końca. Alberto pomyślał, że na takim etapie życia, z odhaczonymi obowiązkami, pozostawało tylko zasiąść, aby odzyskać siły, cieszyć się troską bliskich, satysfakcją z bycia architektką swoich pozostających w cieniu osiągnięć i sprowadzeniem na świat kogoś, po czyim zachowaniu możemy stwierdzić, że wysiłek się opłacił. A jednak było jasne, że dzieci nie dają jej przyjemności oglądania jak budują swoje życia. Córka przynajmniej dzwoniła z odległej Brukseli, a ten tam José Luis, który, z tego co się zdawało, mieszkał w tym samym mieście, nie zniżał się nawet do tego. Przygnębiony Alberto jadł dalej tort i przysłuchiwał się rozmowie zmartwiony nieco kierunkiem, jaki mogła obrać. Jego troska się ziściła kiedy, po paru minutach przytakiwania gadaninie z drugiej strony linii, staruszka rzekła:
– Nie przejmuj się mną, kochanie, nie jestem sama. Twój brat przyszedł mnie odwiedzić.
Oczekując w napięciu rozwoju wypadków, Alberto powoli przeżuwał kawałek ciasta, który właśnie włożył do ust. Usłyszał, że kobieta odpowiadała coraz surowszym tonem przez co staruszka w końcu zamilkła, tak jakby szukała odpowiednich słów, którymi odparłaby atak.
– Nie zaczynaj znowu. – Usłyszał jak mówi. – Czemu zawsze mówisz to samo? José Luis żyje! Nie umarł w żadnym tam wypadku samolotowym. Jest tutaj, je sobie ciasto.
Alberto przestał przeżuwać i odnalazł prędko wzrokiem podobiznę José Luisa. Podawał się za zmarłego? Spojrzał ponownie na staruszkę, która nadal upierała się, że syn żyje. Ale głos z drugiej strony się nie poddawał.
– Chodź, porozmawiasz z siostrą – zarządziła nagle staruszka i podała Alberto telefon. – Powiedz jej, jaki to jesteś martwy.
Alberto patrzył na słuchawkę jakby to była kobra. Ponieważ nie wiedział, jak się wykręcić bez wzbudzania podejrzeń gospodyni, podniósł się i z lekkimi zawrotami głowy pokonał dystans dzielący go od telefonu. Podniósł słuchawkę bez żadnego planu.
– Hej, siostra – powiedział z bijącym sercem. – Co tam słychać?
Po drugiej stronie nastała martwa cisza.
– Kim ty jesteś, skurwielu? – zapytała kobieta kiedy przeszło jej zaskoczenie.
Pomijając surowy ton, głos wydał się Alberto przyjemny. Spojrzał na zdjęcie wiszące na ścianie, które rozproszyło część jego wątpliwości, tak jakby świadomość jak wygląda, dawała mu jakąś dziwną przewagę nad kobietą. Ona natomiast, wobec jego milczenia, zaczęła go obrażać, a nawet grozić, że zadzwoni na policję jeśli Alberto nie przyzna się kim jest.
– Niech mnie pani posłucha. –Alberto zniżył głos po spojrzeniu z ukosa na staruszkę i upewnieniu się, że wróciła na fotel i już go nie słyszała. – Sprzedaję tylko encyklopedie. Pani matka pomyliła mnie z synem i postanowiłem pociągnąć farsę dalej. Nie zrobię jej krzywdy, proszę mi wierzyć, ani jej nie okradnę. Zapewniam jej tylko towarzystwo, to wszystko. Zjem tort i sobie pójdę.
Kobieta przez parę minut milczała, przetrawiając to wyjaśnienie. Alberto był świadomy jak niedorzecznie brzmiała prawda i obawiał się, że w nią nie uwierzy. A jednak, ku jego zaskoczeniu, kiedy nieznajoma znowu się odezwała, przeprosiła i podziękowała za to, co robi dla jej matki.
– Biedaczka jest bardzo samotna – wyjaśniła kobieta powolnym i dywagującym tonem, tak jakby mówiła do siebie samej. – Od śmierci José Luisa nie jest taka sama, rozumie pan? Wypiera jego śmierć. Stworzyła sobie świat, w którym wszystko jest takie jak kiedyś. Dziękuję, że dzięki panu ten świat stał się prawdziwy. To jest to, co robimy my wszyscy.
Alberto pozwolił jej mówić i nie odważył się przerywać. Wiedział, że kobieta chciała sobie ulżyć. Kiedy znowu zamilkła, zapewnił, że nie ma za co dziękować: tort jest pyszny, a on nie miał tego wieczoru nic lepszego do roboty. Kobieta pozwoliła sobie na krótki śmiech, który zabrzmiał dla Alberto wyjątkowo słodko. Nie zgadzało mu się połączenie tak delikatnego i czystego dźwięku z tym podniszczonym pokojem, zatopionym w niemal dotykalnym smutku. Prawie już poprosił kobietę, aby znowu się roześmiała, znowu omotała mu bębenki tym świetlistym motylem, ale wydało mu się to dość ryzykowną prośbą, niewłaściwą pomiędzy dwójką nieznajomych. Po tym jak wszystko się wyjaśniło, zapanowała cisza, która zmieszała oboje. Zabrali się więc od razu do pożegnania. Po odwieszeniu słuchawki Alberto się zdziwił, że w odległej Brukseli jakaś nieznajoma robi to samo co on. Z uwag staruszki wywnioskował, że kobieta nie jest zamężna, ani z nikim nie mieszka. Wyobraził więc ją sobie siedzącą na sofie, ubraną w prostą piżamę, taką o męskim kroju, z ciemnymi, mokrymi i błyszczącymi po niedawnym prysznicu włosami. Prysznic stanowił epilog męczącego dnia w pracy w jakimś budynku administracyjnym, w którym przelatywało jej życie, czego nawet nie zauważała. Umiejscowił ją w małym mieszkanku udekorowanym bez wymyślnej ostentacji, ale ze smakiem, być może z widokiem na mały park usłany szeleszczącymi niby muzyka liśćmi. Po utkanym z nich dywanie kobieta zwykła wracać do domu w dramatycznym świetle księżyca. Nie wiedział, ile z obrazu, który sobie stworzył było prawdą. Może trafił tylko z tą kanapą, może z piżamą. Ale to, co wiedział na pewno, to że w tej konkretnej chwili kobieta o nim myślała. Być może nigdy już tego nie zrobi, ale w tym momencie wyobrażała go sobie, nadawała mu jakiś wygląd, kierowana odruchem dorysowywania twarzy nieznajomym, z którymi rozmawiamy przez telefon. A sam fakt, że mimo iż nie znali się, ani nigdy się nie widzieli, myśleli o sobie wzajemnie, idealnie zsynchronizowani, oddzieleni oceanem kilometrów, wywołał u niego uczucie przyjemnego porozumienia.
Alberto zauważył wtedy, że staruszka zasnęła. „Za dużo emocji jak na jeden dzień”, pomyślał. Zdjął czapeczkę, położył ją na stole, pochwycił walizkę i pożegnał gospodynię uśmiechem. Zamknął po cichu drzwi do mieszkania i zszedł po schodach. Zanim wyszedł w drzwiach wejściowych zatrzymał się przed skrzynkami pocztowymi wiedziony potrzebą poznania nazwiska staruszki. Odnalazł odpowiednią skrzynkę i, niczym niewidomy, potarł plakietkę palcami po kolei po każdej złotej literce tworzącej tożsamość kobiety.
– Dziś ma urodziny – powiedział ktoś zza jego pleców.
Zdziwiony Alberto odwrócił się. Sąsiadka z dołu, kobieta około sześćdziesiątki, patrzyła na niego przez półotwarte drzwi od swego mieszkania. W rękach trzymała talerz okryty folią aluminiową.
– Mam na myśli panią Elvirę. Ma dziś urodziny. Właśnie szłam do niej z talerzem ciastek. Biedaczka jest bardzo samotna. Zna ją pan?
– Trochę – odpowiedział Alberto. Podejrzliwy wzrok kołyszącej niebezpiecznie talerzem kobiety go peszył. – Kolegowałem się z José Luisem. – Poczuł, że musi coś dodać. Miał nadzieję, że to ją uspokoiło.
– To był świetny chłopak – powiedziała kobieta, wyraźnie zadowolona z poznania kolegi zmarłego. – Elvirę bardzo dotknęła jego strata. Nie mam pojęcia, jak może z tym żyć. Zwłaszcza wtedy, gdy dwa miesiące po wypadku José Luisa jego siostra popełniła samobójstwo łykając całe pudełko tabletek. Czuła się winna, bo umarł, gdy leciał do Brukseli, żeby ją odwiedzić.
Alberto poczuł, że brakuje mu powietrza. Zaczęło kręcić mu się w głowie i, prawie mdlejąc, pożegnał sąsiadkę niewyraźnym mruknięciem, po czym pędem udał się w stronę drzwi budynku. Mroźne nocne powietrze pomogło mu się uspokoić. Oparł się o latarnię, oddychając z trudem. Kobieta też nie żyje? Z kim w takim razie rozmawiał? Zadawał sobie te pytania, czując jak zimny pot spływa mu po plecach. Rozmawiał z duchem? Nagle, przypominając sobie głos kobiety, jej perlisty śmiech, poczuł strach, przeszywający, wszechogarniający strach, oraz coś jakby olbrzymią grozę, gdy uświadomił sobie, że rozmawiał z kimś, kto nie istnieje, z kimś zamieszkującym tamten świat. „Ale to nie może być prawda”, powiedział do siebie i zaczął poszukiwać w głowie jakiegoś innego wyjaśnienia, zanim ogarnęłaby go panika. Bardziej rozsądne było myślenie, że nie rozmawiał z kobietą z fotografii, tylko z kimś innym. Jakąś współlokatorką nieznajomej, która, tak jak on, też podawała się za martwą osobę. Być może zanurzona w samotności i niepoczytalności wywołanych śmiercią córki staruszka nadal co noc wydzwaniała pod jej numer, aby skarcić ją za to, że nigdy nie telefonuje. W końcu była współlokatorka, której zrobiło się żal matki dziewczyny, postanowiła, że zastąpi koleżankę. Ta możliwość, dużo rozsądniejsza, podniosła go na duchu.
Uspokojony zapiął płaszcz i obiecał sobie, że to nie jego ostatni występ. Będzie wpadał tu co roku, zakładał czapeczkę, kroił tort i oczekiwał na telefon od nieznajomej, żeby porozmawiać z siostrą, której nigdy nie miał. Mogło być tak, że, mimo że jego prawdziwe życie pozostanie nieruchome, zatrzymane na klatce schodowej Cristiny, w to inne życie wkroczy nieznajoma, aby ich odwiedzić. Zajmie pusty fotel bujany, a w trakcie gdy będzie opowiadała o Brukseli, on będzie mógł złapać pod stołem jej rękę. Nieważne, że będzie tak samo zimna, jak powinna być jego ręka. Co za różnica, że umarła, bo połknęła całe pudełko tabletek, a on zginął w katastrofie lotniczej. Teraz byli tutaj, wszyscy razem, tworzący świat kłamstwa. Świat wewnątrz świata, w którym mogli być szczęśliwi. Uśmiechnął się, a z nieba zaczęły spadać płatki śniegu. Leciały powoli i delikatnie, zupełnie tak, jakby ktoś, gdzieś, potrząsnął bibelotem.
Tłumaczenie: Aleksandra Połeć
Ilustracja: Franz Marc, Biały Kot, 1912
Félix J. Palma – pisarz, dziennikarz, krytyk literacki. Autor niebanalnych historii, w których codzienność przeplata się z tajemnicą, fantastyką, lub nawet grozą, choć zawsze z dawką humoru. Za swojego idola literackiego uznaje Julio Cortázara, podobnie jak tłumaczka.
Aleksandra Połeć – absolwentka lingwistyki stosowanej na Uniwersytecie Warszawskim. Tłumaczka, badaczka, współzałożycielka podcastu Słowo Klucz i stowarzyszenia Inter-Akcja. W wolnym czasie lubi przemierzać rowerem warszawską Pragę.