Proza – Wyjeżdżają

Jacek Paśnik | Opublikowano w: #4, literatura

ona

Podobno to Największe Rondo w Europie. Miejsce przy którym stoimy, o ile w ogóle można nazwać je rondem, to okrągły park ze szczekającymi kundlami i ufundowaną przez Unię ścieżką z pasem dla rowerów, otoczony przez oś rozjeżdżonego asfaltu, wzdłuż której znajdują się sklepy: ART.-SPOŻ, WIELOBRANŻ., GARMAŻ, KONFEKCJA, RTV-AGD, które, gdyby ich nazw nie zdobiły odświeżone loga Samsunga, producenta bielizny i Totolotka, można by wkleić w przypleśniały kolaż zdjęć z ostatniej dekady ubiegłego wieku.

Stoimy z Przemem pod spożywczym, któremu awans do delikatesów nie grozi. Przemo przepala LM-a, cienkiego, bo rzuca, ale nieśmiało i powoli. Stoimy, Przemo przepala, siorbiemy lejące się w skwarze lody Zapp i udajemy, że podziwiamy największe rondo w Europie, lokalną atrakcję turystyczną, choć tak naprawdę czekamy, bo Przemo chce, żebym ją zobaczył.

Stoimy też, bo podskórnie brakuje nam akcji. Żeby było tak, jak przez ostatnie dwadzieścia kilka lat naszego życia w mieście, gdzie codzienne przebodźcowanie puentowały pisk hamującego metra, reklama z piłkarzem wielkości piłkarskiego boiska, czy przynajmniej lichy, wibrujący barowy pager.

Nadmiar bodźców nie dopada nas od kilku dni na własne życzenie obrony przed wielkomiejskim miksem, na własne życzenie resetu po kończących się studiach, przed nadchodzącą pracą. Resetu od maili, od komentarzy, od rozmów, od żywych i wirtualnych twarzy starych i nowych znajomych.

Stoimy tak, pocąc się i jedząc lody, które kilka minut wcześniej wyjęliśmy z lodówki Spożywczego, w której na próżno szukać Magnumów i myślimy sobie, jak to dobrze, że odpoczywamy, że zniknęliśmy na trochę, że nie pracujemy, nie uczymy się, nie biegamy, nie chodzimy na siłownię i nie czytamy, chociaż przez chwilę. Zgadzamy się ze sobą, że to dobrze, że tylko stoimy.

Stoimy tak więc którąś już minutę, słuchając szumu drzew, szczekania psów, cichego postękiwania krów pasących się przed po PGR-owskim blokiem przy rondzie. Stoimy też i słuchamy skrzypienia drzwi sklepu oplecionych fantazyjną metaloplastyką. Drzwi ze zgrzytem i zielonym przebłyskiem wypluwają dziadka o włosach kręconych jak u kilkulatka. Wypluwają gościa, dla którego „Młode Wilki” wciąż pozostają wyznacznikiem modowych trendów. Wypluwają młodego Tatara ze złotym ketem na szyi, o którym Przemo mówi, że wiocha, ale pod tę nową bluzę, co zamówił przed wyjazdem, to w mordę, jakby leżało. Wypluwają też babinę w chusteczce, taką jak z teledysku do tej technosolówki Ciechowskiego – babinę na wymarciu – taką, jakich za dziesięć lat już w Polsce nie będzie. Zielone drzwi spożywczego wypluwają też ją. Wiem, że to ona, bo Przemek szturcha mnie mocno uśmiechając się.

Skończywszy Zappy rzucamy patyki na śmietnikową popielniczkę Spożywczego i wsiadamy do ustawionego pod sklepem auta. Chłód klimatyzacji muska nas po spoconych szyjach i patrzymy, jak pod drzwiami sklepu stoi ona z facetem, z żółtej reklamówki wyjmuje jabłko i jak zaczyna obgryzać owoc, patrząc w stronę stojącego obok nas gruchota. Facet schodzi po schodach i kaszląc, otwiera zamek. Drzwi Hyundaia, o którym Przemek mówi, że „wygląda jak zespawany z dwóch”, zgrzytają. Facet jest od nas niewiele starszy. Ma przetarte dżinsy, buty do piłki halowej, koszulkę Warki i jeża postawionego na żelu – fryzurę jak z reklamy sprzed dziesięciu lat.

A ona stoi. Tak, jak my przed chwilą, pod Spożywczym, je jabłko i bada panoramę Największego Ronda w Europie. Tak, jak my przed chwilą. Zerka spod wyraźnych, grubych brwi, obiegając wzrokiem ART.-SPOŻ, WIELOBRANŻ., GARMAŻ, KONFEKCJĘ i RTV-AGD. Słucha drzew, psów i krów, a wiatr rozdmuchuje jej włosy.

I mówię Przemkowi, że tak jak twierdził, jest może trochę podobna do tamtej, o której mi wtedy gadał. Przemo przytakuje i przy otwartym oknie pali w moim aucie. Komukolwiek innemu, niż on, nie pozwoliłbym na to.

Pokazuje mi na mapie kolejny punkt wycieczki, oznaczony jako Gospodarstwo Rolne. „O, tu synagoga była i w niej kurnik zrobili, pokażę Ci, z matką kiedyś byliśmy, mapa pokazuje pięć kilometrów stąd”. Montuję telefon w uchwycie przy kierownicy, zapalam silnik i ruszamy, miękko zbliżając się do asfaltu.

Odjeżdżając obserwujemy ją, jak, siedząc na fotelu pasażera w Hyundaiu, stuka w potłuczony ekran telefonu. Przemek wyrzuca peta przez okno i, zasuwając je, spluwając w jego kurczącą się szparę mówi, że „gdzie indziej pewnie wrzucaliby ją na plakaty”, że „ten jej gość, pomimo tego, że tutaj to psy chujami wodę piją, to fart ma niebywały, przynajmniej teraz”, że „za kilka lat ona urodzi mu tutaj dzieci, a on zacznie popijać, tak z nudów”.
„Albo wyjadą”.

Odpowiadam, że pewnie tak i we wstecznym lusterku widzę, jak ich Hyundai wytacza się spod Spożywczego na ulicę. Oddalają się od parkingu, a potem okrążając największe rondo w Europie znikają za jedną z nieotynkowanych chałup.


***

oni

Kurnik w Synagodze już widzieliśmy, teraz oglądamy postsynagogowy Dom Kultury, tu przynajmniej dali tablicę pamiątkową. Dali też listę przedwojennych żydowskich mieszkańców wsi w gablocie za szybą, wyciętą z bibuły Gwiazdę Dawida i napis: „PAMIĘTAMY – MIESZKAŃCY” jakimś quasi-odręcznym fontem.

Przemo mówi, że to dobrze, że „przynajmniej nie udają, że nic się nie stało” i przesuwając kciukiem po ekranie telefonu, szuka na satelitarnej mapie żydowskiego cmentarza, bo podobno gdzieś tu kiedyś był. Lazurowa ikonka skrzy się w miejscu ciemnozielonego, leśnego placka pośrodku pola. Uznajemy że, nie no,  wcale niedaleko i zostawiając za plecami niegdysiejszą synagogę, której zdobiony portal przysłania płachta krzycząca „LEKCJE TAŃCA”, idziemy pod górę, w kierunku, który wskazuje nawigacja.

Otacza nas szpaler identycznych domów, ustawionych na klaustrofobicznie wąskich działkach. Drewniane chaty różnią się od siebie nieznacznie, czasem kolorami, czy detalem – jak w talii kart. Przed każdą z działek stoi ławka, obsadzona nie jak w przypadku naszego osiedla – przez żłopiących bączki młodziaków, a przez stare kobiety, przyozdobione apaszkami, które opierając się na drewnianych laskach, wymieniają się spostrzeżeniami o pozornie niezmieniającym się najbliższym otoczeniu. Mijamy je w ciszy, ledwie wychylając głowy znad prowadzącego nas telefonu.

Opuszczając wieś, przyspieszamy kroku żegnani salwami obszczekujących nas podwórkowych psów. Skraj pola, wyznaczony jak od linijki, znajduje się tuż za przekreślonym oznaczeniem terenu zabudowanego. W głębi rozpościerającego się przed nami, porośniętego łanami zbóż pustkowia, niczym oaza majaczy kępa drzew, otoczona krzakami i czymś w rodzaju uformowanego luźno, kamiennego murka. Przedzierając się w jego stronę przez zboże, zrywamy po żytnim kłosie i gniotąc je pod palcami, próbujemy dogrzebać się do nasion. Bierzemy po jednym, wydłubanym, do ust i, gdy po roztarciu zębami ich mącznej zawartości spluwamy pod nogi łykowatymi, klejącymi się do dziąseł drobinami, zauważamy siedzącą pośród kamieni postać. Mówi coś do nas, jednak za słabo, byśmy mogli ją usłyszeć. Gdy podchodzimy bliżej, bez słów upewniamy się, że w rzeczy samej – jest słaba, właściwie słaby – z racji wieku, bo nikogo wyglądającego starzej tu chyba nie widzieliśmy.

Na skraju prawie-leśnego skupiska siedzi na rozkładanym stołku i podobnie jak ja i Przemek, skubie paznokciami żytni kłos. Jego rozpięte na kościstych nogach parciane spodnie i biała, w tych warunkach groteskowo czysta koszula falują na wietrze. Daszek jego czapki zdobionej logiem lokalnego włodarza stacji benzynowych z chrzczonym paliwem trzęsie się pod wpływem powolnego kiwania jego małej głowy. Opięta na niej ciemna, cienka skóra formuje się w pajęczynę zmarszczek tak głębokich i pofałdowanych, że trudno nam dostrzec jego spojrzenie, którym niewątpliwie nas taksuje.

„Miło nie będzie”, rzuca Przemo pod nosem i niczym jasnowidz wywołuje rzucone przez starca „a wy co?”, poprzedzone chrząknięciem dodającym jego wątłemu głosowi młodzieńczego męstwa.

Mówimy, że my tak tylko i że szukamy żydowskiego cmentarza, bo podobno tu właśnie jest i że właściwie to my nie stąd, że miastowi i że się interesujemy, po prostu, kulturą. Mówi, że w mieście „żydowskiej kultury nie brakuje” i, że wie, że miastowi, bo lokalni młodzi tu nie przychodzą, bo albo ich nie obchodzi, albo wyjeżdżają. Liczymy, że opowie nam cokolwiek, zanim puścimy się w gąszcz porastających teren cmentarza krzaczysk, jednak nasze pytanie zbywają krótkie „ta” i jego podniesiona dłoń, wskazująca stojący pośrodku pola słup energetyczny.

Starzec stwierdza, że skoro tak interesujemy się kulturą, to przyrodą też by wypadało. „Bociany to tu od lat były”, od kiedy pamięta. Co roku przylatywały na ciepło, łaziły po polu, wyżerały robale. Co roku kilka nowych jaj, pisklęta W tym roku, pierwszy raz, od kiedy pamięta, żadnych młodych. „Nic, szkoda”.

Urodził się w 1930 roku. Kiedy we wsi powstało getto, które nazywa „gietem”, razem z kolegami przerzucał przez płot kurczaki dla innych kolegów, by ci oraz ich rodziny mieli co jeść. Gdy miał dwanaście lat inni koledzy oraz ich rodziny wyjechali. Machnięciem ręki zaprasza nas pomiędzy drzewa, bo „tam jeszcze jakieś macewy zostały”.

Jest ich niewiele. Porósł je mech, przysypała ściółka. Podłużne, zdobione kamienie siedzą zagrzebane w ziemi w nieregularnym porządku. Podobnie jak stojący pomiędzy nimi ja i Przemo, oddychają cicho, słuchają szumu drzew i śpiewu ptaków. Klekotania bocianów nie słyszą, bo pierwszy raz od lat nie ma ich w okolicy.

Gdy opuszczamy cmentarz, starzec buja się na stołku i pyta, czy nam się lokalna kultura podoba. „Podoba”, odpowiadamy i gdy odwracamy się w stronę polnej ścieżki prowadzącej z powrotem do wsi, kiwa głową.

Mruczy, że kiedy po wojnie skończył podstawówkę, pole rozjechało pięć Kamazów, szeroki rozstaw ich kół akcentuje rozłożonymi rękami. Wykopali macewy, co ładniejsze, co większe. Kilka potłukli i zostawili – ich kawałki tworzą prowizoryczny murek, okalający cmentarz. Tyle co jest, zostawili, żeby było. Większość zabrali. Patrzy na nas skrzącymi się spod zmarszczek, ciemnymi oczami. „Wyjechali z nimi gdzieś w Polskę albo na wschód. Trzy kilometry stąd jest białoruska granica, Związek Radziecki, może tam je wzięli. Zabrali je na ciężarówki, te macewy. „Wyjechali”.


***

my

Wejście do meczetu kosztuje piątaka i nie odpuszczamy przecież, bo w całym województwie jest ich tyle, że można na palcach policzyć. Wchodzimy, oglądamy, a przy wyjściu wsuwając buty, uznajemy, że bardzo spoko i że idziemy jeszcze zobaczyć mizar, a potem albo hot-dog na Orlenie, albo Zajazd u Mahmeda. W przypadku drugiego lokalu ktoś co prawda niespecjalnie zadbał o estetykę reklamy, rzygając kolorami na rozciągniętą na płocie sitodrukową płachtę, ale nazwa przyciąga wystarczająco, bo nie wiadomo tak naprawdę, ile jest w tym eklektycznym barze islamu, a ile Polski przydrożnej, obsługi 24h i baraków zbitych z płyty wiórowej i blachy falistej. I uznajemy, że zjemy u Mahmeda, ale najpierw mizar.

Przechadzamy się pomiędzy płytami nagrobnymi, do złudzenia przypominającymi te nasze, tylko z napisami umieszczonymi z tyłu. Półksiężyc i gwiazdy mieszają się z Usługami Kamieniarskimi i lastryko. Dużo tu odnowionych, starych grobów – z zapomnieniem boksują się tutaj lepiej niż w mieście, w którym po jakimś czasie zajęty grób ponownie przeobraża się wolną kwaterę.

Z cmentarza wychodzimy na parking i pojawia się on. Nie przedstawia się, bo nie musi, bo tacy jak on są wszędzie i zwykle się nie przedstawiają. Ma podarte spodnie, koszulkę z rozciągniętym napisem „TEXAS” i pognieciony kaszkiet ozdobiony białą koronką potu. Otwieramy auto i wsiadamy, by odjechać, ale jego oczy najpierw wyciągają nas z foteli, później wyciągają nasze ręce w jego stronę, jeszcze później w stronę portfeli w poszukiwaniu drobnych, by w końcu zaprowadzić je do samochodowej lodówki i wyciągnąć z niej zarezerwowane dla Przema, pasażerskie piwo. On dostaje puszkę zimnego Żubra, bardzo dziękuje i zagaja, czy „nam, kierownikom się w meczecie podobało, bo były tu kiedyś takie, już nie powie kto, co pobazgrały ściany meczetu i tyle ich widzieli”, po czym, spluwając pod nogi, zerka na nas spode łba, jakby chciał zapytać nas, czy sami nie jesteśmy takimi, już nie powie kim.
Mówimy, że my nie z takich i, że w rzeczy samej, naprawdę nam się podobało, że tak wielokulturowej społeczności w małej miejscowości jeszcze nie widzieliśmy. O tym, że „społeczność to tu kiedyś była”, mówi po trzaśnięciu otwieraną puszką, spijając zbierającą się w jej brzegach pianę.

Rzuca nim, to wprzód, to w tył, nasz Żubr nie jest dziś jego pierwszym. Kolejne łyki piwa bierze coraz większymi haustami i w snutej opowieści przemyca nas do lat siedemdziesiątych. „Tam”, pokazuje, gdzie stała szkoła i wdraża nas w historię najważniejszego wydarzenia w jego życiu, trwającego w trakcie mundialu w RFN. „Tam”, szkołę sprzedano.
Nie ma śladu po miejscu, w którym on, będący w ósmej klasie, choć już wtedy „był łachmytą”, namówił dyrektora do stworzenia boiska prawie naturalnych rozmiarów. Było koszenie, było ustawianie bramek ze świeżo ściętej, chudej sosny. I był mecz – między Polakami, a Polakami-Tatarami. „Bo wtedy było ich w szkole tylu, że skleić można było tę jedenastkę”. Ale powyjeżdżali. Chociaż on mundial zrobił, bo za jego czasów można było. A w miejscu boiska niedawno zrobili Orlik. „Tam za lasem. I dalej grają”, uśmiecha się i dodaje: „Dobra, idę”.

Wsiadamy do auta, żwir chrzęści pod oponami. Widzimy go, mijając tablicę ze skreśloną nazwą miejscowości. Siedzi na ławce przed drewnianą chałupą z Tatarem, na oko rówieśnikiem.

Wspólnie dopijają podarowanego browara, a my wracamy do miasta. Jak wszyscy tutaj – wyjeżdżamy.

REDAKCJA: Patryk Kosenda
KOREKTA: Julia Mikusek


Jacek Paśnik (ur. 1997 w Łodzi) – studiuje architekturę i potyka się o płyty chodnikowe na blokowiskach. Publikował m.in. w „Popmodernie”, „Progrefoniku”, czy „Noizz.pl”. Prowadzi stronę „Dzieci Neo” (fb.com/dziecineostrady).