Proza – Spacer

Maciej Bednarski | Opublikowano w: #2, literatura

Przechadzali się pomiędzy późno a wcześnie, pokonując slalomem cienie drzew i latarni, padające, krzyżujące się wzdłuż pasażu. Nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia, nie chcieli zakłócać rytmu butów, oddechów, melodii w głowie; nie wiedzieli, co właściwie można powiedzieć, a cisza wyjściowa była jednak milsza niż cisza powrotna. Każde słowo oznaczało postęp w czasie, a oni przecież chcieli zatrzymać się na jak najdłużej, wkomponować się w kadr. Spacerowali więc w milczeniu, nie sprawdzając godziny, nie sprawdzając wiadomości, nie sprawdzając powiadomień, zaproszeń i polubień; ręce w kieszeniach zaciskały się bezwiednie na urządzeniach co jakiś czas, szukając oznak życia, pulsu reszty świata. Błądzili wzrokiem po punktach świetlnych, wielkomiejskich połącz-kropkach rozrzuconych po całym centrum, wspinali się po gałęziach drzew na poły już ogołoconych z liści, okrążali na wpół zanurzone w nocy kamienice, przeplatane z rzadka zajętymi placami, ławkami zajmowanymi czasem, by zapalić. Ona myślą wybiegała daleko przed siebie, on szedł z głową wysoko w chmurach, i żadne z nich nie było pewne, czy już skądś wracają, czy dopiero gdzieś idą.

            Tak właśnie chciał pamiętać tamten moment. Dobre oświetlenie, retusz, przybliż, muzyka w tle. Nie chciał ubrać tego kiczowato, ale wciąż tak to wyglądało, nie powinien kroić własnych kadrów, ale nie chciał oddawać tego do żadnego historiomontera. Nie, nie – to prywatne i lepiej, jak on to będzie porządkować. Przypomnienie: „Masz jutro dwa spotkania, wyświetlić?”. Spierdalaj, jestem zajęty. Wyświetlone 3:04: „Już spierdalam”. To był bardzo bystry asystent SI. Kilka miesięcy temu przestawił się na pełen neurosetup i powoli twitchował ustawienia, sprzątał bałagan w pamięci, przerzucał procesy na automat. Na enhancerach jechał, jak wszyscy, przez ostatnie kilka lat, ale to było jakościowym przeskokiem; łatwo było się pogubić, łatwiej było coś przegapić, a najłatwiej było się wkurwić, kiedy coś działało aż nazbyt dobrze i skazywało na godziny wymuszonej introspekcji. Siedział już trzecią godzinę, analizując siedmioletni sektor wspomnień, i przekopywał stertę kadrów i stanów myślowych, rozpinał je na siatce, nadawał sens, kolejność, priorytet, miejscami odkurzał i polerował, ale było to bardziej wyczerpujące niż miesiąc na insomniakach. Jeszcze bardziej irytował go fakt, że do tego okresu wcale nie miał zamiaru wracać, a usunąć go nie mógł. Architekci i testerzy setupu stwierdzili, że były wątpliwości co do etyczności kasowania sektorów, a gdy to kogoś nie przekonywało, ochoczo podsyłali nagrania ludzi, którzy uznali inaczej i pokasowali sobie kilka godzin, wraz z diagnozą ich neurouszkodzeń. Wtedy się nic nie wydarzyło.

            Wtedy się nic nie wydarzyło i to było decydujące. Zostaw tak, jak jest, nie dotknie reszty. Asystent pamięci: „Dalsze zmiany mogą striggerować domino, czy odizolować obszar roboczy?”. Tak.

            Nic się wtedy nie wydarzyło?

            To ja – zakrzywione nagranie, nie potrzebuje zgody. Jak ma być? Nawet prywatnego ducha ustawiać pod wymagania zewnętrzne? Wszystko przecieka w publiczny. Naiwniacy budują zapory na każdym jednym nowym kanale, ale ci neotroglodyci, plebs sieci powszechnej, nie łapią istoty transferu.

            Chcesz być prywatny, to się odłącz, inaczej całego ducha i tak masz na widoku.

     Dlaczego nic nie powiedziałeś?

     Dlaczego ona nic nie powiedziała?

     Czy ty w ogóle wiesz, o co chodziło?

            Przerwij sesję. „Czy na pewno?”. Kurwa, na pewno, potwierdzam, przerwij sesję. „Zapisać zmiany?”. Nie.

            Wychodzi z asystenta pamięci, wstaje od biurka, kopie z wściekłości pusty stojak, znowu siada, wpuszcza podwójny relaksator i odpala jakieś pasmedia. Nawet nie wie dlaczego. Coś jest nie tak, nie może go połączyć z czymkolwiek.

            Cały ten przestarzały biznes nakręcał potężny czynnik, którego architekci przyszłości długo nie brali pod uwagę, nie włączyli do równań i nie zdjęli z planszy. Tylko lenistwo sprawiało, że w czasie powszechnej sieci, ich sfer publicznych i półprywatnych, danych na żądanie i danych ja-ich-nie-zamawiałem, całodobowego bombardowania, napierdalania na życzenie bodźcami o regulowanej ostrości, ktokolwiek chciał jeszcze poddawać się biernemu odbiorowi monokanałowych storii i oglądaniu gadających głów. Nawet duża część pokolenia wychowanego w czasach dominacji tego prymitywnego medium zdążyła się przestawić na swobodny dostęp do datasfery, chociaż po prowincjach można było znaleźć jeszcze sporo miejsc zastygłych w czasie, które sieć obejmowała bez wzajemności.

            Nowa wiadomość 5:17, na interkomie dobija się Pawłowicz, znajomy skądś tam (praca? wspólne obszary sieci? ostatnie neuroparty?), cały jest w afekcie +100 entuzjazm, awatar skacze w ramce jakby jego też czymś naszprycował, „Słuchaj, znajomy z DVP załatwił nam nowy interaktyw, próbujemy dziś wieczorem”.

            Załącznik, wyświetl: lokalizacja – centrum, niedaleko, był już tam; ustaw dojazd na 20; prywatność: niedostępne dla nieuzgodnionych.

            Odpisuje: „Dobrze, będę, z kim robimy?”.

            „Pamiętasz tamtą z Nowego Wspaniałego Bizancjum? Będzie, odstawiła tripery introspektywne, już łapie kontakt z rzeczywistością. Przyjdą też dwaj ode mnie, weterani, ostatnio nawet robią doktoraty z teorii interaktywów; no i Majer”.

            Pawłowicz out, interkom przymglony, jeszcze dwie godziny spokoju.

            Pasmedia nie oferują nic poza niekończącymi się seriami i starożytną publicystyką, w której ludzie z poprzedniej epoki próbują udowodnić widzom zatrzymanym w pół drogi między epokami, że wiedzą cokolwiek o dzisiejszych czasach, przy okazji pokazując, że nawet o swoich nie wiedzą zbyt wiele. Serie to modyfikacja sprytna; któryś zespół kreatywów odkrył, że introdukcja nowej fabuły jest zupełnie nieopłacalna, ryzyko: brak zaczepów w sieci, koszty inwestycyjne, odpływ trendu w inny obszar, dublowanie interaktywów (gwóźdź do trumny). Udało się przetrwać, budując kilka serii, które nigdy nie miały się skończyć, wchłaniając wszystkie pomysły, na które wpadali kreatywi. Najleniwsze piętnaście procent społeczeństwa karmiło się tymi seriami jak kroplówką, śledząc losy na głównym albo na bocznym oknie, cały czas. Piętnaście procent najleniwszych pieprzonych proli, których świat zamykał się w 24-godzinnej rutynie i non stop stymulacji bodźcem fabularnym. Zresztą podobne problemy mieli ci uzależnieni od interaktywów.

Opracowywali ostatnio taki problem.

Jak przekonać klienta

Klient opór, upór, upiór

Że nie po to mu Ojciec, Społeczeństwo i Dobrodziejka Sieć dali wybór i wolność

     Żeby się dusił w taniej symulacji, zamykał ducha

     symulacja w skali realności 1:1

     Bezskutecznie, bo nie można dotrzeć, obtoczony watą bezpieczeństwa

     jedyne rozwiązanie to odłączenie neurosetupu

To dalej nie rozwiązywało problemu; lider seminarium, jedyny przedsieciowiec z krwi i kości, zaordynował wycieczkę. Zamawiają interaktyw od Rekonstrukcji Historycznych i szukają genezy takich dobrowolnych zamknięć. 6345 odcinek serii Podróż przez życie, sceneria sprzed dwudziestu lat, jakaś lala żali się lalowi, on jej nie rozumie, ona tego nie rozumie, narrator ledwo powstrzymuje śmiech, widzowie nawet nie próbują (wariant śmiech z puszki online), on nie widział poprzednich 167 odcinków wyemitowanych w ostatnich trzech miesiącach i nie wie, co w tym śmiesznego.

Nie wie też, po co ma się spotykać z klientami

To nie terapia, to reedukacja

Dawno nie widział przypadku klasycznych problemów; tę branżę zwinęli neurofarmaceuci, architekci, dostawcy nastrojów naszych powszednich, relaksatorów, antystresorów, nootropików, uprzyjemniaczy, sprinterów, insomniaków, hibernatusów i innych.

Zostały tylko jakieś egzystencjalne zagadki

podróżnicy z interaktywów interwencyjnie wyciągnięci

orędownicy powrotu do przedsieci

nieszczęśliwe miłości interaktywne

człowiek, któremu śniło się, że był motylem

tyrani domeny publicznej, którym całodobowość przestała wystarczać

technokaznodzieje, którzy nagle stracili wiarę

ciężkie odrzuty protez wymagające integracji tożsamości

ludzie, którzy dalej zastanawiali się czy mogą być kim zechcą

Aż nie mógł czasami uwierzyć, że fizycznie im się chce pojawiać na sesjach, pierdolić o swoich głębokich przemyśleniach, wysrywać się ze stanów myślowych, podsuwać pod nos nagrane afekty do analizy. Pomimo usilnych starań architektów przyszłości, SI nie były w stanie zastąpić profesjonalistów w niestandaryzowalnych dziedzinach.

Więc przyjmował dalej, większość odsyłał do profilera na neurobalans, czasem zalecał lekturę kogoś mądrego z przedsieci i tylko niektóre przypadki zostawały u niego na dłużej. Od czasu do czasu ktoś umawiał się na analizę wybranych wspomnień i to traktował jak wyzwanie, ale zazwyczaj kierował się kryterium ciekawości, nie miał zamiaru marnować czasu na nieinteresujące rozmowy, nawet nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. W dużej mierze i tak by sobie poradzili sami, a kryzysowe jednostki zazwyczaj lokowały się w piwnicach, apartamentach, poddaszach, ewentualnie wysadzały w powietrze w jakimś uprzejmie wybranym miejscu. Najcięższe przypadki wykrywano bardzo rzadko i w zasadzie cała branża miała problem ze zweryfikowaniem zasięgu pewnych zjawisk.

Na obowiązkowe dwie godziny snu wrzucił hibernatusa, wariant bez marzeń sennych.

Mimo wszystko coś mu się śniło.

*****

Przechadzali się pomiędzy późno a wcześnie, wystukując miarowo o chodnik butami jakiś rytm nienazwany. Na cały utwór składały się jeszcze sekcja szeleszcząca, gałęzie i liście drzew na poły już ogołoconych, i szum wielkomiejskiej nocy, sterowany niby miganiem połącz-kropków rozrzuconych po całym centrum. Ani on, ani ona nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, a to, co rzec było trzeba, odstręczało od wszelkich prób wokalnych. Mijali więc place przeplatające rzędy kamienic, ławki z zapalonymi papierosami, drzewa, latarnie i cienie krzyżujące się wzdłuż pasaży, oglądali swoje lekkie odbicia w witrynach sklepów, marszcząc czoła i robiąc miny dla gry. On nieobecny był duchem, ona myślami już jutro, i żadne z nich pewne nie było, czy już skądś wracają, czy dopiero gdzieś idą.

*****

Pieprzony farmak pomylił mu warianty hibernatusa. Znowu ten rekord bez zaczepienia. Zaczyna się równie nagle, co kończy. Ale to nie jest tak ważne. Ważne jest, że zamiast dwóch godzin odcięcia od bodźców zafundował sobie kolejną powtórkę z rozrywki. Komunikat: „Włączyć przegląd na głównym?”. Nie, puść na bocznym, wycisz. Miał na dzisiaj zaplanowane dwa spotkania: klient stary, zaznajomiony, dużo płaci, mówi zazwyczaj ciekawie i nierzadko nawet nada nowy kierunek, ale nie mógł go rozgryźć, coś ukrywał – coś ciekawego; i ktoś nowy, zapowiedziany standardowo, więc content wizyty też się pewnie zmieści w standardzie, poprosi o skierowanie do profilera albo opowie, jak to nie może się odnaleźć w skakaniu między rzeczywistością a interaktywami. To po prostu, kurwa, nie skacz tak często albo się na coś zdecyduj. Niektórzy fiksowali się na wybranym interaktywie i prawie z niego nie wychodzili, część próbowała skakać i wtedy zaczynała się gubić; niska spójność, brak czasu na refrakcję, gwałtowne przejścia, wysoka ostrość stymulacji. Naprawdę rzadko trafiał się ktoś stroniący, zazwyczaj byli to najbogatsi tyrani publiczni albo wychowani przedsieciowo prowincjonerzy. Dowcip branżowy: co robi przedsieciowiec u analityka? Wie, o co mu chodzi.

Odmglił interkom: trzy nowe

Pawłowicz przesyła spec interakta na wieczór, asystent sprawdza

Ocena 5/7 w skali Detleffa; uzależniający

Siwy, senior seminarium, updatuje spotkanie na środę, RH dostarczy, bukować resztę tygodnia, długa wycieczka, zabrać notesy

Zdarzają mu się takie starożytności

Lala z Nowego Wspaniałego Bizancjum pyta, czy wziąć do P. koleżankę

Koleżanka robi w kreacjach spersonalizowanych interaktywów

Koleżanka przebija lalę z NWB, sama pewnie stackuje na Federacji

Prześlij, Pawłowicz, bierzemy

Bierze prysznic, pod natryskiem dorzuca lekki energetyk w mgiełce; wysoka wchłanialność, nieoficjalny slogan „będziesz nakurwiał całą dobę”, mina zadowolonego sportowca, poczucie wygrywu, branding na pięć; aż przez chwilę żałował, że odpalił globalnego adblocka i tracił cały ten content.

Wychodzi z mieszkania i windą wjeżdża na dach, między drzewkami rozkłada się na leżaku, zamawia drona z żarciem i czeka. Pech chciał, że Grabowski akurat dzisiaj ma swój klub dyskusyjny.

Czy warto się postawić

O pompowaniu nowych bytów

Jakiś Sikh zaciekle argumentuje, że Traktat o Swobodnej Kreacji Bytów to jedyny peacemaker naszych czasów

Jakaś mamusia okazuje się być emerytowanym szefem firmy stawiającej byty na pływających niewykrywalnych serwerach

Zbuduj sobie raj

Trzej chińscy, zdaje się, biznesmeni, wszyscy przelotem, obecni tylko duchem, wrzucają raporty w publiczny – rośnie sprzedaż detaliczna, ale powoli kończy się rozbicie dzielnicowe bytów stawianych na pseudoserwerach; ktoś zaczyna skupować.

Grabowski, jako prowadzący klub i obowiązkowo najnudniejszy mówca, zaczyna coś perorować o jakimś przedsieciowym filozofie, coś o prawie do samostanowienia, coś o kuli śniegowej konsumpcji.

Nie słucha go już, wymglił klub dyskusyjny z chwilą, gdy wrócił dron.

W sumie nawet go to nie interesowało, jako staromodnego obywatela bytu przedserwerowego.

Ustawił „tymczas” na publicznym i wrzucił plik na główny: Jak pracować ze wspomnieniami w XXI wieku?

Pamięta, jak kiedyś z Majerem próbowali zrozumieć działanie interaktywów. Ale nie te oficjalne, abstrakcyjne i dobre, pełne słowa, tylko stan rzeczy tuż znad podłogi, kto co tam składa i jak im to pada na mózg. Nie dali rady. Dopóki nie było się chemkreatywem od zamówień specjalnych, droga do wiedzy była obłożona szlabanem. Dokumentacja techniczna była albo bełkotliwa, albo nawet nie była sformułowana w języku naturalnym; w żadnym dostępnym bez pomocy łamaczy miejscu głębokiej sieci nie sposób było znaleźć jakiegokolwiek przekładu, oficjalne zaś opisy produktu coś tam migawkowały o unikalnym połączeniu asystenta pamięci i nowoczesnych neuroprocesorów pomocnicznych, jakichś omega jakościach doznań, pełnej swobodzie eksploracji; marketingowe bagno ulepione w pojęciowe pustaki. Majer poprosił kogoś ze swojej Czwartej Republiki (stawianej za półdarmo na serwerach emulowanych przez hinduskich admagnatów, którzy robili też jako filsieciowcy), żeby pokopał głębiej. Ktoś z Czwartej Republiki pokopał, ale potem wrócił z pustym kontaktem, rzekomo utknął. Potem zrezygnował z sieci. Potem pojechał opiekować się ostatnimi torbaczami. Potem zorientowali się, że już wcześniej zdążyli o nim zapomnieć. „Ej, wiesz, ale to w końcu nie jest takie zaskoczenie, co?”, rzucił Majer. „Większość nie wie, jak działa nasza wspaniała wszechobecna sieć, nie ma pojęcia, co nakręca wszystkie przedmioty wokół, tylko klikają, machają rękami, kiwają głowami, rzucają hasła, wpisują klucze, mają z głowy drobiazgi, ma działać. Może my też natrafiliśmy na ścianę, może wcale nie potrzebujemy tej wiedzy. Skoro nawet te chore pojeby z głębin nie puściły w obieg danych, a przecież muszą je mieć, co? Muszą je kurwa mieć, przecież nie jest możliwe, żeby ktoś zaplombował informacje tak dokładnie, przecież to wbrew istocie sieci, wbrew istocie transferu, masy sieciozjebów marnowałyby miesiące, żeby dorwać tę zawartość i w końcu któremuś by się udało, co? To nie ma sensu, to zupełnie nie robi sensu, co?”. Nie ma pomysłu na to, co mu powiedzieć, a w sumie się zgadza, że coś tu nie pasuje. Potem pokopali trochę bardziej i dorwali postrzępione archiwum sprzed kilku lat, ocalone na biedaserwerach Protektoratu Syberyjskiego. Po głębinach kilka lat wcześniej latały jakieś pliki ze wskazówkami z jakiegoś konkursu łamaczy czy coś, cholera wie kto to rozsiewał, bo zostawiał ślady dosłownie wszędzie. Ktoś skrupulatny posklejał wskazówki i rozwiązania. Układały się w pierwsze akapity niewyszukiwalnego tekstu o interaktywach. Niewyszukiwalnego, czyli nieistniejącego. Cyberświry, które przeszły wszystkie etapy tych kalamburów na poziomie całej sieci, rozpłynęły się bez śladu. „Ci ludzie z dnia na dzień przestali istnieć w sieci, w całej pieprzonej sieci, wyobrażasz sobie”, mówi Majer i kręci głową. „Tylko teoriospiskowe wątki na niszowych forach pełne były opowieści kumpli, którzy przysięgali, że oni byli naprawdę”. Byli, nie byli, nie ma znaczenia.

*****

Przechadzali się pomiędzy późno a wcześnie, wyglądając pierwszych przejaśnień pośród ciemni nocnego nieba. Podróżując alejkami do świtu, starannie, z uczuciem leżakowanym latami, wymijali się spojrzeniami. Ani on, ani ona nie chcieli wyrywać się z ciszy wprost w sam środek urwanej rozmowy, a tylko ta im została. Mijali więc niezadane pytania, zatrzymywali się przy słodko odświeżających wspomnienia miejscach, próbując odtworzyć dawno postawione kroki. On nieobecny był duchem, ona myślami już jutro, i żadne z nich pewne nie było, czy już skądś wracają, czy dopiero gdzieś idą.

*****

Godzina piętnasta czasu globalnego, umówiona wizyta, doktor Rottenberg. Postawny koleś po pięćdziesiątce, świetnie wykształcony – jeszcze przedsieciowo, ale łapie kontakt, nie pogubił się w zmianach ustawień. Widać, że ma mnóstwo hajsu i odwrotnie proporcjonalnie powodów do narzekania. Już kilka razy proponował mu jakiegoś bardziej doświadczonego analityka, lepszego partnera do rozmowy. Mówił, że on czegoś tutaj nie łapie i może ktoś inny bardziej się nada. Nie chciał.

– Wiesz, że znowu mają kolonizować Marsa?

Info krążyło od kilku dni, dwa największe konsorcja, zajmujące się wypieprzaniem rzeczy i ludzi w kosmos, podpisały umowę kolonialną i po latach zrywania negocjacji będą współdzielić dwa gigantyczne obszary, na których poza tonami sond i satelit, którym odechciało się latać, nie było kompletnie nic. Ludzkość do boju, przy okazji nowi dzielni pionierzy mogą znaleźć resztki starych dzielnych pionierów.

– Taaak, tak mówią, jak dla mnie rozejdzie się po kościach, Księżyc wciąż robi za nowy Dziki Zachód, a zajmują tam jakiś marny wycinek. Wydmuszka, jakich mnóstwo w sieci, ale może dzisiaj wyjątkowo przychodzisz z jakimś materiałem do analizy?

– Dzisiaj wyjątkowo czuję, że to co mam w głowie powinno tam zostać i gdyby jeszcze przy okazji nikt w tym nie gmerał, to czułbym się jak prawdziwy zwycięzca.

Z nim tak zawsze, jeszcze nigdy nie przyszedł do niego z tym, na czym zasadniczo się zna i czym zazwyczaj zajmuje. On tylko chce porozmawiać.

– W ogóle smutno mi czasem, jak tak patrzę na was – na was, młodych – też mi starzec, ale lubi czasami się tak zdystansować – robicie sobie straszną krzywdę tymi neurosetupami, dobrowolnie papracie sobie synapsy.

– Lubię myśleć o sobie jako o kimś, komu udało się jeszcze nie spaprać wszystkich połączeń. Ale nie czujesz starożytności na karku? Pamiętasz tamten slogan, jakiś technocelebryta go ukuł, to było chyba jego magnum opus, „ja składam się z synaps, ty jesteś szympans”.

– Taaak, zdaje się, że temu szympansowi się to rozróżnienie wybitnie nie spodobało, a celebryta po krótkim teście empirycznym przestał się podobać fankom. Jaka znowu starożytność, wcale nie przeszkadza mi korzystanie z hardware’u, czuję, że rzeczywiście coś robię. Czym tu się martwić?

– No właśnie, ty się niczym nie martwisz, zauważyłeś? Po co właściwie tutaj przychodzisz już od roku, skoro tak naprawdę nie musisz i nie potrzebujesz?

– Ale czy jest w tym coś złego?

– Niby nie, niby nie. Po prostu nie wiem. Przez rok nie powiedziałeś nic istotnego o sobie. Masz szeroką perspektywę i jest czystą przyjemnością dyskutować o tym, na jakie jeszcze sposoby może spierdolić się świat, ale to nie jest istotne dla ciebie jako osoby. Po co to wszystko? Nie potrzebujesz analizy wspomnień.

Doktor chwilę patrzy na niego lustrująco, chwilę kręci lekko głową, po raz pierwszy od początku spotkań na jego twarzy więcej jest zatroskania niż roztargnienia.

– Potrzebuję, ale inaczej – mylisz się, mówiąc, że to nie jest istotne dla mnie jako osoby. Mógłbym zamawiać analityka o dowolnej porze do siebie, ale ten sposób wydaje mi się bardziej odpowiedni, z braku lepszego określenia.

– Ale po co? Jesteś ustawiony, osiągnąłeś sukces, czy jak to sobie nazwiesz, masz rodzinę, nie masz najprawdopodobniej żadnych problemów, co na dobrą sprawę jest i tak bardzo podejrzane.

Doktor kręci głową ponownie, rozważa coś jakby; oczy intensywnie stoją w miejscu, źrenice doskonale czarne.

– Problem polega na tym – zaczyna – że to wszystko ma swoją cenę, pieniądze w czasie, sukces w ideałach, ludzie w kłamstwach. Kiedy widziałeś dużo, kiedy zrobiłeś dużo – będziesz wiedział kiedy – odbijasz się, bo nagle okazuje się, że nie ma żadnej drugiej strony, nie ma żadnej jakościowej różnicy. Jeżeli napierasz coraz bardziej, to jedynie wzmagasz swoją frustrację, bo nie dokopiesz się do niczego głębiej. Próbowalismy złamać umysł, gnietliśmy go ze wszystkich stron, dostaliśmy tylko kolorowe symulacje na życzenie. Jak skonkludowano? Nauka nie wystarcza i/lub umysł nie istnieje. Wychodzi na jedno, wielki mi wniosek. Asystenci SI to mydlenie oczu, interaktywy to karmienie się samym sobą, wiesz? To wszystko prosta sztuczka, zasłona dymna, bo nie mieliśmy niczego innego. Chcieliśmy wiedzieć, jak to jest być nietoperzem albo innym delfinem, wiemy tylko, co się dzieje, jak łącza nie stykają, jak kable są przecięte, jak brakuje części w pudle. Przestało mnie to obchodzić – jest umysł, nie ma, dotkniesz go i poliżesz; może raczej nie, może są wartości, gdzieś między atomami, albo niżej, albo niżej, bo nie ma dolnej granicy – słucha go w oszołomieniu, moduły rejestrujące wyłączone – czas to plugin, czas się kończy, zresztą z chwilą, kiedy zaczęli stawiać po sieci ontowirusy wszystko się rypło. Pamiętasz, ten najgorszy – nie wiem, czy możesz pamiętać – mogę, nie mogę, to było dawno temu – montował w rozszerzonej wizji obiekty interaktywne, scalał plansze interakcji z otoczeniem irl, ludzie dostawali ontycznego pierdolca, nie łapiąc się, co jest, a czego nie ma, masowo odłączali światoszkła, na kopie wirusa polowano kilka miesięcy. Zdarzyło ci się kiedyś przez kilka tygodni rozmawiać z kimś, kto nie istnieje? Sprawdzałeś kiedyś testem R-Turinga swoją rodzinę, bo nie wiedziałeś, czy to wygenerowane duplikaty? Inflacja bytów wymusiła dalszą deregulację stawiania podświatów i kieszeni bytowych, nagle się okazało, że mamy wszystkiego po uszy, bytgeneratory pompują na półdzikich serwerach nowe warianty podświatów, ludzie zaczynają testować konstrukcje wielopoziomowe, mało kto pozostaje obywatelem 0-hardware’owym. Świat zaczyna się rozciągać gwałtownie we wszystkie strony, nie ruszając z miejsca; wszystkie składowe ciągną w znanym tylko sobie kierunku, naprężenie ducha rośnie. Tego było za dużo, tego nie dało się ogarnąć, kierować, jakkolwiek kontrolować. Na kompoście z pierdolniku kwitną gunwoświaty i to nas zalewa, wyłazi oczami, uszami. Stwierdziłem, że nie chcę być tam, kiedy szwy zaczną puszczać i wszystko pójdzie się pieprzyć. A do tego wszystkiego zalewacie sobie synapsy tym strasznym neurogównem i zamiast pamiętać swoje życie, zgrywacie je na kolejne pamięci zewnętrzne i zanosicie do durnych analityków. Może to i lepiej, bo nawet nie będziecie wiedzieli, co wbiło ostatni gwóźdź do trumny. Ale dlaczego ja muszę w tym wszystkim tkwić? To jakaś kara? Jestem za to odpowiedzialny, więc muszę teraz katalogować w swojej niezupgradowanej pamięci wszystkie konsekwencje mojej pracy? Widzisz, czasem się ta frustracja kumuluje i muszę z kimś porozmawiać. Ostatnio pada na ciebie, ale nie przywiązywałbym się zanadto.

On kończy mówić, on dalej słucha, patrzy się nieco błędnym wzrokiem i powoli buforuje, porządkuje flood informacyjny. Korowód stanów przemierza twarz tam i z powrotem, w końcu zatrzymuje się.

– Załóżmy, że ci wierzę, że to co mi sugerujesz, że pracowałeś przy tych wszystkich technologiach, którymi teraz jesteśmy oszprycowani, to prawda.

– Świetne założenie.

– Załóżmy, że ci wierzę.

– Ale? Zazwyczaj jest „ale”.

– Ale nie wierzę w „muszę czasem porozmawiać”.

– Dlaczego?

– Bo niszowy kreatyw dopisujący kurwy i kosmitów do serii robi bardziej wiarygodny content niż ty w tej chwili. Nie kupuję tego. Gdybyś był jakimś omegą-piwniczaninem, który nagle odkrył, że potrzebuje prawdziwego kontaktu, zrozumiałbym; gdybyś był jakimś publicznym tyranem, orającym sieć całą dobę, który potrzebuje, żeby przez godzinę nie musiał wszystkim zarządzać, zrozumiałbym. Ale ty, załóżmy, że ci wierzę, możesz sobie załatwić, co zechcesz. Więc po co byłbym potrzebny ja?

– Obawiam się, że będę musiał cię rozczarować, ale do niczego nie byłeś mi potrzebny ty jako ty. Wy wszyscy jesteście za mocno przesyceni interaktywami, w których jesteście główną postacią, wszystko musi was dotyczyć, wszystko musi się do was sprowadzać. Cała narracja to „ja, ja, ja”. Moje wielkie ja i reszta świata, która musi zauważyć, docenić, szanować. Najprostszy sposób na opowieść. Mnie to znużyło, przestało stymulować. Poczułem, jak staję się coraz cieńszy i coraz mniej sobą, im więcej przebywało we mnie tego, co wchłonięte, co przyswoiłem z zewnątrz. Wątpię, żebyś zrozumiał, ale to w niczym nie przeszkadza.

Nie rozumie i jeszcze przez jakiś czas nie będzie rozumiał. Sesja kończy się całkiem dobrze, umawiają się na następne spotkanie. Doktor wychodzi, zapuszcza sobie relaksant i przez dwie godziny gapi się tępo w sufit. Po jakimś czasie zdaje sobie sprawę, że połowy tego spotkania nie pamięta.

*****

Przechadzali się pomiędzy późno a wcześnie, obserwując ledwie zarysowujące się w słabym świetle latarni gałęzie drzew, lekko poruszające się w myśl wiatru. Skupiali się mocno na własnych myślach, momentami zapominając niemal, że idą we dwoje, coraz głębiej zanurzeni w odrębność i swoje małe, oddzielne ścieżki. Gubili swoje odbicia w witrynach, wciągane gdzieś w odmęt tafli na drugą stronę, gubili swoje cienie po drodze, zostawiając je daleko w tyle. On nieobecny był duchem, ona myślami już jutro, i żadne z nich pewne nie było, czy już skądś wracają, czy dopiero gdzieś idą.

*****

Minotaur upada pod zsynchronizowanymi ciosami całej drużyny, wciąż zaciskając ręce na wielkim, żelaznym toporze. Droga przez labirynt stoi teraz otworem. „Całkiem dobry ten interaktyw”, mówi paladyn Majer. Myśli sobie, że nawet bardzo dobry, ale wciąż nie może oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś ją widział. Mają uratować jakąś dziewczynę, widzieli ją w intro, on widział ją już wcześniej, na pewno. Tym bardziej chce się przebić przez labirynt. Mag Pawłowicz rzuca czar osłony. Weterani i lale zobaczyli intro i stwierdzili, że wolą wrzucić lekkiego moda i popływać w czymś przyjemnym. Majer im wtedy, że „chyba sobie neurosetupy z dupami na miejsca pozamieniali, jeżeli nie chcą brać udziału w huncie tego poziomu”. Nie dziwi mu się, rzeczywistość jest już prawie 1:1, fabuła modułowa, można wpinać w większe kampanie, bardzo niska toksyczność. To content z najwyższej półki, a oni wolą się nurzać w jakichś wypocinach przeciętnych kreatywów, byle się nie zmęczyć za bardzo. Trudno, więcej punktów doświadczenia dla nich.

Przebijają się przez kolejne korytarze, tu i ówdzie zgarniają kolejne wskazówki, tam i siam muszą namachać się żelastwem, kosturami i tarczami, żeby uciszyć raz na zawsze zło ukryte w trzewiach góry. Sesja trwa już kilka godzin – ich godzin czy naszych godzin? Rozbieżności są zawsze, nigdy nie wiadomo jakie. Upływ czasu nie jest zniekształcony, raczej swobodnie modyfikowany na potrzeby uczestników – jeżeli chcą naprawdę zanurzyć się w długiej przygodzie, to nie mogą tego tak odczuć. Widzi, jak kumple płyną w tym interaktywie, jak bardzo jarają się wszystkimi jego zaletami. Niby są drużyną i prowadzą questa razem, ale każdy z nich przy okazji ma swoją mentalną kieszeń i własną psychopodróż, niewidoczną z zewnątrz. Siłą tego uniwersum interakcji było właśnie spójne prowadzenie jazdy całkiem zinterioryzowanej i jazdy wspólnej tak, żeby się przeplatały i nakręcały wzajemnie. On wyjątkowo nie czuje tym razem wielkich odkryć ducha, blokuje go ciągle twarz tej dziewczyny. Już prawie ją ma, prawie sobie przypomniał jak, za każdym razem gubi. Z jednej strony to dziwne, bo szczegóły są podkręcone; z drugiej to dziwne, bo nie powinno go to obchodzić przy tego typu stymulacji. Trudno, najwyraźniej taki trip i tyle. Trzy poziomy labiryntu niżej, kilka prywatnych objawień później, dopadają kultystów Czarnego Oka w wielkiej Sali rytualnej.

Ona też tam jest. Teraz to zaczyna nabierać sensu i teraz to przestaje mieć sens jakikolwiek.

Nie musi już sobie niczego przypominać, teraz po prostu to widzi – to ona pojawia się w dręczącym go, na wpół zablokowanym wspomnieniu. Ale nie mogła tu przyjść razem z nim. Może przyszła za nim? To wariactwo, nie ma żadnej „jej”, to tylko fragment danych ze wspomnienia, to nie jest podmiotem. To wariactwo przysłania nagle całą scenę, kiedy ona kieruje wzrok wprost na niego i patrzy w ten irytujący sposób, który wyraża pełne zrozumienie i spokój, którego sam nie osiągniesz. A może to tylko autouzupełnianie? Może jej wcale tam nie było? Może coś się nadkruszyło i teraz pierwszy nieobojętny bodziec wskoczył na to miejsce?

Paladyn Majer i mag Pawłowicz desperacko próbują przebić się przez hordy kultystów. To wszystko okazało się być pułapką, ofiara kultu okazała się być jego przywódczynią i udało jej się zahipnotyzować ich towarzysza. Ten stoi jak spetryfikowany na środku komnaty i duchem nieobecny wzrok utkwiony ma w kapłance; porwała go i szybuje w przestworzach planu astralnego. W tej chwili nie wie, czy to zły trip w ramach interaktywu, czy coś się pieprzy na zewnątrz, czy sam interaktyw jest niestabilny.

Widzi ją, nie może oderwać wzroku od tych oczu, reszta sceny znikła. Dobrze wie, że nic nie powie, nic nie zrobi, ona nic nie powie, nic nie zrobi, plot interaktywu bez znaczenia, to wszystko jest nadpisane. Może ją też nadpisał? Przygląda się jej uważnie, studiuje rysy i coraz mniej jest przekonany, że to ona jest w tym wspomnieniu, coraz mniej jest przekonany, że ktoś jest w tym wspomnieniu w ogóle. To ładny obrazek, który parszywieje ze szczegółami. Coś się wydarzyło, ale tego się już nie uzupełni. I już wie, że ta twarz to ktoś wychwycony z tłumu, ktoś kto niechcianie utkwił w pamięci, uniknął czyszczenia i ostał się aż do ładowania interaktywu. I rozwiewa się wraz z propagacją tego objawienia. Objawienie jest dość marne, jak potem zda sobie z tego sprawę, ale podpowiada mu, że interaktywy są bardziej podatne na to, co wnosi użytkownik, niż by się wydawało. Paladyn i mag przedzierają się wreszcie do towarzysza, który po wycieńczającym pojedynku mentalnym dochodzi powoli do siebie. Kapłanka znikła w oparach dymu.

*****

Przechadzał się pomiędzy późno a wcześnie. Idąc krętymi alejkami śródmiejskiego parku, odtwarzał starannie kroki ostatniego spaceru.


Maciej Bednarski (1993 r.) – wciąż student Kolegium MISH UW, zatwardziały samorządziarz, technoreklamiarz, nieprzyjaciel metafizyki lub metafizyczny nieprzyjaciel, bardzo lubi Ufomammut, ale trochę się ich boi.