Konkluzją naszych pożarów są nasze pory deszczowe.
Deszcz przychodzi pod koniec sezonu i główny bohater
umiera. W drugim sezonie ustali się nowa równowaga, która
będzie naturalną konkluzją starej równowagi. Więc słusznie chyba
starsi przestrzegali nas przed naturą, montując siatki na
rajskie ptaki – roznoszą kolory – przecież zebraliśmy je już wszystkie
w retinach, których cyto-architektura przewiduje
światłoczułe czopki na ciemnym dnie, pod piętrami.
Więc światło musi się czasem przedzierać. Więc zdarza się też, że potrzeba pożaru,
żeby zerwać z piętrami, odpalić kontrolki, łzy wstydu i takie
małe, czarne kształty zostają odkryte. Są to artefakty:
postępu, który przesuwa granice równowag; ziarnistości,
która służy obróbce obrazu. Nie będzie innego końca.
Koniec świata będzie ubytkiem w polu widzenia,
albo filtrem, który podzieli nasz smutek pomiędzy ubytki
relacji spóźnionej zawsze o różniczkę uwagi.
potrzeba pożaru,
żeby zerwać z piętrami, odpalić kontrolki, łzy wstydu i takie
małe, czarne kształty zostają odkryte. Są to artefakty:
postępu, który przesuwa granice równowag; ziarnistości,
która służy obróbce obrazu. Nie będzie innego końca.
Koniec świata będzie ubytkiem w polu widzenia,
albo filtrem, który podzieli nasz smutek pomiędzy ubytki
relacji spóźnionej zawsze o różniczkę uwagi.
Nikt nie spodziewa się wiecznej konkwisty, więc
nikt chyba nie jest zaskoczony, kiedy przychodzi sezon
stosów, skoro tyle gatunków wciąż próbuje mamić oczy
wiernych herezją state of the art bioróżnorodności, zasobów
nie podporządkowanych teleologiom panującego wyznania.
Cuda są tylko ekonomiczne. Wyobrażeniowe stalkuje symboliczne.
A kto nie potrafi podzielić entuzjazmu na nieskończoność
dostępnych środków, niech lepiej nauczy się dzielić
przez zero, bo chuja dostanie, w nowym sezonie,
kiedy zmartwychwstały główny bohater określi supranaturalną regułę
nowej równowagi, na warunkach wiecznej konkwisty, choćby i po
kilku śniadych trupach. I złote gałęzie Canary Wharf
zaszeleszczą raz jeszcze. A ostatnich przedstawicieli każdego
gatunku zamkniemy w kontenerkach i one popłyną
kontenerkowcem na czyjeś, nie nasze, brzegi. Niech
tam się mnożą, skoro nie potrafią liczyć –
liczyć trzeba na siebie. I jakiś moment w przyszłości,
w którym wszystko ułoży się równolegle do planu,
który zmierza dziś tylko po własne cele (bez choćby zawiasów),
i wyłoni się kapitalizm z pyskiem polarnego niedźwiedzia,
ciałem Jeffa Bezosa, zamkniemy go w labiryncie
karnej redystrybucji na Cyprze i będziemy się śmiać,
jak niewiele zabrakło. Tymczasem kontestowany jest
moment teraźniejszości, któremu towarzyszy samotność
i długo, długo nic (życie), aż rozdźwięczone ringtony
zbierają międzynarodową opinię wzdłuż linii
tektonicznych rozłamów, patrzącą w wąskie
paski otchłani. Wyłania się obraz, który
jest ubytkiem, chociaż strat nie brakuje, albo
jakiejś straty, nie wiemy zbyt dobrze.
Może jest semantyczna, nasza przepaść. Może to
rysa na retinie i wszystko skończy się wymianą
szybki. Może nic nie przywróci im życia, ale
może już nie cierpią. Może pora przestać zakładać
i zacząć wysadzać think-tanki. Może świat płonie
w złej kolejności, główny bohater jest po naszej stronie
i wcale nie nazywa się Chad, ale Karamakate. Karamakate, ten
posiada sny puszczy. Karmakate wie, gdzie
rośnie chacruna. Karamakate jest chullachaqui.
Pokaże nam gniazdo węża, a my wybierzemy mu jaja.
I – w górę rzeki czystej, przejrzystej – popłyniemy do wioski.
Za nami – wnętrostwo ciemności.
Ilustracja: Agata Jabłońska
Paweł Śmiałek (ur. 1995 – …) – człowiek bez właściwości, pacyfista, sól ziemi. Publikował w „Małym Formacie”, „Stonerze Polskim”, „Kontencie”. W badaniu przedmiotowym – bez zmian. Zbiera na używany motor. Lubi zielone bletki ocb.