Zmiany klimatyczne niepokojąco przyśpieszają, a paranoja trawi umysły światowych przywódców. Nic więc dziwnego, że konstruowanie apokaliptycznych wizji staje się jedną z naczelnych namiętności fikcji literackiej. Koniec, rozpad, zmiana, nowe reżimy i ponowne wcielenia starych traum – wszystko to błyskawicznie mutuje w światach tworzonych przez kolejne zaciągi przerażonych zasmogowanym tu i teraz twórców. Podzwonne dla Instytutu, debiutancka powieść Bartosza Popadiaka, funkcjonuje jako jedna z prób wyobrażenia sobie upiornego momentu historii, w którym my, smutna banda chłopców i dziewcząt w roku 2019, mamy się przeglądać. I przerażać dalej, dzięki wysiłkom wyobraźni.
Popadiak fikcjonalne siły czerpie z możliwości, jakie naszemu pokoleniowemu przerażeniu daje spekulacja. Nagle jesteśmy w stanie raz za razem wypluwać z siebie kolejne obrazy zniewolonych, ustanowionych na absurdalnych prawach światów i oswajać z nimi nasze społeczne niepokoje. Ufundowanie fikcji literackiej na dawno już przecież wypracowanych mechanizmach dystopii, spełnionej apokalipsy otwiera dwie możliwości: z jednej strony można akcentować (czy wykrzykiwać, przy konkretnych dawkach apo-wyobraźni) pokoleniowe obawy, a z drugiej umieszczać je w konwencjach, których nie wszystkie dynamiki zostały wyczerpane przez na przykład dwudziestowieczne próby opowiedzenia dystopii. Stare formy obaw zyskują głosy dobywające się z kolejnych pokoleń, a Popadiak dołącza się do tego chórku ze swoją wizją.
Afekty tej powieści zaczynają narastać od opisów budynku tytułowego Instytutu, który wewnątrz przechowuje prawa nowego porządku, a z zewnątrz, na poziomie detali ogromnego gmachu, generuje stary, ale wciąż dokuczliwie dojmujący niepokój dystopii. Już od pierwszych stron czytelnicy konfrontowani są z potężnymi murami Instytutu, jego metalicznymi oknami, wysypiskami dokumentów, tajemniczymi komnatami, rozmieszczonymi w różnych miejscach kamerami. Popadiak poświęca dużo miejsca przestrzeni, oddaje ją bez zbędnego poetyzowania, przy pomocy skrupulatnego tworzenia świata od samych jego szczegółów. Demoniczność tak mozolnie rysowanej powierzchni poprzedza i napędza konstrukcję świata odwróconego.
Kiedy z gmachu nieustannie bije złowroga aura, Popadiak wpuszcza w jego mury zgnębionych ludzi i system, który ich wyprodukował albo zniekształcił. Wewnątrz Instytutu panuje kilka czasowości, twarze podopiecznych poddają się zezwierzęceniu, dokładniej sptasieniu, a odgórnie narzucona hierarchia wprowadza prosty podział na garstkę uprzywilejowanych i tłumy zniewolonych, którym odebrano mowę i zakazano wspomnień. U podstaw tego świata leży wielka wędrówka ludów na wschód, a przyszłość ma zostać wytyczona przez nowy, lingwistyczno-światotwórczy wynalazek – język Y. Skonfrontowanie ideologii rządzącej dystopią z obrazami ludzkich tłumów to zabieg stary, ale przecież wciąż skuteczny, a na pewno – skuteczny w tej konkretnej fikcji. Zaludnione aule, apele z ludźmi ustawionymi w równych rzędach, panika sterująca całymi grupami i zbiorowo odczuwany przez wyprane mózgi strach, to wszystko pokazuje, że Popadiak postanowił wziąć się za bary z dystopią w pełnym rozumieniu tego terminu, z całym jej historycznym obciążeniem.
I jeśli na poziomie uprawiania literatury najważniejsze jest tutaj kreowanie świata przez atmosferę budowaną na detalach, tak na poziomie znaczącego, najstraszniejszym elementem wizji Popadiaka jest język. Jest to świat całkowicie odmieniony przez zastosowanie lingwistyki w inżynierii społecznej. Dzięki temu, że sam język Y nie jest rekonstruowany na kartach powieści, możemy podszyć pod niego także nowe media, bez których trudno pomyśleć sobie dzisiaj jakąkolwiek dystopię. W Podzwonnym dla Instytutu mnóstwo jest tego typu pustych, przeznaczonych dla czytelniczek miejsc. Wysiłek wyobraźni autora nie wyklucza aktów wyobrażania sobie i dopowiadania, dystopia buduje się piętrowo.
Debiutant, nawet jeśli gra w jedną grę z czytelnikami, zapośrednicza swoje myślenie fiaska historii zdecydowanie u mistrzów. Mam tutaj na myśli przede wszystkim poczciwego Orwella i sposób, w jaki on konstruował swoją dystopię. U Popadiaka mówi się o „lingwistycznej drodze postępu” i, jak zawsze w tego typu wypadkach, uprzywilejowani kreślą wyobrażenia nowego, lepszego porządku, którego wizja ma stanowić jedyne pocieszenie dla współczesnych. Jeśli chodzi o formy opresji, Podzwonne dla Instytutu oferuje na przykład Y-lobotomię, Y-uzależnienie, a wszystko to wobec wielkiej obsesji ognia, złowrogich bliźniaków na kierowniczych stanowiskach i mozolnie produkowanych detali wewnątrz miejsca znaczącego, swoistego mózgu Y-operacji, jakim jest Instytut. I choć rok, w którym świat wpadł w sidła wyobrażeń Popadiaka, jest zatarty, z perspektywy czytelniczej najłatwiej mi o nim myśleć przez dekoracje wypracowane w XX wieku. Popadiak momentami się nimi podpiera, ale są też fragmenty pokoleniowego przechwycenia. Podzwonne dla Instytutu to gra według starych reguł, które interpretuje się w zgodzie ze swoim, historycznym i politycznym bagażem.
Popadiak stara się nie opuszczać murów Instytutu, co powieści wychodzi na dobre. Przerażające kodeksy poznajemy w centrum ich powstawania, a resztę musimy sobie dopowiedzieć sami. W końcu od czegoś mamy tę naszą pokoleniową apo-wyobraźnię, na której zasadza się ta powieść. Sygnałami dla czytelniczych apo-wyobrażeń są docierające z zewnątrz helikoptery i powykrzywiane przez ludową wyobraźnię anegdoty z zdegradowanego świata trwającego poza murami Instytutu. Podzwonne dla Instytutu to dystopia wypreparowana, umieszczona w jednej przestrzeni, w której autor swobodnie może konkretyzować swoją wizję, a czytelnicy mogą grać w jej dookreślanie, tworząc przy tym, ramię w ramię z autorem, zbiorowe ćwiczenie z filtrowania rzeczywistości ponurymi wizjami.
Na samym początku powieści ze smutnego, podporządkowanego Y-reżmowi tłumu wyłania się bohater – Mitrowicz. I choć Popadiak spore partie powieści opowiada przez jego zmysły, nie dostajemy postaci, której kodeksy moralne będą zestawiane z nieludzkim światem. Opowieść nie zmierza do humanistycznego moralitetu, nie bawi się też w kompletnie już dzisiaj nudną (bo przepracowaną) psychologię zniewolonego umysłu. Zdecydowanie więcej tu prób konstruowania mechanizmów wynalezionego języka i nowych reguł gry w społeczeństwo – oto prawdziwi bohaterowie tej historii. Sam zaś Mitrowicz stanowi poręczą figurę, którą Popadiak może zderzać z nieuchronnością dystopijnych reguł. Bo choć wewnątrz Instytutu wieje wiatr zmian, świat aktualizuje się wyłącznie w jednym kierunku – apo-kierunku. Kolejne jego wcielenia to sprawa wyobraźni. Jedyną stałą jest mrok w murach Instytutu i tuż obok niego, mozół produkowania apo-detali, które Mitrowicz, bohater funkcjonujący jak awatar w grze wideo, może oglądać albo odbijać się od nich, wciąż pozostając elementem szarego tłumu, trybikiem w nie swojej, bo nieludzkiej grze.
Użycie Mitrowicza jako turysty po dystopii i całkowita rezygnacja z umieszczania w ramach Instytutu alegorii czy prostych referencji do współczesności pozwala na swobodę lektury, na poruszanie się po niej jak po skrzętnie odtworzonej makiecie. Nie ma tutaj na szczęście ani trochę protekcjonalnego wskazywania na mechanizmy, które doprowadziły historię do odwróconego porządku. Siła Podzwonnego dla Instytutu tkwi w przesunięciu ciężkości z proroctwa na rzemieślniczy trud tworzenia i odtwarzania afektów antyutopii. Popadiak pokazuje upiorne konstrukcje, a my nie musimy nadawać im znaczących imion, wspólna gra apo-wyobraźnią jest niema. Jest przestrzeń i jest miejsce do przerażenia się tą przestrzenią. Nie ma natomiast nużącego, mistrzowskiego głosu i nie ma literatury jako przewodniczki dla tłumów, które są na dobrej drodze do sprania sobie mózgów i wtopienia się w kontrolowane przez system tłumy.
Podzwonne dla Instytutu funkcjonuje jako dwutorowe ćwiczenie z apo-wyobraźni. Popadiak mozolnie konstruuje i rekonstruuje ze starych wzorców dystopijną przestrzeń, w którą, w zetknięciu z czytającymi, jest w stanie aktualizować się jako rzecz pokoleniowa. Mrocznych wizji nigdy za wiele, a ta konkretna tworzy szereg interesujących z perspektywy lektury afektów, które są w stanie zagospodarować współczesne, choć nie publicystyczne, obsesje i obawy.
REDAKCJA: Patryk Kosenda
KOREKTA: Maciej Kiełbas
Mateusz Górniak – urodzony w 1996 roku na Śląsku, żre kino w każdej postaci i od niedawna prowadzi stałą rubrykę dla zina 01gallery.