Sześć wierszy z “Błękitnej Wieży” Tomaža Šalamuna (tłum. Miłosz Biedrzycki, Rafał Wawrzyńczyk)

Tomaž Šalamun | Opublikowano w: #3, literatura

Miód i Holofernes

Wynalazłem maszynę, która szczygłowi, kiedy
otworzy dziób, wrzuca do środka wory betonu. Kto wyświecił
cukierki w betonie, nie wiadomo. Kto potem ożywił

beton, nie wiadomo. Szczygieł szybuje. Szczygieł
śpiewa. Gdzie jesteś, Eugenijusie? Pędzić wzdłuż i
paznokciami otwierać jamkę. Ty, ból konturu, ja

pociągu. Linda Bierds prowadzi pojazd, który pochodzi
spod Tatr. Kondor miodzi ptaka. Spodnie mi pachną
benzyną. Widzisz bystrze? Widzisz bystrze? Widzisz

łokieć anioła? Prowadził mnie do tych skał
rozstawionych jak Wikingowie. Zebry mają wyskrobane
oczy. Ibrahim, Drago i Miklavž to przegoście.

Jod gotuje głowę ptaka, który umiera w błocie. Ja
połykam chleb. Co widziałeś w wewnętrznym
mroku, że na to zasłużyłeś? Bifurkację dla

obu i okutą srebrem, zakrzywioną
gałkę spacerowej laski? Zrzucone na
spadochronach pudełka miodu, dostarczone przez

jelenie rogi? Pitagoras jest łupem. Kot mu
liże uszy latem i zimą. Szpilki kierowały
krwią świętych. Na łasze ścierają się

kamienie. Odsuwam Diranowi głowę
od stołu. Gruda to tombolo ludzkości. I na
talerzu ten gołąbek. Madre perla. Siwa głowa.

Dusza morduje nocniczek

Dusza morduje nocniczek, roztrzaskuje nocniczek.
Nicholson przekłada powietrze na pożądanie.
Ja przekładam twarz na budkę.
Piłkę na jasne naręcze,
inkantację na kawę, blok na metro.
Flagę na kepi, kepi, twoje kepi.
Noc na grudę.

Zgubicie się wy, którzy przyjdziecie, i przyjdziecie wy, którzyście się zgubili.
Leniwy, młody i zbyt miękki, żeby mi podciąć gardło, tak jak
podciął mi je Caravaggio, bo byłem niczym, mniej niż muchą, która go
rozpraszała. Szukajcie Szekspira! Ma obsesję na swoim punkcie,
a moje drzwi płoną i lśnią dokoła jego duszy.

Pierwszy cisnąłem kamyczkiem z wieży Babel.
Pierwszy zamknąłem oczy.
Pierwszy zarżnąłem swoją matkę i służącą i
wykąpałem się i opłukałem.
Leżałem na trawie jak świeżo wyprana bielizna.
Pierwszy dosiadłem jelenia w niebieskim lesie.

I jak wczoraj wieczorem Alice – ulubiony mops Beatrice –
kochała się z Diranem, oboje mają czerwone, straszne języki, żywym
ciernie. Mojej duszy białe wiosło.
Ja, srebro pod kątem, wódz głupców,
kamień,
dym, który śpi wśród zapachu, darowuję
Prater swoim łopatom. Nie czuję już ich zapachu pod swoim
kątem.
W mroźnym i rozrzedzonym powietrzu jem szarańczę i jestem świętym.

Tu jest zaczątek mojej korony.
Kuleczki na jej czułkach szczekają i liżą w łodziach.
Zgubiliśmy się w dżungli, gdzie na
ramionach niesiemy leki dla ciała Chrystusa.
Artaud w Rodez nosił fartuch.
Po eterze i na pniaku skończyły moje kosteczki.

Gołąb głodnych. Dratwa śmiertelnych. Astrachań tłumów.
Tato.

Brat

Rączki są władcze. Wilgotne rabują kanister.
Stopiony ołów, który leci przez moje ciało, formuje
kwiat. Całuję piekarza w usta. Jestem tu.

Bulwa kolorowych i niebieskich, motyl żubra,
kieł, który zgasił sobie zdobycz i zaplątał się w
wyższe, skrzypiące ciało. Obracasz duszę –

zjadasz kotleta. Oddychasz i nylon skrzypi.
Parska, trzeszczy, jedzie, ogarnia się w szafie,
tej, która mnie przywiozła w pudełku, najpierw w

pudełku. Królowi zmacać jajka. Ten przynosi
narkotyk. Dlaczego by nie przytwierdzić języka do
sklepienia? Dwóch języków. Symetrii. I przejechać

po nich ostrzem nożyczek, żeby się zwinęły
(skręciły) jak końce wstążki, które zostają przy
zawijaniu czekolad i kwiatów. Żeby Celan utrzymał się

na Sekwanie. Żeby pływał kraulem po Tuileriach, jak
pływałem kraulem ja. Przy każdym drzewie
leżeli pokryci klejnotami i tekturą z paczek

UNRRA. Chrzęst tektury. Sanki na śniegu.
Sanki na śniegu. Sanki na śniegu, góra mrocznych,
góra jasnych. Inkantacja jest moim drzewem.

Lot

Nieszpór narysowany ptaszek, glosoalia.
Pamiętasz? Z tamtych buź i tamtych skrzyń
w Radiu Novi Sad.
Do cycka jestem przywiązany batogami.
Aj, materac Bermuda!
Aj, materac Bermuda!
Krzepki ptak, co się wywija przezimować,
kawałowi nieba programuje rumbę.
Materializuje się jak latające gęsi.
Do kina poszedłem się popryskać.
Sumienie piecze kawę i znosi martwy tort.
Od ściany do ściany śmigają szpilki
i Turcy, co mają trzy bajeczne tytuły:
Komandor Opery Tureckiej. Przewodniczący Rady
Tureckich Architektów. Ale nie jesteśmy tam,
jesteśmy tutaj: młody arcybiskup w Constanzy ma jacuzzi.
Lotaryngia pod bibułą. O mój zielniku.
Tanina i zwinięty worek, gdzie jest epicki substrat.
Sześciu pleczystych, sześciu ludzi.
W Delaware (kiedy pomyliliśmy zjazd) dopiero przeczułem,
jak hoduje się rosę na skórze Ameryki.
A gdybym wszystkie te kawałki związał w chustę i ponumerował.
Nabożnie zdejmuję kapeć i zakładam but.
Nabożnie nasłuchuję szumów w swoim ciele.
Nabożnie otworzę drzwi i wyjdę zapalić.

Transsyberia

Każda piłeczka to krwawa, piękna maska mocnych ludzi.
Wymyślamy precle.
Zawsze lubiłem kury.

O, cienki fezie, pleśni, kucająca na kłakach.
Poeta to durny wielmoża na czapeczce.
Pięćset siódmych sił. Na czapeczce.

Patrzę przez prawe ramię i widzę
jezioro, w którym kąpie się kanon.
Świstaki, które mnie otoczyły, nie były

świstakami. Dalej, boże, płyń w uogólnienie.
Ojczymie! Twój kęs je zupę, ty go tylko widzisz.
Nem Keckeget dociera do Japonii i zeskakuje.

Us Us stopuje pończochy. To są zęby
żelaznego grzebienia, który wciąż pamięta
stację i parę, ale Cendrarsa nie obchodzi.

Niezręczne jest tylko to, że nie możesz już więcej tak
uprzejmie mówić, „a może zdjąłbyś jeszcze
koszulkę”, jak powiedzieli do mnie Marči i Hudi.

White hash black weed,

Gregor daje znać, co porabiacie.
W kredzie białych łat zatorebkowany humor.
Ludzie mnie pytają, w jaki sposób toną mi
powieki. Najprościej: skóra,

głaszczesz delfina, czasem podpalasz Armenię.
Diran doskonale wie. Hash pomaga, hash to
walker. Nie dla niego, on jest czarny, dla niego

weed. Marco znów zadzwonił.
Naprawdę chce kupić Lindos. I myślę o
Juanie (jego teściowa, psychiatra,

wytrenowana przez Lacana, zawiedziona, że w
Neapolu nie ma właściwych klientów), pewnie, że odpada,
kiedy rozmyśla nad liniami w Nazca. Prawie wszyscy

poszli i zbierają grzyby, ja zostałem.
Tańczę na wczorajszym weedzie i Diran też
stuka w klawisze. Jest w wieży. On ma wszystko

zlane w komputerze, a ja, jeśli fizycznie nie
rąbię drew, tępieję. Rogówkę zjadają mi
pochodnie i z geoglifów toczą się krasnale w

togach. Brzęczy, i jeśli ktoś naprawdę przemyślał, jak
zbudować dom, to jest nim Juan. W Pittsburghu też mnie
chcą na jeden semestr. Liliana Ursu chciałaby,

żebym jej napisał wstęp. I’m hot in
Kuala Lumpur. W Singapurze dosyć
znany. A w Dżakarcie tylko w wąskim

kręgu, za to ci są żarliwi. W Dżakarcie
ludzie nie mają dużo pieniędzy i muszą
pożyczać sobie moje książki. Mam jeszcze tamten bilet,

Andrej, który mi dałeś podczas przelotu przez
Azję. Wszystko zachowane. Nie zmyślam
i nie kłamię. Nie przesadzam. Chyba że wtedy,

kiedy nie podziwiam łódki Marco.
Beznadziejna. Zżera masę benzyny.
Pewnie, że nie da się jej sprzedać

nikomu innemu, tylko saudyjskiemu księciu
za bezcen, może temu, z którym nawzajem
obserwowaliśmy się na greckich wyspach.

Sam ją zaprojektował i wytropił. Wynalazek
trzeba tropić, jak pies myśliwski. I wszędzie
byliśmy melancholijni. Ja naprawdę tropiłem

Archilocha. GLADSTONE BYŁ
ŚWINIĄ, TYLKO DISRAELEGO NAPRAWDĘ
LUBIŁAM, słyszę wyraźnie. Tak jak Pogorelić

wszystko dostał od Liszta, poprzez żywych ludzi,
tak i ja mogę teraz pić głęboko
w angielską koronę. To jest strategicznie

ważne. Marco Canoni. Sprawdźcie.
O, twoje oczy, królowo Wiktorio. O, twoje
białe pióra. Ale młode kropeczki robią

tak samo. Mają gęsto, drobno i
świeżo. Ja – rzadko, straszliwie,
obłędnie. Nie sprzedajnie, nie sprzedajnie.

Walczę z przepowiednią Primoža, że skończę
jako pozłota, że tylko się bawię.
Mirinda głaszcze moją głowę. Mirinda wpływa na

zdobycz. Trzy wypchane smarkule podpierały
głowy śrubami. Potem zabrakło im
rumianku i tu się opowieść kończy.


Tomaž Šalamun (ur. 1941, zm. 2014) – poeta słoweński, jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów europejskich. Opublikował ponad czterdzieści tomów poezji w języku słoweńskim, z których wiele zostało wydanych w przekładzie w krajach całego świata. Tłumaczony na ponad 20 języków. Po polsku ukazały się “Wiersze” (1979), “Straszne święta” (1996), “Poker” (2002), “Czytać: kochać” (2002) w tłum. Katariny Šalamun-Biedrzyckiej oraz “Jabłoń” (2004) i “Pora roku” (2013) w tłum. Miłosza Biedrzyckiego. Kojarzony z nurtem neoawangardy. Jego poezja odegrała dużą rolę w przemianach języka poetyckiego w Polsce po przełomie 1989 roku. Prezentowane wiersze pochodzą z tomu “Błękitna wieża”, który ukazał się w polskim przekładzie w czerwcu 2019 r. nakładem wydawnictwa Convivo.

Rafał Wawrzyńczyk – ur. 1980 w Tomaszowie Mazowieckim, pisuje o muzyce współczesnej i interesujących poetkach i poetach. W latach 2005-2009 współredagował “Cyc Gada”. Tworzy. Marudzi. Pożera. Boli go kolano, ale idzie.

MLB (Miłosz Biedrzycki)