Przez pewien czas mieszkałem – jak sobie przypominam ku memu rozbawieniu – u dwóch kobiet, o których chcę zresztą wspomnieć odrobinę później, nie chciałbym bowiem rozpoczynać opowieści od czegoś wyszukanego i wyjątkowego.
Najpierw pojawił się pies, którego jednak wolałbym zostawić troszeczkę na potem, podobnie jak dzieci, które z łakomstwa nie są w stanie zjeść rarytasów.
Pewien lokaj – albo nie, najpierw o czymś innym, mianowicie o tym, że dość długo roiłem sobie, iż jestem poważny i zacny jak nikt.
Członki moje odznaczały się pewnego rodzaju smukłością, dzięki ich zwinności tudzież ochoczości, które były mi, jak myślałem, właściwe, skoczyłem przed domek piękny jak z obrazka, w którym przystań znaleźć mogły najwyraźniej same pomyślności, i chciałem już powiedzieć damie, tak uroczo stojącej na progu, tak przyjaźnie spoglądającej wokoło, że jestem posiadaczem i konsumentem iluzji, gdy nagle, z premedytacją i z wielkim zapałem, obszczekał mnie wyżej wspomniany pies, który najwidoczniej był uosobieniem czujności.
Zawsze kochałem moją panią mamę, i to mimo właściwej mi inicjatywy, która wiodła mnie od kamyka do kamyka, od kwiatka do kwiatka, od zalet do wad i z powrotem, jak tylko dusza zapragnie. Robiłem to mimowolnie czy celowo? W każdym razie mama była wedle mego przekonania jedną z najcnotliwszych i najsympatyczniejszych kobiet, jakie tylko istniały. Być może chciałem to wyrazić – cały ja! – inaczej, subtelnie. Ale skoro zostało to już wyartykułowane, niech zostanie, jak jest, ja zaś proszę czytelnika, aby ten pozwolił sobie opowiedzieć, iż pewnego dnia przybyłem do cudownego miasta o domach różowych, powietrzu w zaułkach błękitnym jak kryształ i ulicach jakby pokrytych dywanem. Gdy człowiek robił sobie tam przechadzki, o zmęczeniu nie mogło być mowy, raczej wypoczywało się uroczo, idąc, jak gdyby siedziało się w jakiejś miękkości lub kołysało jak komar lub chrabąszcz na listku. Napotkałem bladego lokaja, który siedział u góry na koźle, i uciąłem sobie z nim pogawędkę, posyłając jego elegancji prostoduszny uśmiech. Z jakąż wyniosłością rozmawiał ze mną – przyjemną, bo w pełni dopuszczalną! Uznałem, że ma w sobie jakąś dziewczęcą uprzejmość.
Kozice – przywołuję je tutaj nieoczekiwanie – tańczyły i skakały po skałach; stwierdzenie to wspaniale dowodzi, że wartki strumień życia, na którego aksamitnie miękkim grzbiecie tak mi się podoba, powiódł mnie ku górom, gdzie stały szałasy, które subtelnością mogły iść w zawody z firankami albo woalkami.
Codziennie pucowałem moje buty do czysta w mniemaniu, iż taka sumienność jest miła fortunie. To, co zwie się szczęściem, było w mojej wyobraźni czymś wesołym, to zaś, co zwą sprawiedliwością – czymś nieopisanie spokojnym, obliczonym na wygląd zewnętrzny, albowiem boginie muszą mieć reprezentacyjną posturę, a więc imponować.
Już to stawałem, już to poruszałem się. Tutaj jakaś rozmowa odniosła pożytek, tam starania przynosiły stratę. Wysiłki nie zawsze bywają nagradzane. Zaniedbania i zaniechania przynoszą czasem dobre skutki.
Do obu pań z początku nie muszę powracać. Nieświadomie już je przedstawiłem.
Opowieść rządzi się podobnymi prawami co rzeczywistość. Planuje się różne różności, rozmyśla o konkretnych osobach i miejscach, lecz podczas wędrówki wszystko się zmienia, plany znikają, znajdujemy coś, czego wcale nie szukaliśmy, witamy z serdecznością coś, czegośmy nie żądali.
Jakże się cieszę, że tym kawalątkiem prozy dotarłem do czegoś znaczącego.
Ja: piszę ten tutaj ten kawałek prozy i każde zdanie chcę rozpocząć pewnym siebie Ja.
Ja: robię do tego poważną bardzo minę.
Ja: wmawiam sobie, iż w związku z pomyślnością rynku księgarskiego miałbym może powód wyrzucać sobie coś o tyle, że wskutek gorliwego pisania do codziennej prasy, o której się mówi, że jest całym światem, przyczyniam się do tego, iż następuje odwrót od zainteresowania literaturą w formie książek zszywanych i w twardej oprawie, niejako obecnie przekierowanego na taką, która lata sobie z kwiatka na kwiatek.
Ja: jednak żadną miarą nie naprzykrzam się panom wydawcom prośbami, by zechcieli łaskawie ryzykować kosztowne edycje, jestem bowiem właścicielem lokalu informacyjnego, który łoży na moje utrzymanie.
Ja: już od dawna nie pisałem listu, w którym pysznić mogłoby się takie oto dictum: „Proszę o łaskawe udzielenie zaliczki – jeśli nie niezwłocznej, to przynajmniej zauważalnie krzepiącej”.
Ja: dostrzegłem wczoraj w porze obiadowej dziecko, nie, najpierw to była kobieta, młoda, postury szczupłej, a dopiero potem dziecko, które było najwyraźniej dzieckiem wspomnianej kobiety, do którego uśmiechnąłem się i które ze swej strony też podarowało mi uśmiech, na co ośmieliłem się z miejsca pozdrowić panią mamę delikatnym uśmiechem, który ta z gracją mi odwzajemniła.
Ja: uważam, że to ładnie dostrzec bliźniego ledwo sięgającego kolan figurze, w której troskliwym, jak na dorosłość przystało, towarzystwie idzie.
Ja: jestem przekonany, że oczy należy ćwiczyć w uważności, aby widzieć takie codzienne drobiażdżki, bliskie i dalekie zarazem, proste i zarazem dziwne, w stałości swojej, która wciąż nawraca, mające w sobie coś pysznego.
Ja: dziś rano rozłożyłem gazetę, poświęcając królestwu ogłoszeń tyle czasu, ile dyktowała konieczność, żeby dojść do rozmaitych interesujących wniosków, jak na przykład, by powiedzieć sobie, że aktualność daje kinom przewagę nad teatrem.
Ja: zaobserwowałem, że znane sztuki grywane są zarówno w tych pierwszych wspomnianych instytucjach, jak i w tych wspomnianych potem, co skłoniło mnie, by sądzić, że teatr zmuszony jest ponosić niemałe ofiary, czując się zobowiązanym trwać przy tej tradycji.
Ja: pójdę do teatru być może tylko raz jedyny w ciągu całego bieżącego sezonu, gdy się już zakończy i nadejdą przyjemności wiosny.
Ja: jestem zdecydowany także i w tych dniach pozwolić sobie nie odwiedzić gmachu służącego sztuce, gdzie ktoś znaczący występuje po to, by dostrzeżono go w roli, która jest zbyt aktualna.
Ja: wypowiadam następujące wiarygodne stwierdzenie czy też przypuszczenie: wszystkie zbyt silne aktualności są nieomal trochę uciążliwe, jeśli kłócą się z radościami życia i jego hojnością lub też, inaczej mówiąc, z rzeczywistością.
Ja: pozwolę sobie zresztą na mile bez wątpienia widzianą uwagę, że obserwuję kobiety w różnoraki sposób, przez co chcę powiedzieć, że podoba mi się, gdy tak różnicuję.
Ja: bardzo sobie samemu odpowiadam, dlatego mianowicie, że mi to tak odpowiada, i gdy oto wracam do teatru, to jest raz jeszcze zaczynam o nim mówić, nieomal już tego żałuję, ponieważ muszę patrzeć, jak miłościwie pozbawiam go swej obecności.
Ja: sądzę, że wolno mi pieścić się uczuciem, iż teatr czeka poniekąd na moje zainteresowanie w nadziei, że skłoni mnie to, by go przedkładać nad kino, którego projekcje potrafią mnie, że tak powiem, urzec głównie z racji dziejowego charakteru tychże.
Ja: rozumiem przez to coś zdystansowanego, wycieniowanego, i jeszcze porusza mnie technika kinowa jako coś zagarniającego, a następnie szybkość, ten wdzięczny pęd znaczeń, jak gdyby siedziało się wieczorem przy lampie w schronisku albo w klasztorze, albo w jakiejś willi, albo w czyimś domu przy stole i kartkowało książkę z obrazkami, pełną niewypowiedzianego życia.
Ja: okazuję zresztą teatrowi, jeśli tak mogę powiedzieć, ogromny szacunek, z drugiej jednak strony znam kanapowego socjalistę, który dość miał szczerości, by pozwolić sobie na wyznanie, że teatr zaniedbuje, a jednak mimo to jego szanowna małżonka jest członkiem wykonawczym tegoż, totalnie.
Ja: zapytuję sam siebie, w jaki sposób człowiek o takim wykształceniu jest w stanie mówić te rzeczy, po czym, udzielając sobie odpowiedzi, czuję się skłonny uważać, że należy on do tych, co literaturę dramatyczną znają słowo w słowo.
Ja: powtarzam sobie, że tacy świadkowie współczesności są teatrowo poniekąd przesyceni i wolą popatrzeć na drzewo obsypane kwiatami albo udekorowane płatkami śniegu aniżeli mieć ochotę patrzeć i słuchać, jak Doktor Faust mówi Małgorzatce: „Piękności twej, nadobna Pani”[1], mając już zresztą wcześniej tysiąckrotnie okazję nakarmić tym wersem swą pamięć.
Ja: prawie nie mam odwagi powiedzieć, że starocie i teatr coś ze sobą łączy, ponieważ jest to zależne, jak wiele innych rzeczy, od losu, i mogą przecież być nowości, które są zbyt nowe, a egzystencja teatru jest jeszcze zbyt młoda, zbyt nieoszlifowana; dla życia wciąż młodego, próbującego dopiero pierwszych kroków, teatr jest, by tak rzec, troszeczkę bezwzględny, krzykliwy, twardy, a przez to sprawia wrażenie, jakby się narzucał.
Ja: chcę udzielić niniejszej rozprawce pozwolenia na pójście do łóżka, jak gdyby była chłopcem, którego z ochotą wcześnie wysyła się spać.
Ja: pozwalam sobie przy różnorakich okazjach na tak zwaną odrobinę szacunku.
[1] Przekład Emila Zegadłowicza.
„Znajdowanie się w jakiegoś rodzaju kryzysie należy w dzisiejszych czasach niemalże do dobrego tonu”, z przekąsem pisał Robert Walser przed około stu laty. Dziś mógłby chyba powiedzieć dokładnie to samo. Rośnie, w tempie nieledwie wykładniczym, ilość skarg, narzekań, jeremiad i żalów, jakie bez ustanku wysuwamy pod adresem współczesnego świata. Oskarżamy go o wszystkie możliwe grzechy i zaniechania; czynimy odpowiedzialnym za wszelkie możliwe nieszczęścia. W procesie, jaki wytaczamy światu, niepoślednią rolę odgrywają rzecz jasna środki masowego przekazu, media społecznościowe, kultura wysoka i masowa, sztuka, literatura. Skoro żyjemy w społeczeństwie spektaklu, spektaklem najwidoczniej musiał stać się również kryzys.
Osobiście nie jestem wcale przekonany, że światu, w jakim teraz żyjemy, powodzi się wyraźnie gorzej; i że to nasze pokolenie zostało szczególnie głęboko naznaczone kryzysem, traumami; że to ono w wyjątkowy sposób odczuwa lęk przed niepewną przyszłością. Czasami jednak – przyznam – trudno mi znaleźć skuteczne antidotum na wszechobecne katastroficzne nastroje. W takich chwilach wyjątkowo chętnie sięgam po prozę Roberta Walsera. Czytelników i Czytelniczki niniejszego zbioru chciałbym zaprosić do tego samego. Powód jest prosty: Walser skutecznie przywraca proporcje.
Kilkanaście utworów zamieszczonych w niniejszym tomiku powstawało w różnych okresach życia pisarza. Wszystkie łączy to, że mają źródło w dobrym humorze. Jeśli ktoś pomyśli, że to cokolwiek zbyt skromny program literacki, niech zakopie tę myśl głęboko w ziemi i nigdy do niej nie wraca. I śmiało podąży za słowami, które wyrywają się naprzód jak dokazujące dzieci, niesyte doznań ofiarowanych przez świat. Niech podąży za nimi tym chętniej, że słowa Walsera nie są wyłącznie słowami. To także eksperymenty przeprowadzane w nadziei, że język zawiera w sobie – czytamy w Moich wysiłkach – jakąś nieznaną żywotność. Czy wobec tego dzieci Walsera są wyłącznie dziećmi? Też nie. W pewnym sensie to ludzie tacy jak my, którzy swoje przeżyli i swoje już wiedzą. Nie mają złudzeń, lecz to, że ich nie mają, nie odbiera im ani radości, ani lekkości, finezji czy gracji. A przede wszystkim nie zabrania im marzyć.
Walser chętnie nazywał swoje utwory „muzyką kameralną”, taki tytuł zamierzał zresztą nadać jednemu ze zbiorów małych próz. Uwielbiał zwłaszcza drobniejsze kompozycje Mozarta, pełne delikatności i niewymuszonego wdzięku. I wyjątkowej prostoty. Prostoty oczywiście nadzwyczaj osobliwej. Z początku niemal każdemu wydaje się, że może naśladować te melodie bez żadnego wysiłku. A jednak nikomu się to jeszcze nie udało.
Podobnie jest z melodią utworów Walsera. Nie tylko dlatego zachęcam, by czytać je na głos. Dopiero bowiem taka lektura pozwala w pełni docenić wewnętrzną harmonię i wdzięk Walserowskich fraz, a także ich kruchość. Czy jednak utwory te coś sobie z kruchości robią? Załamują nad nią ręce? Wpadają z jej powodu w desperację? Ani trochę. Pisane niemal wyłącznie w tonacji durowej, ewokują radość ogromnie rzadką w prozie wysokiego modernizmu, do której twórczość ta przynależy przecież chronologicznie i która wyspecjalizowała się raczej w wysublimowanych ćwiczeniach z rozpaczy; w wytrwałym studiowaniu aktów niemożności, porażek, rozczarowań. Nie brakowało wprawdzie wybitnych czytelników, którzy – jak choćby Walter Benjamin i W.G. Sebald – uznawali beztroskę Walserowskich bohaterów, a także zaufanie, jakim obdarzali oni świat, za wyrafinowaną maskę egzystencjalnej grozy. Zaś lekkość ich kroku – za przewrotny wyraz dojmującej melancholii. Kolosalne nieporozumienie, które niestety nadal straszy w jakże wielu omówieniach twórczości Walsera. Je również trzeba włożyć w worek, mocno zawiązać, obciążyć dużym kamieniem i cisnąć w wody najbliższego jeziora lub rzeki, a najlepiej morza. Przecież u tego autora nawet koniec świata nie ma w sobie nic z dziejowej apokalipsy. To po prostu cudowne spełnienie najpiękniejszych marzeń.
Robert Walser żył co prawda w latach 1878–1956, zaś aktywnym twórcą pozostał zaledwie do początku lat trzydziestych, jednak w zasadzie można go uznać za autora… osiemnastowiecznego. Nie z racji stylizacji, tematyki, a już na pewno nie z powodu anachroniczności, lecz ze względu na szczególne nastrojenie pisarskie. Składa się na nie cudowne poczucie wolności, nieomal graniczące z anarchią, połączone – tak kiedyś opisywała tę wspaniałą epokę literacką Jeanette Winterson – z matematyczną precyzją, grzecznością i absurdalną sztucznością manier. Wszystko to zaczęło szybko zanikać w wieku dziewiętnastym, gdy literatura zmieniła się w instytucję, oplecioną gęstą siecią rytuałów społecznych, politycznych i kulturowych. Kolejne stulecie, dwudzieste, przypieczętowało los literatury, zwłaszcza tej określanej mianem wysokiej: zyskała na znaczeniu, ale w dużej mierze utraciła dawną elastyczność, lekkość i wdzięk. I szczególny rodzaj anarchicznej wolności, jaką daje czysta radość tworzenia. Chyba taką wolność i taką radość mógł mieć na myśli Walser, gdy w utworze Ktoś kiedyś opowiadał z jego pióra spływały następujące słowa: „Opowieść rządzi się podobnymi prawami co rzeczywistość. Planuje się najróżniejsze rzeczy, rozmyśla o konkretnych osobach i okolicach, lecz podczas wędrówki to wszystko się zmienia, plany znikają, znajdujemy coś, czegośmy wcale nie szukali, witamy z serdecznością coś, czegośmy nie żądali”. Nie żądać niczego od literatury – to bardzo trudna sztuka. Spośród wszystkich znanych mi pisarzy Robert Walser opanował ją najdoskonalej.
Pomieszczony w niniejszym wyborze Szkic jest smakowitą próbką takiej niemetodycznej metody Walsera. A równocześnie przykładem literatury, która – swobodnie meandrując po szerokich rozlewiskach słów, myśli, doznań, zjawisk, obserwacji – może tak naprawdę wszystko. Jak wybornie odrywa się tutaj Walser od pamięci, przeszłości, zobowiązań! Jak nonszalancko pozwala sobie ignorować role społeczne. A nawet (gdy każe kobiecie przebierać się za chłopca) płciowe!
Dlatego nie będzie przesadą, jeśli powiemy, że proza Walsera jest czystym zbytkiem i jeszcze czystszym kaprysem. Jest literaturą jakby szczęśliwie niepomyślaną do końca. Szczęśliwie dlatego, że właśnie dzięki temu zachowuje i radość, i wolność. Nie potrzebuje żadnej innej legitymacji, tej jednak potrzebuje bezwzględnie. To Schiller przecież przyznawał komedii – a do tego gatunku należy cała niemal twórczość Walsera – wyższość nad tragedią. Nadmierne przywiązanie w sztuce do przemijalności czasu i ciemnych stron ludzkiego istnienia hamuje, zdaniem Schillera, jak czytamy w jego wspaniałych Listach o estetycznym wychowaniu człowieka, ducha. Sztuka tymczasem powinna raczej „znosić” czas; uwalniać od dyktatu konieczności i dzięki temu odbudowywać zaufanie do świata. Cieszyć się nim tak bardzo, jak tylko potrafimy.
Taka radość to może niewiele. Ale przecież Walser ukochał sobie małość i w tym, jak żył, i w tym, jak pisał. Być może Tobie, Czytelniku, i Tobie, Czytelniczko, to właśnie wystarczy – ten tomik, nie tom. Nie książka, lecz książeczka, której ciężaru nie czuć w dłoni prawie wcale.
Może Ci wystarczy ta garść zwyczajnej radości.
Poznań, październik 2023 roku
Ilustracje: Grzegorz Tortellini
Robert Walser – nazywany jest największym samotnikiem spośród pisarzy dwudziestego stulecia. Urodził się w 1878 roku w Biel w Szwajcarii. Był autorem dramatów, krótkich utworów prozatorskich i powieści. Mieszkał w Berlinie, Bernie, Bazylei, Stuttgarcie, Zurychu. Był lokajem, archiwistą, urzędnikiem bankowym, kopistą, sprzedawcą, bibliotekarzem, pomocnikiem inżyniera, komisantem handlowym. Pracował w charakterze służącego na zamku w Dąbrowie Niemodlińskiej. W 1898 roku zadebiutował poetycko: w czasopiśmie „Sonntagsblatt des Bund” ukazało się kilka wierszy. W 1904 roku debiutował utworem prozatorskim „Fritz Kochers Aufsätze”. W latach 20. XX wieku zdrowie pisarza pogorszyło się – zdiagnozowano u niego schizofrenię. Od 1933 roku do końca życia z własnego wyboru przebywał w zakładzie w Herisau. Najpopularniejsze utwory Walsera powstawały w czasie, kiedy mieszkał od 1906 roku do 1909 w stolicy Niemiec. To wtedy wydano trzy autobiograficzne powieści: „Geschwister Tanner” (1907), „Der Gehülfe” (1908) i „Jakob von Gunten” (1909). Przychylnie o prozie Walsera wypowiadali się Franz Kafka, Hermann Hesse, Robert Musil, Kurt Tucholsky, Walter Benjamin. Pomimo uznania kolegów książki z czasem coraz słabiej się sprzedawały, przez co Walser popadał w coraz większe kłopoty finansowe. Pośmiertnie wydano ponad połowę jego twórczości. Mikrogramy Walsera zaczęto odczytywać dopiero w latach siedemdziesiątych, a opublikowano je dopiero pod koniec XX stulecia. Autor zmarł w 1956 roku.
Łukasz Musiał – badacz literatury, eseista, krytyk literacki i tłumacz, od lat związany z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor m. in. następujących książek: Kafka. W poszukiwaniu utraconej rzeczywistości, O bólu. Pięć rozważań w poszukiwaniu autora (nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia 2017 w kategorii esej), Do czego używa się literatury? czy Zaufanie i utopia. Eseje o literaturze. Współredaktor m.in. zbiorów Nienasycenie. Filozofowie o Kafce oraz Języki przemocy, a także redaktor Wyboru prozy Franza Kafki oraz antologii Franz Kafka: Prozy utajone. Autor nowego przekładu Dzienników Kafki, który ukazał się w maju 2022 r. nakładem Wydawnictwa Officyna.
Grzegorz Tortellini – audiowizualny gostek w 3d, członek zarządu Satuk Gamma
instagram: toortellini
soundcloud: tortellini