Świat się kurczy. Victor Ficnerski – „w tym mieście”

Debiutancka książka poetycka Victora Ficnerskiego (ur. 1990) – mimo iż niedługa, bo licząca zaledwie 26 wierszy – układa się w spójną, konceptualnie pomyślaną opowieść, której jednym z tematów przewodnich jest przebudzenie do dorosłego życia. Takiego, o które wcale się nie prosiło. Ot i dobry temat dla debiutującego autora, który w liryce szuka języka dla nazwania własnego – że tak powiem – losu.

„w tym mieście” jest książką, która – pozostając jednocześnie introwertyczną, skoncentrowaną na jednostkowym doświadczeniu i głosie – niejako mimochodem okazuje się lustereczkiem dla legionu młodych dorosłych po trzydziestce, którzy beztroskę dzieciństwa i rozkosz melanży zamienili albo właśnie zamieniają na przygotowaną uprzednio rolę społeczną. Nazwijcie ją sobie jak chcecie: losem prekariusza, tułaczką emigranta zarobkowego, kredytem, stałym związkiem itp. To przejście bolesne, by nie powiedzieć krytyczne, ponieważ skazuje na konfrontację marzeń/ideałów z tym, co naprawdę w międzyczasie przygotowało życie.

Wiersze Ficnerskiego rozłożone na części składowe niczym szczególnie nie zaskakują. Nonszalancki ton, język przesycony wulgaryzmami czy strącanie z piedestału nobliwej pani Poezji to już dziś właściwie stęchlizna, którą w odległych latach transformacji popisywali się poeci brulionu. Ficnerski robi to wszystko oczywiście niejako naturalnie, nie programowo – niemniej ta postbrulionowa poetyka pobrzmiewa znajomo echami, np. z Krzysztofa Jaworskiego, a jak już jesteśmy przy wpływologii, to później słychać jeszcze trochę Konrada Góry (afekty), trochę może Macieja Taranka (sentymenty młodości). Ponadto takie motywy, jak ciało, flaneuryzm czy autokreacja nie składają się bynajmniej na jakąś wybitnie autorską koncepcję poezji.

Jest jednak coś w samej poetyce, co sprawia, że Ficnerskiego czyta się mimo wszystko z zaangażowaniem. Kluczem do rozwikłania tej tajemnicy wydaje mi się swoista umiejętność uderzania wierszem – zazwyczaj oszczędnym w środkach wyrazu, trzymającym się z daleka od zamulonej metaforyką dekoracyjności, ważącym słowa (nawet jeśli wydają się one poskładane w jakimś sztubackim wygłupie). Ficnerski pisze z siebie, z doświadczenia, z ciała i znajduje dla tego wszystkiego język. Jest skoncentrowany na frazie, uważny i klarowny. Sporo w jego tekstach gniewu, ale też rezygnacji czy rozczarowania. Ale po kolei.

Ja

Od tego słowa należy zacząć i na nim skończyć, bo choć w tytule książki wyeksponowane zostało miasto, to tak naprawdę w samym centrum mikrokosmosu leży indywidualne ja, które próbuje się poskładać, rozpoznać i skleić. Nieprzypadkowo wiersz-pieczątka dodany na odwrocie okładki książki (tradycyjne miejsce dla wyklejki jak najbardziej znaczące) prezentuje się następująco:

potem zacząłem przemawiać do samego siebie
w trzeciej osobie

zbierałem skrawki resztki
ścinki

i znowu próbowałem kleić

Mówienie do siebie w trzeciej osobie oznacza tu dystans, próbę zobaczenia przez soczewkę słów siebie i własnego doświadczenia. W tym znaczeniu poezja wydaje się rękojmią prawdy o ja, ale – nie zapominajmy – także, a może przede wszystkim, machiną zmyślenia i autokreacji. A tych u Ficnerskiego nie brakuje. Jego bohater – pozostający w ironicznym dystansie do rzeczywistości outsider – jest „zrobiony” dość manierycznie, choć na szczęście nie pretensjonalnie, jak mógłby to sugerować wers z tekstu otwierającego książkę, w którym bohater przyznaje, że ze szkolnych lekcji polskiego zapamiętał tylko Wojaczka, Ratonia i Bursę (umówmy się – zestaw zabójczy, którego nie należy polecać żadnemu debiutującemu poecie).

Jakie więc jest owo ja? Skupione na sobie i narcystyczne. W tej autokreacji zwraca uwagę dziecięca zachłanność – liczne są frazy, w który bohater czegoś chce, życzy sobie, żąda. Chyba też niespecjalnie się z tym ukrywa, skoro nawet banalne mityczne „kiedyś” (zawsze lepsze, jak wiadomo) utożsamia bezpośrednio z dzieciństwem, mimo iż kontekst, w którym wypowiada to wyznanie bynajmniej dziecięcy nie jest. Lego, westerny i pomidorowa zostają przysłonięte „atrybutami” dorosłości – kobietą, erotyzmem, piciem alkoholu:

kiedyś było dobrze
mówiłaś
i drapałaś mnie
po brzuchu

i myślałem o Lego
niedzielnych popołudniach
westernach w telewizji
pomidorowej na ryżu

potem
poklepałaś mnie
po tyłku

a ja otworzyłem
nową butelkę wina

W taki sposób wychodzi się u Ficnerskiego z utraconego raju dzieciństwa. Wychodzi i nigdy nie wraca. Bo dorosłe życie – pełne niejasnego ryzyka, zagrożeń, fałszywych proroków – częściej przypomina wyrok, przykrą konieczność, jakiś rodzaj egzystencjalnej bezdomności niż komfort życia na własny rachunek. Autor ubiera to rozczarowanie w dwie symptomatyczne figury z wiersza „chciałbym”: „zbite lustra / i fiaska erekcji”. Tak wybrzmiewa głos dzisiejszego trzydziestolatka, którego bardzo łatwo zrozumieć, a może i zauważyć w sobie.

Wspomniane dojrzewanie, albo raczej dorastanie, zostaje też wzbogacone o dodatkowy kontekst rozpoznawania siebie we własnym ciele. Mówimy tu o jakimś bardzo dosłownym rodzaju osadzenia. Wierszom somatycznym towarzyszy zdziwienie, a w bardziej radykalnej optyce, nawet sartre’owskie mdłości:

nosić to ciało
to zardzewiałe rusztowanie
te 5 kilo nadwagi
które przyprawia cię o mdłości

Pod tym wyznaniem kryje się egzystencjalny lęk i niepewność. Nie potrafi zdusić ich w zarodku nawet obecność bliskiej osoby. Przerażający fakt istnienia, świadomość bytu zostają odkryte raz na zawsze i pozostawiają w poczuciu nieskończonego absurdu. Z tym ogólnym wrażeniem jesteśmy w tomie Ficnerskiego nieustannie konfrontowani.

Gdy z kolei spojrzeć na „w tym mieście” całościowo rzuca się w oczy narracyjna struktura tomu. Poznajemy bohatera, który, przechodząc rozmaite życiowe etapy i mediumiczne stany (jest w końcu słowem, o czym opowiada wiersz „potem”), wraca do siebie – w zamykającym książkę wierszu podchodzi do lustra, po czym wybiega na ulicę z erekcją. Widzę w tym geście jakieś domknięcie i otwarcie zarazem – introwertyczny, skupiony na sobie męski bohater po dokonaniu konfesji podchodzi znów do życia i rusza w nie gnany tym dziwnym Schopenhauerowskim Erosem (podczas gdy, np. „piesi / wciąż pchają się pod tory”, niejako równając bilans drugiego z naczelnych popędów).

Ty

Napisałem o egotyzmie podmiotowości stworzonej przez Ficnerskiego, co nie oznacza, że funkcjonuje ona w świecie zupełnie opustoszałym. Wręcz przeciwnie. W cytowanym już wierszu „kiedyś” to kobieta jest impulsem wyrywającym chłopca z jego dzieciństwa. Wobec niej jest on zobowiązany przymierzać i nosić maskę mężczyzny, wejść w społeczeństwo.

Kolejnym ty, na które skazany jest bohater Ficnerskiego są zamieszkujący miasto/kraj ludzie. Ich obecność pobudza jego uwagę – zazwyczaj uruchamia krytycyzm, dystans bądź zwyczajną niechęć. Bodaj najmocniej zaznacza się to w „relikcie”, gdzie w sąsiednich twarzach bohater dostrzega „to wschodnie piętno / te kamienice // tę wściekłą ślinę // ściekającą / z kącików ust”. Tożsamość wschodnioeuropejska naznaczona jest najwidoczniej genetyczną skazą odrazy, niechęci, zawiści, przed którymi można tylko uciekać. Nic więc dziwnego, że książkę otwiera poeta kolejnym quasi-dziecięcym zaklęciem, tj. utworem „żeby nie było Polski”, w którym – po wyliczeniu mniejszych i większych zachcianek – swoje miejsce ustanawia „na granicy”. Bywa też, że podmiot Ficnerskiego – niby wielkomiejski flaneur – dzieli się obserwacjami. Wówczas opisuje ludzi, których spotyka:

widziałem przygarbionych ziewających

nieudaczników

ubranych

w granatowe uniformy

To fragment wiersza prezentującego pracę w fabryce, gdzie naiwność romantycznego wyobrażenia („pięknie pomarszczone twarze”, „stachanowcy żądający więcej pracy”) zostaje unurzana w brudzie codziennej roboty fizycznej. Powyższy cytat dobrałem celowo, ponieważ – nie jedyny raz – nawiązuje tu Ficnerski do Ginsbergowego „Skowytu”, sugerując w ten sposób pokrewieństwo z ową tradycją wiersza oraz byciem blisko tzw. zwykłego człowieka. Jego „skowytanie” wybrzmiewa również jako pieśń rezygnacji, sprzeciwu, buntu bliżej niezorientowanego na cel.

Inną odsłoną „ty” jako niezbędnego tła, na którym wyodrębnia się podmiotowa obecność, są młodzi z wiersza „Karl-Heine Straße”:

widziałem młodzież
w przykrótkich jeansach
i koszulkach
z Myszką Miki

Z nimi bohater również nie odczuwa pokrewieństwa, a jego „widzenie” przypomina raczej podglądanie niż pójście ramię przy ramieniu. To znamienne, że odruchową postawą w wierszach Ficnerskiego, jeśli chodzi o sposób nakreślenia międzyludzkich relacji, jest dystans, nieufność, nieprzystawanie. Wzmacnia to tylko podmiot z ducha romantyczny, który wciąż – nie zgubmy wątku – opowiada historię swoich metamorfoz.

Miasto

I wreszcie docieramy do tytułu książki. Miasto to już od XIX wieku bardzo wdzięczna przestrzeń dla liryki, o czym Ficnerski doskonale wie. Jego utwory mierzą się z miastem jako przestrzenią nowoczesną („interesują mnie rozgrzane neony / i puls arterii”) nie tylko w sensie potocznym, ale i w znaczeniu Bermanowskim. Przypomnę więc za amerykańskim filozofem, że nowoczesne miasto funkcjonuje jako medium, w którym nurty życia osobistego i politycznego płyną razem i łączą się w jedno. Tę nierozłączność można u Ficnerskiego zauważyć. W jego mieście zamieszkały przecież niemal wszystkie stany: bunt, obojętność , wycofanie i samotność, rezygnacja, szaleństwo, konfabulacja, nieporządek, uwięzienie, nadzieja. Można je przykładać zarówno do bohatera, jak i współistniejącej z nim, wychodzącej z niego przestrzeni.

Przystępuje więc poeta do tematu bez kompleksów, a jego miasto, zespolone w jedno z ciałem, przypomina bezkształtnego lewiatana, w którego wnętrzu wszystko się wydarza. Wspominam o bezkształcie, bo, pomimo paru drobiazgów topograficznych, trudno powiedzieć coś konkretnego czy wyróżniającego miasto Ficnerskiego. Tworzą je przede wszystkim ludzie i zdarzenia, nie zaś architektura czy informacje dotyczące infrastruktury. Z tego powodu można w tytułowej figurze zobaczyć metaforę życia bohatera – miasto w końcu go osaczyło, w jakimś sensie uwięziło w sobie. Może i chciałby być wędrowcem opisującym jego zdumiewającą różnorodność, ale zapętlił się na kilku frazach, jest zbyt „wewnętrzny”, by wyjść z siebie i zaproponować niezobowiązująco miejską przechadzkę. Jego rzeczywistość wydaje się wręcz dramatycznie ciasna, jak w wierszu „tylko pamiętaj”:

miałeś pisać wiersze
chodzić po ulicy z czystymi jelitami
z pustą głową
z lotnym umysłem

tymczasem
świat ci się skurczył
ludzi przybyło
ludzie
w twojej dzielnicy
rozpoznają cię na chodniku

W świetle tego tekstu jeszcze mocniej wybrzmiewa zakończenie tomu, o którym już wcześniej wspomniałem. Finalne wybiegnięcie na ulicę może być dla bohatera otwarciem przestrzeni, która pozwoli mu znów odkryć się na nowo. To obiecujący początek – tak dla samej drogi, jak i dla poezji będącej jej zapisem.

Victor Ficnerski, w tym mieście, papierwdole, Ligota Mała 2022

Ilustracja: Karolina Szwak


Marek Olszewski – literaturoznawca, polonista, nauczyciel, recenzent, autor bloga „Czytelnia osobista”, o książkach publikował i publikuje na papierze oraz w sieci.