Proza – Wielka Wyspa Plastiku

Kacper Szpyrka | Opublikowano w: #3, literatura

I Rozwiązanie problemu alkoholowego Kapitana Planety

            – Niestety, nie dostanie pan u nas słomki do drinka – powiedział barman w poczuciu świętości swojej ekologicznej misji.

            – Nic nie szkodzi, mam swoją własną – odpowiedziałem z uprzejmym uśmiechem. Następnie otworzyłem plecak i wyszedł z niego mój żółw morski, któremu wyciągnąłem rzeczoną słomkę z nozdrzy.

            – Dzięki, stary, uratowałeś mi życie, jeżeli wiesz, o czym mówię – odpowiedział żółw. Uścisnęliśmy się na pożegnanie i odłożyłem go na beton, aby mógł samodzielnie udać się do oceanu: w końcu to jego pierwszy dzień wolności. Pełzło mu się topornie, miał przed sobą jeszcze niemalże 800 km do portu w Świnoujściu, beton rysował mu dolną część skorupy, a Bałtyk był tego roku zimny jak ów beton, który rysował mu dolną część skorupy. Mimo wszystko życzyłem mu powodzenia, dzwoniąc kostkami lodu w szklance ze słomką wypełnionej jakimiś rzeczami, co barman wie, czym są, a dla mnie to nie ma znaczenia.

            – Gleba! Gleba! – usłyszałem nagle zza pleców. Był to oficer Agencji Gromiącej Hultajstwo – Jest pan poszukiwany za coś, co zaraz wymyślę! Yyy, szkodzi pan planecie! Może pan mówić do woli, nic nie musi już zostać użyte przeciwko panu, bo i tak skończy pan w piachu!

            – Ja? Szkodzę Planecie? Kapitanowi Planecie? Cóż to za brednie – próbowałem oponować.

            – Nie, z całym szacunkiem, panie Kapitanie, pana to nie dotyczy – skamlał uniżenie oficer, orientując się, że całe zajście obserwuje Kapitan Planeta, siedząc przy pobliskim stoliku.

            – Niby nie dotyczy, a jednak zabieracie mi kumpla, z którym miałem się napić drinka – burknął niezadowolony Kapitan.

            – Niestety, z kumplem można pić tylko wódę, na drinki to sobie pan może chodzić z żółwiem. Takie jest prawo – powiedział oficer, który nagle przestał się uniżać i stanął wyprostowany jak młoda dębina.

            – Wypraszam sobie – dał się słyszeć żółwi głos mojego oddalającego się przyjaciela – nie pijam takiego ścierwa, jeżeli wiecie, o czym mówię.

            Nie da się chyba krócej zrelacjonować powodu takiego stanu rzeczy, że już od dwóch lat gniję wraz z Kapitanem Planetą w areszcie. Siedzimy naprzeciwko siebie, pożywiając się patatami i sokiem z deszczówki wyciskanym ze skarpet namokłych od deszczu, które bezustannie rozkładamy na parapecie w oczekiwaniu na korzystną aurę.

            Nie wiem, skąd się biorą takie rozsadzające rozbieżności wewnątrz jednego człowieka. Kapitan Planeta jest bowiem nieziemskim gawędziarzem, ale tylko po alkoholu. O suchym pysku jest niemiłosiernie nudnym kawałkiem tektury, który opowiada o nieścisłościach historycznych u Liwiusza. Stąd też mój plan zaradzenia tej pożałowania godnej sytuacji. Część skarpeto-deszczówki oczywiście wypijaliśmy, a część przeznaczaliśmy na destylację. Udało nam się zrobić destylator ze zlewu i szczoteczek do zębów. Woda i tak od paru miesięcy nie leciała z kranu, więc były to bezużyteczne akcesoria. Kiedy wreszcie udało nam się upędzić pierwszą skarpetówkę, Kapitan wniósł toast.

            – Nie będę udawał, że wiem, dlaczego to tak wygląda! – zakrzyknął godnie kapitański wodzirej naszej małej imprezy w więziennej. – Być może w ogóle wszyscy opuścili to miejsce i nie ma już w nim nikogo. Przecież nikt do nas nie zaglądał od kilku miesięcy! Jak przyjdzie nieurodzaj i plantacja patatów za twoją pryczą przestanie nas obdarzać tak hojnie bulwą, wyczuwam kres! Oby nasz kres szybko został zapomniany!

            – Tak samo jak początek i trwanie! – dodałem połechtany wizją nadchodzącego trunku.

            Wypiliśmy duszkiem skarpetówkę z wymontowanej z destylatora części zlewu. Po kilkunastu minutach poczuliśmy się mocni w życiu. Zaczęliśmy robić dłońmi cienie na ścianie, na którą padało światło zachodzącego słońca. Po paru godzinach w przypływie rozochocenia zawadziłem barkiem o drzwi naszej celi, obracając się w rytmie klaskania Kapitana Planety. Okazało się, że były otwarte.

II Wyjście z jaskini Platona

To był mój plan ucieczki: wychodzimy przez otwarte drzwi i szukamy kolejnych otwartych i tak dalej, aż do wyjścia. Kapitan Planeta z ochotą na to przystał. Szło nam topornie, jakby beton rysował nam dolną część skorupy. Zataczaliśmy się sporadycznie, aż w końcu gruchnęliśmy z wysokości metra wprost na podłogę. Okazało się, że nasza cela była na antresoli pokoju, który piętnaście lat temu Stefan Żeromski udostępnił Agencji Gromienia Hultajstwa. Żeromski był w kuchni, robił tosty i zastanawiał się, czy rukola nadaje się do tostów, czy przypadkiem nie okaże się, że swoją konsystencją przypomina ciągnącego się gluta, wypaczającego sens tostów.

            – Możecie uciekać, agenci zalegali z czynszem i musieli się stąd wynieść zeszłorocznego przedwiośnia – powiedział zasępiony pisarz.

            – Chcielibyśmy tylko zaznaczyć, że zostawiliśmy nasz destylator na antresoli, więc jeżeli się panu przyda, to proszę śmiało korzystać.

            – Jesteście teraz ludźmi bezdomnymi, jeżeli będzie wam czegoś trzeba zadzwońcie pod ten numer – zaczął pisać jakieś cyfry na stronie wydartej z pierwszego wydania Wiernej Rzeki.

            – Czyj to numer? – zapytałem, rozglądając się w poszukiwaniu drzwi wyjściowych, podczas gdy Kapitan Planeta korzystał z toalety.

            – Nie wiem, psia krew, rozdzióbią was kruki, wrony – odparł ze smutkiem Żeromski – nie znam niczyjego numeru poza moim, ale mojego wam nie dam, więc pozmieniam parę cyfr i …voilà! Naszym oczom ukazała się kartka z numerem.

            – Będę pamiętał o wszystkim, co dla siebie zrobiliśmy. Bywaj!

            – Trzymajcie się cieplutko i spadajcież już, nie mam chleba na tosty dla wszystkich. Wysypcie mi popioły z popielniczki! Możecie wysypać na wycieraczkę tego typa spod numeru 23. Nie lubię go.

            Zatem wziąłem popielniczkę i wyszedłem. Po dwóch godzinach schodzenia po schodach na dół, okazało się, że szedłem do góry. Zdarza się najlepszym. Zacząłem iść w przeciwnym wertykalnie kierunku, ale po trzech godzinach okazało się, że wciąż nie minąłem drzwi Żeromskiego. Nie wiedziałem, gdzie mam iść. Przypomniałem sobie o numerze telefonu, który dał mi Żeromski. Włamałem się do najbliższego mieszkania, w którym stary profesor filozofii nie tylko zaoferował mi darmową rozmowę telefoniczną, ale wręczył również pierwszy tom Fenomenologii ducha Hegla, mówiąc:

            – Kiedy nie będziesz wiedział, gdzie jesteś, powiedz „przyjacielu” i otwórz Fenomenologię ducha na dowolnej stronie.

            – Dziękuję! – odrzekłem wesół i postanowiłem zadzwonić pod numer, który dał mi Żeromski.

III. Prawdopodobieństwo wyspy

– Czekałem, aż pan zadzwoni – odezwał się głos w słuchawce – mam do pana jedno słowo: Wyspa!

            – Nie wiem, o czym pan mówi i nie mam zamiaru tego słuchać. Tak jest po prostu w życiu. Mamy coś do powiedzenia, to to mówimy, a jak nie mamy niczego do powiedzenia, to wcale nie znaczy, że mamy zamiar słuchać o tym, co inni mają – odparłem natchnięty prostotą ściany w pokoju profesora.

            – Ma pan rację. Przejdźmy na ty – zaproponował głos w słuchawce – mam na imię Stefan Iksmoreż.

            – Cześć, Stefan, z tej strony ja. Masz może jakikolwiek zalążek pomysłu na to, jak mam wyjść z tego schodowego labiryntu?

            – Przez okno! – odparł.

            – A idź pan… –  odłożyłem słuchawkę tak mocno, że uderzyłem w policzek telegrafistę w centrali.

IV Przypadek jest drogą

– Przypomnij sobie, co ci polecałem – powiedział do mnie profesor z kuchni, ubijając w garczku makrele tłuczkiem do ziemniaków.

            – No tak! Hegel! – zawołałem radośnie. I usiadłem w fotelu, żeby otworzyć pierwszy tom Fenomenologii ducha na chybił trafił.

            – Przyjacielu! – powiedziałem i zacząłem czytać – „Kiedy powiadam: rzecz jednostkowa, mówię o niej raczej jako o czymś również zupełnie ogólnym, gdyż wszystkie rzeczy są rzeczami jednostkowymi”.

            – W ten sposób do niczego nie dojdę – pomyślałem, rzucając książką przez otwarte okno. Odgłos jej upadku był prawie natychmiastowy. Pobiegłem, by wyjrzeć na zewnątrz. Mieszkanie znajdowało się na parterze.

            – Nigdy nie lekceważ Hegla, może cię omamić, ale nigdy cię nie opuści – powiedział mi na odchodne ukłuty żądłem profesor, podczas gdy ja wyskakiwałem przez okno.

            Gdy wyszedłem z osiedla oczom moim ukazał się ocean. Stanąłem obok budki telefonicznej patrząc z podziwem na dużą ilość wody.

            – Teraz to ma dla mnie sens, że prawie w każdym domu jest bieżąca woda, skoro tyle jej jest – powiedziałem szeptem, a telefon w budce nagle zadzwonił. Odebrałem prędko i nie czekając na nic powiedziałem do słuchawki:

            – Czy to ty, Żeromski? Iksmoreż? Cóż to za wygłupy? Patrzysz sobie przez okno i grasz w te swoje gierki? Przyznaj się wreszcie, że to twój numer!

            – To nieważne, kim jestem, ważne, kim Ty się możesz stać! – zawołał niczym prorok. – Poza tym, zostawiłeś u mnie w mieszkaniu Kapitana Planetę i musiałem się z nim podzielić tostami. Ani ja sobie nie pojadłem, ani on. Dobrze, że przynajmniej zostawiłeś destylator, ale mam wrażenie, że Kapitan powoli zaczyna tracić umiar! A może nigdy go nie miał…

            – Skąd miałem wiedzieć, że Kapitan ze mną nie idzie? – zapytałem nie bez racji.

            – Masz rację, to wszystko przemijająca powłoka. Liczy się tylko zagadka nieśmiertelności!

            – Zagadka nieśmiertelności? – zapytałem powtarzająco. Dokładnie tak, jak się pyta w filmach i książkach, ale nigdy w życiu.

            – Musisz dotrzeć do Wielkiej Wyspy Plastiku, która leży gdzieś w nieznanym nikomu rejonie Oceanu Spokojnego! Tam znajdziesz wyrocznię!

            Rozłączył się. Chyba będę musiał wziąć urlop na żądanie – pomyślałem, po czym podszedłem do kiosku, żeby zobaczyć datę na pierwszej stronie jakiejkolwiek gazety. Nie było mnie w pracy już dwa i pół roku, chyba już wykorzystałem wszystkie urlopy na żądanie, których nie żądałem, bo siedziałem na antresoli u Żeromskiego w mieszkaniu jedząc z Kapitanem Planetą pataty. Trudno, profesor wypisze mi L4.

            Kiedy doszedłem do oceanu, pomyślałem życzliwie o jodzie. Jaki to on skurczybyk zdrowy jest, ten jod. Polubiłem go.

V A cóż to za miły pan?

– Naleśniki z dżemem, z czekoladą, z serem! – usłyszałem zza pleców głos człowieka z przenośną lodówką przewieszoną przez rękę.

            – Tutaj! – krzyknąłem – Poproszę z serem!

            Podszedł do mnie i wręczył mi pożywny posiłek. Zapłaciłem mu starym zegarem, który zwędziłem profesorowi z mieszkania, kiedy mnie bacznie obserwował.

            – Może być. Przynajmniej będę wiedział, kiedy kończy mi się zmiana, bo z tego powodu, że nie wiem, która jest godzina, pracuję bezustannie od dwunastu lat.

            – Masz pojęcie – wtrąciłem żując naleśnika z serem tak, że jego pogryzione części wylatywały mi z ust – gdzie znajdę Wielką Wyspę Plastiku?

            Bez namysłu wskazał wprost na ocean i odrzekł – jakieś dwa lata kraulem w tamtym kierunku, a jeśli wolisz żabką, to jakieś… –  tu zaczął liczyć z zamkniętymi oczami – dwa lata i trzynaście miesięcy.

            – Dziękuję – odpowiedziałem – położyłem popielniczkę Żeromskiego z popiołami na plaży, ściągnąłem koszulkę i zacząłem wchodzić do morza, które było zimne jak beton, który mógłby porysować dolną część czyjejś skorupy.

            – Powodzenia! – zawołał, patrząc na moje niezdarne ruchy kiepskiej żabki i wrócił do swoich obowiązków – Naleśniki z dżemem, z czekoladą, z serem!

VI Dobre zakończenie

Płynę od dwóch lat i ani śladu czegokolwiek. Straciłem siły. Gdy już zacząłem opadać na dno, klepnął mnie w plecy mój przyjaciel żółw morski, któremu kiedyś uratowałem życie. Pozwolił mi usiąść na wierzchu skorupy (bo jej spód był nieco chropowaty) i wypłynęliśmy razem na powierzchnię.

            – Cześć, stary, co tu robisz?

            – Szukam Wielkiej Wyspy Plastiku – odpowiedziałem mu bez ogródek.

            – Trochę cię zniosło na południe, ale nie martw się, akurat mogę z tobą popłynąć, żeby gdziekolwiek płynąć, bo właściwie nie wiem, co mam robić. Jestem przecież ostatnim żółwiem morskim na świecie, więc trochę mi nudno, jeżeli wiesz, o czym mówię.

            – Wiem, o czym mówisz – odpowiedziałem.

            Po dwóch tygodniach dotarliśmy do wyspy. Była ogromna i całkiem znośna wizualnie (jak na postindustrialny odpad najgorszego chłamu człeczego).

            – Tutaj się rozstajemy – powiedział po przyjacielsku żółw, odganiając od siebie niebiodegradowalne reklamówki. – Powodzenia!

            Zacząłem iść po plastikowym gruncie wyspy. Wlokłem się tak nie dłużej niż dwadzieścia trzy tygodnie, aż znalazłem jaskinię wyroczni. Wewnątrz stała ogromna różowa słomka, która odezwała się do mnie tymi słowy:

            – Witaj, wędrowcze, czego chcesz od plastikowej wyroczni?

            – Chcę wiedzieć, po co tutaj właściwie płynąłem.

            – Bo chcesz poznać rozwiązanie zagadki nieśmiertelności!

            – Nie chcę.

            – Bo chcesz wrócić do swoich przyjaciół! Kapitan Planeta i Stefan Żeromski właśnie doszli do siebie po ostatniej popijawie i poczynają preparacje do kolejnej!

            – Nie chcę.

            – Chcesz przemienić się w plastik i zniszczyć biologiczne życie na Ziemi?

            – Może być.

         – Musisz mi tylko powiedzieć, czy to prawda, że Hegel twierdził, że każda rzecz jest rzeczą jednostkową!

            – Prawda i fałsz – odrzekłem wyroczni i natychmiast zmieniłem się w Wielką Wyspę Plastiku. Poszerzałem się z dnia na dzień, depcząc niejeden mały kwiat po drodze, aż wreszcie pochowałem pod sobą wszelkie biologiczne życie. Muszę przyznać, że na Ziemi jest teraz całkiem sympatycznie: tylko ja i jod.

REDAKCJA: Paweł Harlender
KOREKTA: Weronika Stemborowska


Kacper Szpyrka (1991-?) zamieszkały w Krakowie filozof z papierami z UJ-otu. Pisze mało. Jego tłumaczenia trafiły do takich pism jak „Wizje” oraz „Inter-”. Współtworzy zespół Kirszenbaum.