Wnet i tak zginiemy w zupie. Ivan Davydenko – „Halal”

Choć poetycki debiut Ivana Davydenko był dość późny, a na pewno długo wyczekiwany, trudno wyobrazić sobie lepszy moment na ukazanie się tomu Halal. Aktywność poetycka Davydenki od dawna przykuwała uwagę krytyków, choć jego twórczość plasuje się raczej na marginesach, w szczelinach literackiego świata. Nie dziwi więc, że pierwsza książka poety ukazała się w wydawnictwie papierwdole, zrzeszającym i wydającym autorów spoza głównego obiegu literatury, których utwory wyrażają głośny sprzeciw wobec zastanego i ugruntowanego obrazu świata, polaryzacji poglądów i przekonań; drażnią, prowokują, podważają. Halal zdaje się głosem odosobnionym, choć donośnym, niepozbawionym wyrazistości, silnie oddziałującym na czytelnika – nie tylko dzięki bezkompromisowemu podejściu do tematyki uchodźctwa i wojny, lecz także ze względu na wyjątkową perspektywę podmiotową. W debiutanckim tomie podmiot Davydenki przygląda się nieco odpychającej ludzkiej zupie, ujednoliconej masie, z której próbuje wyabstrahować poszczególne składniki i oddać im należną uwagę. Sam pozostaje przy tym w cieniu, unikając pozy wybawiciela, wyzbywając się przewagi, jaka mogłaby wynikać z tego rodzaju relacji – jego gest jest wyrazem troski, niepozbawionym jednak egoistycznych pobudek. Ostatecznie przecież zmaga się z własną tożsamością, pływającą w tej samej zupie.

Metafory kulinarne stanowią zatem ważny element tomu ukraińskiego poety. Reprezentują nie tylko marginalizowane jednostki, będące jedynie składnikami dania, lecz także prowadzoną współcześnie politykę kulturową, dążącą do inkorporacji oraz asymilacji dziedzictwa kulturowego peryferii, które nie są w stanie przeciwstawić się obezwładniającej i paraliżującej potędze legendarnego Zachodu. Potrawa symbolizuje zatem element narodowej tożsamości, przywłaszczany przez światowych hegemonów, wskazuje jednak również na uniwersalną, wspólną dla wszystkich ludzi, przyziemną potrzebę jedzenia. Davydenko rozgrywa te znaczenia już w pierwszym wierszu tomu:

Przełyk miasta
wypełnia ludzki rosół,
jestem tą kostką.

Staję poprzek

Jak kocie kłaczki
miejska krtań
wypluwa innych,
ale nie mnie.

Puszynki, sierścinki
alergicznie spadają na przedmieścia
miast większych, zachodnich;
wywołują zapalenia, zakażają krajobrazy.

Przyjmuje mnie,
ja nie zakażam –
w jelito wrasta połknięta nitka
z papierową kokardką.

Na niej moje imię. W ustach mnoży się żelazny
posmak kranówki, białej jak nakrochmalony
lekarski fartuch.

Należałoby zacząć od tytułu. Łzy mi pociekli bardziej niż archaizmem jest jednak anakolutem wskazującym na to, że język polski nie jest językiem ojczystym podmiotu. I choć znajduje się on w rosole – tradycyjnej polskiej zupie – identyfikuje się z kostką, która grzęźnie w gardle, stanowiąc zagrożenie. Przedstawiciel innej kultury wywołuje zatem poczucie niebezpieczeństwa, drażni homogeniczny, jednorodny rosół, będąc jedocześnie kostką rosołową, czyli „udawanym” rosołem, próbującym za wszelką cenę dopasować się do nowego otoczenia. Ta podwójna obcość kostki potęgowana jest przez animizację miasta, które w niekończącym się cyklu pochłaniania i wydalania, decyduje o losie jednostek. Ci, którym nie udało się odnaleźć w obcym miejscu, zostaną wypluci na chodniki wielkich miast, drażniąc swoją obecnością bogatych, cywilizowanych mieszkańców. Uprzedmiotowienie imigrantów nie jest jednak wyłącznie wynikiem działań wrogiego środowiska, ale również immanentnego poczucia niedopasowania, „mentalności uchodźcy” – połknięta nitka z papierową kokardką odwołująca się do rozpaczliwych gestów pracowników wielkich szwalni, błagających w ten sposób o pomoc, wrasta w organizm przybysza, nieustannie przypominając o tym, że bez względu na jego starania, zinternalizowany strach przed obcością nigdy nie pozwoli mu poczuć pełnej akceptacji. Bycie jedzonym stoi tu w wyraźnej opozycji do bycia stąd, co podkreśla metafora „mięsa szarpanego”: poszarpanego albo przez wojnę – mięsa armatniego, w przypadku walczących Ukraińców, albo przez miasto i tutejsze społeczeństwo, w którym osiadają uchodźcy.

O poczuciu niedopasowania wyrażonego przez przywołanie kolejnych dań przypomina się wielokrotnie na przestrzeni całego tomu (rosół, mięso, rybka, kiełbaska, fastfood, ziemniaki, grzanki z masłem), jednak najdobitniej wybrzmiewa ono w wierszu Za PO nie ruchałem: „[…] Wtedy miasto / płaskie jak burger, / w środku być chciałem, / raz cebulkę, / raz papryczkę / udawałem. Przeczucie czegoś wielkiego / przeżułem, / poskromili – / przeczekałem. Burger przeistacza się w niemalże totemiczny symbol konsumpcjonizmu reprezentowanego przez zachodnią, amerykańską kulturę makdonldyzacji, jasno zarysowując granicę między posiadaczami a posiadanymi. To właśnie nad klasą robotniczą, uchodźcami i imigrantami ciąży widmo głodu podsycanego przez jaskrawe obrazy niezdrowych, tłustych potraw. Okazuje się, że jedyne, na co przybysze mogą sobie pozwolić to tanie jedzenie z plastikowych pojemników – jak w wierszu Junkfood, który, oprócz kondycji przeciętnego przedstawiciela klasy pracującej, zarysowuje również relację między imigrantem a krajem, w którym się osiedlił. Przypomina ona tytułowe śmieciowe jedzenie serwowane przez bary szybkiej obsługi – opiera się na zależności i podporządkowaniu, a nie partnerstwie, dehumanizuje człowieka, który staje się jedynie towarem przesuwanym na taśmie montażowej. Niezależnie od starań jednostki, idea ojczyzny pozostanie nieosiągalna; często nawet niemożliwa do wyobrażenia.

Podmiot Davydenki zdaje się nieustannie rozdarty między wspomnieniem kraju, w którym się urodził i wychował („Kraśnik. Krasnystaw. / Kochasz te nazwy od dawna. Wydają się ciepłe, bezbłędne”), a kraju, w którym żyje („[…] wysypują się senni i marni, / w torbach przenoszą kapsle od dworców, / pną się ku słońcu, ku tobie czołgają”). Jego tożsamość jest niepewna, graniczna; nie można nazwać go ani uchodźcą – nie uciekł przed wojną, mieszka w Polsce od wielu lat – ani miejscowym. To nieustanne rozedrganie, wpisana w jestestwo imigranta nomadyczność sprawia, że staje się bezpaństwowcem, zawieszając swoją narodową identyfikację na rzecz przetrwania. Nawet opanowanie języka (niepozbawionego jednak błędów, zapożyczeń, kalek), płacenie podatków, wykształcenie, uczestniczenie w życiu politycznym czy kulturalnym nie pozwolą mu na awans społeczny: przemieszczenie wewnątrz struktury klasowej staje się niemożliwe ze względu na wciąż odczuwaną i podkreślaną inność. Dlatego bohater wierszy utożsamia się z tymi, którzy nieustannie czują się nie na miejscu: „Pozostawieni przed sklepem jak kundle, / ciekawi, co spadnie na spocone łby, […] Z glebą pod paznokciami czarną jak podniebienie, / szczekamy hymny tym miejscom”.

Na obraz imigranta z Ukrainy składa się więc nie tylko problem tożsamościowy – przynależność do odrębnej kultury, wiary, posługiwanie innym językiem, obcy akcent, poczucie zagubienia i niedopasowania, lecz także kwestia klasowości – możliwość pracy wyłącznie w najgorzej opłacanych sektorach, nieludzkich warunkach, z zaniżoną płacą. Davydence udaje się oddać esencję brudnych, przesiąkniętych zapachem tłuszczu, zatłoczonych miejsc pracy Ukraińców: „[…] Dziura w płocie za warsztatami, przez którą / przyszłe osoby kucharsko-fryzjersko-budowlane przebijają się, / żeby wypić energetyk i spalić papieros”, „wyblakną ich twarze w oparach frytury”, „Hulajnogi w krzakach/  piją dworcowy spirytus, / całują asfalt osiedli, piszczą / pod moim neonem »zwrot naczyń«”. Hulajnogi stają się tu atrybutem dostawców jedzenia; okazuje się, że to one „trzęsą mamoną”. Uczynienie z nich najistotniejszego elementu wiersza wskazuje zarówno na fakt, iż są one bardziej znaczące, cenniejsze niż pracownicy, jak i na to, że pieniądze za ich nieludzki wysiłek wędrują do posiadającej ogromny kapitał klasy rządzącej, a nie do wykonujących pracę proletariuszy. Davydenko zapowiada więc (przeczuwa?) kolejną rewolucję w wierszu Wszystkim którzy zamiast godności odzyskali pochówek w pudełku po butach:

To nie my
to bogaci
posiadają maszyny
na które kapie pot i ślina
niedożywionych
szkorbutowatych

Pali się ziemia

Zwiędły rokitnik przy torach
obdarty przez ptaki
przez dzieci
bezdomnych
sepleni:

jedzcie bogatych

Popularny slogan eat the rich jest punktem kulminacyjnym kulinarnych metafor wykorzystywanych przez Davydenkę w tomie Halal. Niedożywienie, nieustanne odczuwanie głodu przy jednoczesnej pracy w gastronomii to doświadczenie podwójnie upodlające: ze względu na groszowe zarobki niepozwalające żyć w godnych warunkach, a także przez charakter pracy: zapewnianie łatwo dostępnego, ciepłego jedzenia innym. W obliczu stale odczuwanego przez pracowników głodu, jedzenie staje się symboliczną reprezentacją władzy – brutalnej i niesprawiedliwej – bo uzwierzęcającej człowieka, odmawiającej mu ludzkich cech, wyższych potrzeb, sprowadzającej do podstawowych instynktów. Co istotne, same potrawy również stają się kapitałem klasy posiadającej. Warto zwrócić uwagę na zjawisko globalizacji kuchni lokalnych: „Póki Hume pisał traktaty, na Kaukazie, / za obopólną zgodą / ludzi i składników, / powstawał chaczapuri. // Póki Zachód głodował, / monarchowie wymyślali nowe kłamstwa, // a w domowym piecu / rumienił się wynalazek”, „Focaccia / to małe / włoskie / miasteczko/  które my / unicestwiamy / jak barbarzyńcy”. Ludzie Zachodu, kapitaliści, reprezentują opresyjną władzę wyzysku, wykorzystującą lokalną kulturę dla własnego wzbogacenia się. Popularyzacja mało znanych kuchni, wbrew zapewnieniom, nie jest sposobem pomocy krajom rozwijającym się, a formą wyzysku i przywłaszczenia narodowego dobra, tradycji celem ich spieniężenia i ujednolicenia, tak, by pozbawione kulturowego tła i lokalnych obyczajów danie mogło stać się jedną z pozycji do wyboru spośród tysiąca innych, odległą o kilkanaście minut jazdy hulajnogą. Barbarzyńca w wierszu foccacia jest więc zarówno człowiekiem okrutnym, prymitywnym, niecywilizowanym, jak i po prostu obcym pochodzącym z innego kraju i kultury; w przypadku Halal – kultury kapitalizmu.

Tytuł tomu staje się integralną częścią jego treści właśnie dzięki rozwijanemu na przestrzeni wszystkich wierszy konceptowi przejmowania kapitału symbolicznego lokalnych, marginalnych kultur dla zysku. Słowo „halal” oznacza żywność dozwoloną w świetle szariatu, odnosi się zatem do konkretnych przekonań religijnych islamu. Jednak w utworze poczuj się jak umami – coś pysznego, smakołyk – to właśnie imigrant, obcy, robotnik ma stać się posiłkiem. Niepokojąca wizja bycia pochłanianym, zawłaszczanym i ostatecznie – zjadanym – reprezentuje kolejne etapy wyzysku, prowadzące do ostatecznego unicestwienia kultury, zwyczajów, języka, tożsamości, które mogą zagrażać kapitałowi. Obraz ten łączy się z niemalże niezauważalną, całkowicie normalną apokalipsą, podobną do tej z Piosenki o końcu świata Miłosza: „na wystawie świat żab / miała być / żaba-pomidor / (polska nazwa / piękniś pomidorowy) / każdemu kto o nią pyta / proponują w zamian / zrobić zdjęcie z małpą / na pocieszenie / wciskają kit / że żaba / utknęła na granicy”. Wojnie w Ukrainie celowo odbiera się dramatyzm, pozbawia okrutnych obrazów i doniesień, normalizuje; podmiot „składa broń”, bo nie ma słów, które w pełni oddadzą bestialstwo działań wojennych. Pozostawia czytelników z poczuciem bezsilności i klęski języka, będącego „[…] zimnym nożem, którym dotychczas tylko się bawiłem”.

Dezintegracja podmiotu postępuje na przestrzeni całego tomu, osiągając punkt kulminacyjny w ostatnich wierszach z Halal. Krucha, wrażliwa męskość osoby mówiącej tematyzuje się dzięki sposobowi obserwacji i opisywania rzeczywistości, nie przez wyznania czy problematyzowanie wprost własnej tożsamości. Walka wewnętrzna podmiotu odbywa się gdzieś w szczelinach, na marginesach polskości i ukraińskości, bogactwa i skrajnego ubóstwa, powodującego wymioty nadmiaru i odbijającej się echem pustki, sprawiając, że jednoznaczne określenie własnego „ja” staje się niemożliwe. Poczucie niedopasowania przejawia się w niemożności utożsamienia się z żadną grupą –  ani uchodźcami, ani tutejszymi –   w nieustannie towarzyszącym przekonaniu o urodzeniu się „złym / pod adresem złym”, w przeświadczeniu, że jest się uprzywilejowanym, a jednocześnie marginalizowanym, a wreszcie – w marzeniu o byciu choćby najmniejszym, mało pożywnym, niezbyt treściwym kawałkiem ziemniaka w polskiej zupie.

Ivan Davydenko, Halal, papierwdole-Katalog Press, 2022

Ilustracje: Zocha Kiljańska


Karolina Górnicka (1997) – studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikowana w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”. „8. Arkusz Odry”, „biBLioteka”. Interesuje się związkami literatury z ekonomią oraz kosmosem.

Zocha Kiljańska – Laureatka 16 edycji poetyckiego Połowu w Biurze Literackim. Studiuje różne rzeczy na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (ale czasami blisko jej do rzucenia studiów i pojechania stopem w gąszcz). Urodzona w 2001 roku.