Jarosław Markiewicz
Mów. Są to słowa robotników ładujących węgiel,
trzeba mówić o dzieciach, żeby były dzieci,
aż się zespoli jedno z drugim, ona z nim,
inne z nowego życia, a tamto pozostanie
zdarzeniem samych ust, planktonem mowy.
Trzeba mówić o dzieciach, żeby nie było dzieci.
Trzeba mówić. Być może wszechświat
jest tylko dziurą w zębie jakiegoś potwora.
Być może. Trzeba wyjadać zaciekle wszystko
z dziur w swoich zębach, zwłaszcza zapomniane
zwroty językowe, banał smaczny jak strucla,
szczególny akcent kładąc na drzwi otwarte,
zamykające się powoli, dotykające futryny
we śnie – te drzwi śnią, ten stary śpi,
ta stara, ten młody, ten najmłodszy
zaczyna się od nowa jutrzejszy dzień.
1969
Jakub Skurtys
Stelaż. No bo jak wydrukować wiersz bez stelażu? Myślę nawet, że wydrukowanie ram kompozycyjnych, tzn. układu przerzutni, podziałów wersowych, światła między strofami, byłoby jakimś technicznym spełnieniem awangardowej fantazji o poezji maszyn, która przerywa produkcję. A spróbujmy pomyśleć o takim wydrukowaniu np. tornada albo gazeli Góry, jako zespołu ruchomych elementów architektonicznych, które jak w LEGO Technic można by przebudować w inny wiersz. U Markiewicza jest trochę łatwiej: mamy układ na dwie strofoidy ze światłem pomiędzy i „drzwi dotykające futryny” – to jest chyba ta rama, przez którą się przechodzi w wierszu od ironii do ekstazy i to od niej by trzeba zacząć gęstym drukiem.
Tego, tego, tamtą. Ale dopiero za kilka lat.
To pytanie trochę powtarza moją odpowiedź na pytanie 11, której udzieliłem najpierw, więc tutaj powtórzę tylko skrótowo: jest to relacja analogicznej, uwarunkowanej konieczności, taka sama, jak między wierszem i państwem, wierszem i trzodą chlewną, wierszem i ręką, która karci oraz ręką, która zostaje komuś odjęta (czytajmy Šalamuna). Są u nas odbiorcy wzorowego uzębienia, nawet tak wzorowego, że do dzisiaj inkantują po piwnicach swoje „wyrwij murom zęby krat”, a kraty na to: „nie do wiary”. Są też odbiorcy bez uzębienia – patrz wiersze Kiry Pietrek – gdzie odbiorca i jego układ wchłaniania wiersza jest właściwie jednym, skończonym i totalnym organizmem, składającym się z aparatu mielącego i aparatu wydalającego, więc zębów mu nie trzeba. Są wreszcie tacy odbiorcy, którzy są też producentami wiersza i którzy mówią: „za pierwszą nagrodę zrobię sobie zęby”, bo wcześniej ich na to po prostu nie było stać. I w tym „zrobię sobie zęby” jest jakaś przerażająca poetyckość, przerażająca, bo wygrana między uśmiechem kota z Cheshire, którego możemy równie dobrze nazwać figurą czystej, wszechwładnej ironiczności, a zupełnie materialnym uzębieniem (to baza), brakiem zębów (to wyzysk), złamanym zębem (to pytanie o przyszłość klasowego myślenia) i bólem zęba (to studia afektywne). Wszystko jest w ustach.
Jest taki wiersz, dla mnie bardzo ważny, uznaję go zresztą za jeden z najważniejszych wierszy o Wrocławiu, o polityce i o samym języku. Ten wiersz ma w zanadrzu rabarbar. Pamiętam też taki słynny wiersz Tadeusza Różewicza, który w zanadrzu miał ichtiozaura, chociaż to chyba nie przyrząd, ale jednak tam został mocno uprzedmiotowiony. Myślę, że to nie ma znaczenia jak przyrząd ma wiersz w zanadrzu i jakim przyrządem nas zaskoczy. Ważne jest raczej to zanadrze. Zanadrze to jest coś „na piersi”, schowane na piersi, za warstwą ubrań. To z czeskiego przeszło, gdzie ňadra to są piersi po prostu. Więc chodzi o to, że wiersz wyciąga coś, jakiś przyrząd, spod ubrania, z miejsca blisko serca, a potem tym przyrządem robi komuś rozpierduchę w głowie. I pewnie to jest ta rana miłości, o której nam przypomina zawzięcie Franaszek Andrzej.
To pars pro toto to taki trickster, bo nikt za bardzo nie wie, o co mu chodzi. Tzn. wiemy, że chodzi o synekdochę, a ruch, jaki powoduje synekdocha, ma przynajmniej przez ostatnie sto lat tyle różnych omówień, że może się od tego zrobić słabo – od tych totalizujących, gdzie jest to początek jakiejś linii metafizyki opartej na przemocy i wiązania bytów w hierarchiczne łańcuchy zależności (tak to działa choćby w doskonałym filmie Synekdocha. Nowy Jork), po takie zupełnie przeciwne, gdzie to przesunięcie i podstawienie części za całość jest wyzwalające, jak np. krążenie po mieście synekdochicznym ruchem, który przeorganizowuje przestrzeń i w ten sposób wyznacza jakieś heterotopijne przestrzenie (jak psychogeografowie). Jeśli jednak pytanie dotyczy tego, jaki numer wykręciło nam pars pro toto u Markiewicza, to jest ono znacznie głębsze i mniej stonerowe, niż się na początku wydaje. Pytanie o funkcję części względem całości w poezji, która od początku właściwie, zanim jeszcze osiągnęła swoje psychodeliczne rejony z lat 80. i późniejszych, stawiała sobie za cel przemyślenie miejsca jednostki jako alegorii struktury społecznej, to właściwie pytanie o istotę poezji Markiewicza, wyprowadzone z poziomu figur literackich. Być może chodzi po prostu o zespolenie, takie, które nie będzie miało charakteru przemocowego, a być może o prawo do uniwersalizacji tego, co partykularne. Na pewno w Ironia przeszła w ekstazę wpisana jest retoryka „jeden za wszystkich”, ale czy jest to retoryka wspólnoty, czy społecznego konstruktu – nie wiem.
A czy ironia może być ekstatyczna? I czy to coś zmienia? To pierwsze z pytania chyba nie, to drugie z mojej odpowiedzi chyba tak. O ile ironia unieważnia ekstazę, zakłada bowiem dystans, o tyle wyobrażam sobie – np. u Nietzschego albo u Bataille’a, albo Artauda – finalny moment ironii, tzn. podważenia jakiejkolwiek ostateczności, który ma właśnie charakter ekstatyczny. W drugą stronę trochę tego nie widzę, ale gdyby pozostać na poziomie poetyki, to przecież chyba Šalamunowi udaje się łączyć ironię i ekstazę na przestrzeni jednej frazy, udaje się to chyba też Piotrowi Janickiemu, a chyba się nie udaje Rybie. Ale tu dochodzi pytanie, jak rozumiemy ironię i ekstazę: czy jako pewne sposoby użycia języka literackiego, czy egzystencjalnie, jako jakiś modus bycia albo życia opowiadającego się w konkretny sposób wobec rzeczywistości (ironiczny, ekstatyczny)?
Powiem tak: Majkę Jeżowską to ty szanuj, gdyż ona bez ogródek mówi o tym, dlaczego rozstała się ze swoim długoletnim partnerem. Przez przypadek przeczytałem: długowłosym partnerem, i zacząłem się zastanawiać, czym jej zawiniły te jego długie włosy, że może były dłuższe niż jej? Ale to przecież mniej dziwne, niż gdyby rozstała się ze swoim długonogim partnerem, prawda? Co innego z długonogą partnerką, tu by wszyscy powiedzieli: ok, przecież partnerki są długonogie, partnerzy ewentualnie długonosi. Jest też plemię długoszyich, co w naszych kanonach piękna uchodzi za monstrualne, zupełnie jak na śląsku wynalezienie skarpetek stópek dla mężczyzn. A zatem węgiel, kolebka prawdziwych mężczyzn, którzy się wykuwali w piecach Hefajstosa i na wachtach u Balroga, jak spore grono naszych polityków, bojkotujących ustawy klimatyczne. Jeśli zaś chodzi o wiersz, żeby wrócić do jego materialności – bo mówimy tu cały czas o wierszu, który niby to jedzie po bandzie w jakieś kosmiczno-astronomiczne monster movie, a który przecież cały czas pozostaje w tematyce miąższu istnienia, nawet nieco tandetnie, trochę turpistycznie i „na siłę” – ta potencjalna potworność wszechświata doskonale współgra z „planktonem mowy”. To ten sam plan, na którym wydarza się mówienie: mikro- i makrospojrzenie to tylko kwestia chwilowego związania perspektywy z konkretnym podmiotem, a między tymi przecież Markiewicz przeskakuje w tłumie.
Nie robić. Zawsze robić tak, żeby jednak było.
Życiem jakimkolwiek, nawet takim, które się śni i wydarza równocześnie. Zacytuję kawałek pewnej myśli: „Istotne znaczenie ma tutaj to, że pojęcie «zewnętrza» w wielu językach europejskich wyrażane jest przez słowo oznaczające «u drzwi» (fores oznacza w łacinie drzwi domu, thyrathen po grecku zaś dosłownie «na progu»). Na zewnętrz nie jest jakąś inną przestrzenią, przylegająca do danej przestrzeni, jest raczej przejściem, zewnętrznością, która daje do niej dostęp – jednym słowem – jej obliczem, jej eidos” (to oczywiście Agamben w przekładzie Sławomira Królaka). Między drzwiami a framugą jest przejście.
Zacytuję ten wiersz: „Być może wszechświat / jest tylko dziurą w zębie jakiegoś potwora. / Być może”. A może nie i nie da się wyjeść do końca? Staram się być optymistą i wierzyć w to, że jednak nie wyjemy wszystkiego.
To kolejne bardzo trudne pytanie, na które Markiewicz miał chyba trochę niewłaściwą odpowiedź: mianowicie zwracał się od razu do żołądków, że jednak trzeba strawić zanim zgnije; to jest coś, co doskonale odnajduje się też u Konrada Góry, więc ten rys „ja” fagicznego pozostaje, tylko że Góra się zwraca już do głodnych żołądków, no bo do jakich ma się zwracać? Głodny żołądek to początek każdej ideologii. Tymczasem jeśli chodzi o uzębienie i przełyki, to jesteśmy jednak w aparacie mowy, więc to jest takie arcypoetyckie pytanie: jak mówić i czym mielić? oraz czy robotniczy przełyk różni się od przełyku burżuja?, czy zęby robotnika gryzą inaczej (często nie gryzły w ogóle, bo nie miał już zębów)? No i tu jesteśmy w sercu antropologii, zahaczamy o niewolnictwo, no i o to, że się darowanemu koniowi nie zagląda w zęby. Dlaczego? Bo od zębów zaczyna się kwestionowanie rzeczywistej wartości wymiennej towaru, którym ten koń jest, odkrycie tej zasłony, a koń też robotnik, to każdy widzi (odeślę – zupełnie poważnie – do świetnej książki Zwierzęta w okopach Érica Barataya). Więc może tak: lepiej zwracać się do przełyków, niż po prostu zwracać się, zwłaszcza w dobie, gdy się nam się poetycko oswobodziło i może się przydać, ale może też bardzo zaszkodzić takim samozwrotnym trybem.
A czy można się nie zgadzać z Julianem Tuwimem? Czy to nie jest trochę tak, jak nie zgadzać się z Marcinem Świetlickim albo marszałkiem Piłsudskim? To są postacie historyczne. Mówmy o przyszłości.
Joanna Mueller
Przy próbie wydrukowania w 2D widzę komunikat: „Za mało miejsca na dysku. Program nie może wyświetlić żądanej czcionki”. Drukując w trójwymiarze, wpadam w czarną dziurę w zębie kosmicznego potwora. Co mi przypomina, że muszę dopakować synowi szczotkę i pastę na jacht. Interpretacja przeszła w banał again.
We śnie raz mi słowo faktycznie wstało. Urosło w trójwymiar i dało się dotknąć, za darmo. Mieniło się i mówiło: „Move! Movie!”. Bardzo to było poruszające, ale nie pamiętam, jak miało na imię to zaczepne słowo. I czy czasem nie było pisane skursywioną czcionką.
Wiersz to jest – ze strony autora/rki – uśmiech półgębkiem. Trochę, bo niepewność, trochę, bo nie wiadomo, co wlazło pomiędzy, i czy się człowiek nie zblamuje publicznie. Zwłaszcza jeśli wiersz jest pocałunkiem z języczkiem, którym się bada uzębienie odbiorcy. Trzeba cedzić przez fiszbiny wersów resztki dnia jak wieloryb, żeby się zespoliło jedno (nadawcze) z drugim (odbiorczym), i żeby był z tego narybek. Lub nie.
Zgłębnik dentystyczny. Do badania postępów próchniczej nicości, sprawdzania gładkości tkanek twardych, określania stopnia wrażliwości na bodźce i przylegania wypełnień do powierzchni. (Strasznie dużo tych ości! Z wierszy je wygrzebuję krytycznym zgłębnikiem, że hej!)
Wzięliśmy być za część, a cało uszło może.
Obie – ironia i ekstaza – to zabawki dla dorosłych, dzieci nie umieją w te klocki (choć czasem są ich efektem). Jedna i druga to wyjście z siebie i stanięcie obok (albo leżenie, albo wicie się aż do powić), ale o ile ekstaza jest raczej rozchełstanym „yes! yes! yes!”, o tyle ironia to „i tak” wyfraczone w stylowe „i nie”. Na studiach bardzo się podniecaliśmy ironią, potem nam przeszło w home-eee-oooch-stazę, a para ekstazy zwietrzała w parę doks i para-don’t!-o-żesz!.
Potwornie brzmiała zwłaszcza uzurpacja, że wszystkie dzieci nasze są. Bardziej zachłannym potworem był już chyba tylko Ojciec Wirgiliusz. Z perspektywy osoby, której ekstaza dawno przeszła w ironię, mogę stwierdzić, że wszystkie dzieci znosz ą w dom mór, pasożyty i grypę żołądkową. Na tę ostatnią zaś nie ma nic lepszego niż węgiel. Także profilaktycznie. Nie żadne tam słowo!
Żeby nie było, to chyba niemiłość?
Jeśli przestrzeń nie skrzypi, to pewnie WD-40. Najlepszy środek do penetracji szczelin.
Jeśli nie zęby, to zawsze jeszcze ludzka zajadłość, zgryźliwość, szczerząca się szczerość. Jeśli nie strudel, to orzech trudny do zgryzot.
Kiedy przełyk nieczynny jak kopalnia, a robotnik na przodku ledwo żyw od odleżyn, pozostaje znowu zgłębnik, tym razem żołądkowy. Tamponada żylaków i pompujemy balony! Tak „zaczyna się od nowa jutrzejszy dzień”!
Na skrętach? Sprostowałabym!
KOREKTA: Lidia Nowak
Jakub Skurtys – ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.
Joanna Mueller – urodzona w 1979 roku w Pile. Poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała cztery tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (Kraków 2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (Kraków 2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (Wrocław 2010) i intima thule (Wrocław 2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa) oraz dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (Wrocław 2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące (Wrocław 2013). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (Warszawa 2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (Warszawa 2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Tłumaczona m.in. na języki: czeski, serbski, rosyjski, ukraiński, niderlandzki, angielski, niemiecki (Mystische musthaves, Berlin 2016). Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współprowadzi seminarium o literaturze kobiet Wspólny Pokój.
Jarosław Markiewicz – (ur. 12 czerwca 1942 w Wysokim Litewskim, zm. 25 czerwca 2010 w Warszawie) – polski malarz i poeta.Studiował na Uniwersytecie Warszawskim filozofię i historię sztuki. W 1969 założył Teatr Robotniczy, a w stanie wojennym w 1982 r. konspiracyjne Wydawnictwo Przedświt. Założył również Kościół Naturalnej Obecności.