Wyjście z klinczu Późnego. O „Nie przegram, mając plan ucieczki” Moniki Brągiel

W części debiutów ostatniej dekady, które – sięgając po społeczno-polityczną aktualność – musiały ustosunkować się do zaszłości dyskusji o formach zaangażowania, dowody opresyjności postfordowskiego reżimu pracy wywodzono z wariantów egzystencjalnego usadowienia podmiotu w bezdusznych trybach maszyny neoliberalnej gospodarki. W wielu przypadkach niosło to za sobą nadreprezentację układów afektywnych, które miałyby obiektywizować (na przekór biograficznemu umocowaniu lirycznej narracji z kryzysu) doświadczenie kelnerów pracujących na śmieciówkach, sióstr i braci polonistów na kilku etatach czy magazynierów-wampirów, nocami rozkładających towar na półkach dyskontowych molochów.

Tomasz Bąk rozwarstwiał języki „nowoczesnych” doktryn ekonomicznych, w ostatniej książce quasi-eseistycznie nadpisując diagnozy Marka Fishera. Stonerowy skręt w poezji roczników dziewięćdziesiątych, również obudowany sondowaniem zuchwałości neolibków, systematycznie dokarmiających kapitalistycznego golema, obfitował w poetyki naddatku, przerostu, echolalii, które współbrzmiały z konceptami kwasowej komuny. Reanimowano –zahaczając o epickość wczesnego Miłosza i Zagórskiego – katastrofizm ekonomiczny, a w bardziej kosmologicznej perspektywie, widzącej w Późnym zwrotniczego zmian klimatycznych, również katastrofizm planetarny. Szybkie znużenie wszechobecnością filtra Fisherowskiego odsłania właśnie nowy, quasi-Landowski, akceleracjonistyczny wariant konstruktywizmu, testujący poetycką nośność dyskursów foliarskich, perceptów przebodźcowania zewnętrzem, typograficznego mezaliansu organiczności i kodu binarnego (0°DLL Patryka Leftwicha – istny miód na każdy mute). Ten szybki przelot nad wariantami dykcji mierzących się z realizmem kapitalistycznym wskazuje, że wyraźną przewagę ilościową w ramach tak zorientowanej poetyckiej krytyki współczesności zyskują poetyki legitymizujące się nadmiarem, naturalizujące przerost zarówno na poziomie struktury, mnogości głosów, jak i jukstapozycyjnie nawarstwiających się obrazów. Jak w tym polu swoje miejsce gospodaruje dykcja, która szansy na ucieczkę spod buta Późnego, a przynajmniej na wypunktowanie jego opresyjności, wypatruje w horyzoncie minimalizmu i strukturalnej powściągliwości?

O trzeciej i zdecydowanie najlepszej książce Moniki Brągiel, Nie przegram, mając plan ucieczki, mówiło się nieco w kuluarach, ale stanowczo za krótko, by oddać jej należne miejsce pośród tomów wydanych na ostatnim wydechu 2022. W planie wydawniczym Domu Literatury w Łodzi sąsiadowała ze świetną Świętą pracy Jakuba Sęczyka, która ostatecznie dostała tylko dwie nominacje – do Kazaneckiego i nagrody „Warto”, choć doczekała się sporej krytycznej uwagi. Omówienia Nie przegram… przybrały raczej formę recenzji wewnętrznych, przez co o najistotniejszych gestach aktualizujących społeczno-polityczną matrycę pisano trochę naokoło. Nominacji nie odnotowano. Obie książki wyszły pod szyldem Instytutu Literatury (jako współwydawcy lub źródła dofinansowania), a to wciąż łatka, której nawet najbardziej wspaniałomyślne kapituły przegryźć nie potrafią. I Brągiel, i Sęczyk domknęli 2022 innymi, osobnymi, metajęzykowymi wyjściami z klinczu, w jaki języki poezji wciągnął Późny. U animatora Czwartków ujemnych stawką pozostawało samplowanie przechwyconych fraz, a przede wszystkim hymniczne zapętlanie manifestów sprzeciwu, mające na celu uświęcenie form pracy (choćby twórczej) oswobadzających się z błędnego koła cyrkulacji wartości dodatkowej. U Brągiel planem ucieczki pozostaje wytrwałe filtrowanie momentów rozprężenia relacji podmiot-kapitał, gdy zablokowanie przepływów spektakularnych obrazów sprawia, że kulturowa nadprodukcja ślizga się po powierzchni „Ja”, zamiast podpinać delikwentkę pod kolejny układ pomnażania.

W towarzyszącej premierze tomu rozmowie z Patrykiem Kosendą Brągiel wskazywała, jak ożywcza w perspektywie odsłaniania kulturowych relacji między wariantami przemocy kapitału a kondycją psychiczną społeczeństwa (a przy okazji również podmiotki tych wierszy) była dla niej właśnie lektura Fishera. Już w otwarciu czytamy: „Kupuję bajeczkę o posłusznym dziecku, które ojciec nagradza / za samo posłuszeństwo. Matabi układam w rząd, / wyznaczam zadania i czekam. Patyczki matabi to filary / demokracji. Złożone w minitipi patyczki matabi, to ci heca!”. Ostatni rozdział Realizmu kapitalistycznego brytyjski teoretyk poświęcił figurze „marksistowskiej superniani”, projektując dla przyszłej lewicy ścieżki wyjścia z impasu braku alternatyw dla zastanego porządku. Paternalistycznie narzucany przez Późny kodeks norm i zakazów, w ramach którego system zastępuje – emigrującą ze współczesnego modelu rodziny molekularnej – figurę rygorystycznego ojca, nie proponuje nagrody za posłuszeństwo, w zamian obiecując jedynie względne bezpieczeństwo i klasową stabilizację. Brągiel zależy na ukazaniu antagonizmów, którymi realizm kapitalistyczny wypiera to, co za Lacanem Fisher postrzega jako Realne, a więc zagrażające ciągłości spektaklu. Zdaniem Fishera Późny trwa dzięki tłumieniu przepływów pragnień jednostek pod pretekstem troski o wspólny interes. Patyczki matabi symbolizują tu nie tylko filary demokracji, ale również przedstawicieli władzy. Bohaterka stawia przed nimi zadania, ale w tym samym momencie owe filary ukazują uwiąd sprawczości, ujawniając etatystyczne aspiracje. W wierszu Rządzę i jestem rządzona Agnieszka, która dawno już tutaj nie mieszka, w rozmowie domofonowej pyta zatroskanych jej losem policjantów: „dlaczego liberalizm zawiódł”. Brągiel wytrwale analizuje stan zawieszenia opiekuńczości Państwa, w którym opieka płynnie przechodzi w kuratelę, a rzekoma niania okazuje się kuratorem wysuwającym wobec bezbronnej jednostki szereg zobowiązań. W tym układzie owe filary demokracji podpierają ideologiczną kopułę, która nie pozwala nam sięgnąć wzrokiem ponad konstrukcję, poza neoliberalne status quo, przy każdej próbie bijąc nas po spracowanych łapkach.

W Nie przegram… globalne modele biopolitycznego zarządzania zderzają się nieustannie z kolorytem naszego podwórka. Przeszczepione na grunt polskiej gospodarki schematy zachodniego menadżeryzmu okazują się wzbudzającymi żałość potworkami, które mimo swego kalectwa wciąż nękają podmiotkę: „Ląduję w stajni, w boksie dla cielaków, z laptopem”. Już tytuł cytowanego wcześniej intro – Pokochaj swój rząd, obywatelu, sugeruje, że ponad przeważającą w poetyckiej krytyce kapitalizmu perspektywę makro Brągiel stawia (re)wizję lokalną. Jak nasza piękna kraina wypada w skali wiwisekcji wpływu nowoczesnej gospodarki na alienację jednostki i tuczenie zbiorowej neurozy? A no przaśnie.

Przez lata myślałam, że gospodarka w krajach postko
jest najważniejsza. Miałam w portfelu rachunki za gaz,
które opłacałam w imieniu właścicielki mieszkania.

W krajach postko, myślałam przez lata, psy szczekają.
Przez lata myślałam, że oprócz tych psów tylko Polska rozumie.

To miejsce, w którym nocą gubi się dostęp do morza, „postanowienie o opuszczeniu kraju”, gdzie „gładkie brzuchy ciepłowni wyginają się z krzykiem”, a transmisje skoków narciarskich stanowią wentyl bezpieczeństwa, tytułowy plan ucieczki od infekującej swą bylejakością zewnętrzności. Choć nie są to wiersze pokoleniowe, Brągiel wyraźnie legitymizuje się jako przedstawicielka generacji, którą w snach nawiedza głos drugiego największego Polaka – „Skoki narciarskie 2002. Serdecznie zapraszam, Adam Małysz”.

Gdyby mi ktoś dwadzieścia lat temu powiedział,
że dalej co niedzielę będę oglądać skoki narciarskie,
nie uwierzyłabym.

Najbardziej literalny schemat tej dysfunkcyjnej relacji przynosi maladyczno-organiczny ustęp z Pod chorą jabłonką, między przewiertami: „Polska jest krajem skazanym na takich jak ja, / Ja jestem krajem skazanym na ciało, / które się boi”.

Polskość, choć przewleczona przez tory historii, wiecznie spóźniona, zdaje się dla Brągiel jednym słusznym filtrem empatycznej (lecz w żadnym wypadku nie afirmatywnej) obserwacji społeczno-politycznych aktualiów. Choć pewną ramę temporalną zawiązują impresje z pandemii („Przy której fali zapomnieliśmy, jak wymawiać miłość? Czesław Miłość. Czestław Kożiszek. / Oglądam skoki na początku pandemii, / czy to już koniec?”), poetce udaje się – zgodnie z tytułem – uciec od naiwnej reakcyjności. A owo krytyczne wyważenie idealnie komponuje się z miniaturowym charakterem całości. Nie oznacza to jednak zupełnej dezercji z pola wyraźnie holistycznej refleksji na opresyjnością systemu. W wąskiej strukturze Brągiel zderza ze sobą problemy, których izolację realizm kapitalistyczny podtrzymuje w obawie przed ujawnieniem wydmuszkowości neoliberalnej etyki:

Osetia i Abchazja, Lehman Brothers w ustawie.
Pęcznieją hipoteki, kwiecień będzie ciepły.
Noc będzie długa, nie zdążysz się zbudzić.
(…)
Osetia i Abchazja przychodzą nieproszone.
Odroczona płatność. Będę chłodnym ostrzem.

To kolejna sekwencja, którą uznać możemy za bezpośredni komentarz do wyimka z rozprawy Fishera: „Pozwolenie bankom na dezintegrację uznano za niewyobrażalne, a to, co nastąpiło potem, to szeroki transfer pieniędzy publicznych w prywatne ręce”. Małe konfrontacje wielkich kryzysów – tym narzędziem autorka posługuje się z niesłychaną precyzją. Chłodne ostrze niby mimochodem przecina bebechy Późnego, a niespieszna apokaliptyka tych operacji przywodzi na myśl fatalizm gospodarczy wczesnego Miłosza: „Niebo pękało o świcie, ukazując bezwstydne mięso słońca”.

Noclegownie z wielkiej płyty, które „ozdobiły” okładkę projektu Jakuba Pszoniaka, wpisują się w ten pejzaż po katastrofie, którą prześniliśmy podpięci pod maszynę redystrybucji naszych pragnień. Punktowo Brągiel włącza w tę liryczną narrację projekcje zagłady ujęte w formę minimalistycznych pocztówek z końca świata, a raczej światka – bo perspektywa znów okazuje się zawężona, wyraźnie lokalna. Warto jednak podkreślić, że Nie przegram… umiejętnie umyka szufladkom nowych katastrofizmów, które chętnie obarczają winą za kataklizm klimatyczny upodmiotowiony kapitał. Autorka unika reprodukowania nośnych klisz. Co istotne – owe obrazy wyjałowienia ziemi zostają wykadrowane w trybie poklatkowym, gdy poetycki time-lapse pozwala nam obserwować w subtelnych błyskach ekonomicznej dykcji procesy wyparowywania składników mineralnych czy optyczne złudzenie falowania obiektów pod wpływem różnic gęstości powietrza: „Nie ma skażeń w ujęciach wody pitnej. Asfalt nagrzany, / przeżuty i wzdęty, hale wygięte, zaspane ludzki ze smoły / do połowy łydek dziecka, awaria kryzysu”. Czytając tom linearnie, dostrzeżemy stopniową emigrację bohaterki, uciekającej z miejskiej przestrzeni, topografii naszpikowanej banerami promującymi programy socjalne i wznoszącymi się ponad domostwa żurawiami, w kierunku wsi, w której czas zatrzymał się w okolicach nieudolnej transformacji, a PGR-owski koloryt miesza się z rustykalną metafizyką odpustów, widmowych rytuałów i zaklinania pogody:

Gdzie zniknęło dziecko, które pocięło dożynki?
Smród popołudnia rozmięka zlany deszczem.
Skoszone są pola, zapomniane przewroty,
ksiądz tańczy na podeście.

Tym samym protokolarność funkcjonowania w urbanistycznym piekle zostaje zdekonstruowana w naturalistycznych impresjach obecności w miejscach nierozjechanych jeszcze walcem „lepszego” jutra.

W dobie rozmywania sztywnych pozycji podmiotowych, uciekania od jednorodnego „Ja” na rzecz bardziej nomadycznych koncepcji wyrażania „się” w wierszu, uwagę przykuwa konsekwentny konstrukt egzystencjalny. Bohaterka liryczna najczęściej legitymizuje się jako obywatelka oponująca, „bogata w zasoby”, a zarazem – jak Polska – pokoleniowo spóźniona, niezdolna wpasować się w tempo postępu, pasywnie włączająca się w linię postfordowskiego menadżeryzmu: „Systemy miały generować żądania, abym je spełniała. / Są czyste, połyskują, nie pasują do mnie, choćby szły / i działały w porozumieniu ze mną”. Za Fisherem, patronującym tej książce na wielu poziomach, w swojej krytyce neoliberalnych porządków społeczno-gospodarczych Brągiel czyni papierkiem lakmusowym kondycję psychofizyczną podmiotki. Interesuje ją przede wszystkim proces, w którym produktem ubocznym wzmacniania apetytu molocha pozostaje namnażanie lęków, stanów depresyjnych i paranoi pokolenia, któremu przypadł los królika doświadczalnego transformacji ustrojowej. Następstwem tej maladycznej diagnozy pozostaje rozszczepienie jednostki, która rozpoznaje u siebie zanik sprawczości, doświadczając nie tyle bycie rządzoną, co zarządzaną przez bezpodmiotowy, a przez to nieuchwytny konstrukt funkcjonowania zewnętrzności:

Czym jest przegrana, jeśli nie koniuszkiem palca
zanurzonym w smarze, odbitym na czole
swojego człowieka?

Tego, którego wysypiasz, którego karmisz,
któremu zakładasz buty, którym wychodzisz
do pracy, którego poświęcasz, którego wypożyczasz
bez głośnego protestu, którego zamykasz
pod kołdrami w ciepłym,
bezpiecznym zaduchu.

Podmiotka nie rezygnuje z poszukiwania lekarstwa na ten stan zaburzonej jednorodności. I znów, na przekór technokratycznym pejzażom metropolii, odnajduje je w porządku naturalistycznego ezoteryzmu, podszytego ciążeniem ku ruralistycznej witalności. Z figur występujących w tej części książki ułożyć możemy mały zielnik. W wierszu Pistolet na pokrzywy bohaterka przechodzi „między krwawnikiem a dziurawcem”. Oba te zioła znajdują zastosowanie m.in. w leczeniu skaleczeń, odmrożeń i poparzeń, zarazem ich nazwy przyłożone do stanu ciała, które Brągiel rekonstruuje w bardziej organicznych porządkach dykcji, łączą się z dyskursem maladycznym, broczeniem z ran na podziurawionej podmiotowości. Pojawia się tutaj także „rumianek przesycony wrzaskiem”, ale to po wrotycz podmiotka „wbiega do apteki nie bez obaw”: „Nie sprzedadzą ci wrotyczu w sieci, choćbyś umierała. / Nie nakarmią cię wrotyczem, choćbyś łkała pod ladą”. Tanacetum skutecznie zwalcza pasożyty żerujące na ludzkim organizmie. A przecież taki właśnie obraz reżimu urealnionego kapitału wyłania się z tej poezji, pasożyta karmiącego się klęską jednostki w pojedynku z systemem.

Stwierdzenie, że Rafał Gawin, sprawując redaktorską czy kuratorską pieczę nad książkami wydawanymi w „Domu Literatury” i łódzkim oddziale „SPP”, formuje lub reanimuje pewną linię estetyczną byłoby nadużyciem. Trudno zarazem przeoczyć fakt, że świetny debiut Joanny Bociąg, słusznie powracające dykcje Ewy Filipczak i Lucyny Skompskiej, ostatnie tomiki Anny Matysiak i właśnie Nie przegram, mając plan ucieczki łączy strukturalny minimalizm, rezonujący z ewokowanym w tych tomach doświadczeniem zanikania przestrzeni zdatnej do życia i oswojenia na własnych, nieprzesterowanych kapitalistycznym pędem warunkach. Sięgając po ożywczy w ramach antykapitalistycznych dyskursów minimalizm, Brągiel poddaje obróbce szczegół, ulotną impresję z bycia w kryzysie, dzięki czemu – zamiast pełnego przekroju maszyny kapitału – mamy okazję przyglądać się pracy jej pojedynczych trybików. A taka skala krytycznej obserwacji sprawia, że choć w tłoki te poetka wrzuca już nie garść piachu, a raczej pojedyncze ziarenka, efekt zatarcia trybów obserwujemy w odświeżającym powiększeniu.

Monika Brągiel, Nie przegram, mając plan ucieczki, SPP Łódź 2022

Ilustracja: Rozbieg skoczni w Poroninie, domena publiczna


Oskar Meller (ur. 1993 w Zgorzelcu) – asystent w zakładzie Literatury polskiej XX i XXI w UWr, krytyk literacki. Recenzje i szkice publikował w „artPapierze”, „Kontencie”, „Literaturze na Świecie”, „Nowych Książkach”, „8. arkuszu Odry” i „Wizjach”. Obecnie kończy przygotowywać rozprawę doktorską dotyczącą języka poetyckiego Tomasza Pułki i jego wpływów na dykcje pokoleniowych rówieśników. Interesuje się głównie polską poezją najnowszą, XX-wieczną poezją anglosaską oraz reprezentacjami nurtu Bildungsroman w literaturze XIX i XX wieku.