PROZA – Wte i wewte

Głowa, od 4 ścian odbita

Zatacza nade mną krąg

Jakbyś się, jakbyś się pytał

Nie ma nóg i nie ma rąk

TONFA, HIT

– Uważajcie, albowiem straszne będzie to, co spotka tych, którzy przeszkodzić próbują temu, który za nic mając sobie Wielką Elkę na niebie, w czerni mknie przez noc, wte i wewte, wte i wewte, który Mistrzem nazywać się karze i który służy temu, którego wszechwiedząca głowa tkwi wysoko w chmurach. Patrzy on swym wszystkowidzącym okiem na swe sługi, jak odzyskują pomalutku wielkość i potęgę, i jak trzymają światło, które szykują na jego przyjście. Wszyscy bowiem zobaczymy, jak zejdzie, nie po nici pajęczego księżyca, lecz po swym własnym świetle, i rozświetli swym blaskiem całe oblicze Ziemi, tej Ziemi. I gdy przyjdzie, a przyjdzie, światło dostrzegą z dala ci, którzy wiedzieli, a ci, którzy szydzili, zobaczą je z bliska, zbyt bliska, by je z początku zrozumieć w swych maluczkich głowach… – głos urwał się, zakrztusił, powietrza w płucach nie starczyło. Zebrani spojrzeli po sobie przekrwionymi oczami pełnymi zdziwienia, przenieśli wzrok na wieszczącego, a następnie na tego, którego pokazał palcem.

***

– Kupiłeś szlugi? – pyta od razu Mazurek. Sprawdzam, mam, kupiłem. Podaje mu, on zębami zrywa folijkę i zaraz jaramy. Mazurek spluwa na chodnik, Długi wciska głęboko ręce do kieszeni jeansów, ja naciągam kaptur na głowę. Nikt do siebie nie zaprosi. Mazurek się wstydzi ojca, ja się wstydzę Mazurka, a Długi poza babcią ma na chacie tę swoją Wercię, więc pewnie wstydzi się wszystkich przed wszystkimi.

Patrzymy jak promienie zachodzącego na pomarańczowo słońca, które przeciska się spomiędzy nisko zawieszonych burzowych chmur, oświetlają szyby w oknach osiedla z wielkiej płyty, dzięki czemu bloki wyglądają tak, jakby skrywały w sobie wyłącznie złoto. Ładny opatulił się sztywnym szalikiem Legii, niezdejmowanym chyba z dziesięć lat z szyi i poszedł pokopać piłę. Mimo że już się z nami nie buja tak regularnie jak kiedyś, to chętnie częstujemy Ładnego jaraniem, bo właśnie jakieś takie głupoty zawsze pogada, a to zawsze ciekawsze niż wspominanie ostatniego razu, jak tu siedzieliśmy i planowanie kolejnego razu, jak tu się spotkamy. Czyli wczoraj i jutra.

A teraz Ładny się zawinął  i znowu nuda. Stoimy, jaramy i nikt nie wie, co z nami dalej będzie.

– W ogóle chłopaki, to muszę się wam do czegoś wyznać, no nie? – mówi nagle Długi, ale ja nie pozwalam mu na wyznanie, bo od razu wypalam:

– Ty, pa, jedzie znowu – szturcham Mazurka w ramię, pokazując brodą w stronę parkingu, z którego nadjeżdża mój sąsiad, objuczony znowu śmieciami. Zawsze dzień dobry mówił mojej babci, drzwi nieraz mojej matce trzymał i chociaż jebie od niego niemiłosiernie, to jednak po chuj ja to wszystko robię? Nie wiem, ale się domyślam, jak mawiał mój stary.

I nie dowiaduje się, ale domyślam się jeszcze bardziej, gdy ruszam za Mazurkiem w stronę mojego sąsiada i gdy ciągnę za sobą Długiego, który chciał się nam dzisiaj tylko do czegoś wyznać, aniołek jeden.

– Dokąd to? Nocna wycieczka? – pyta Mazurek, zeskakując z murka na chodnik, tuż przed Czarnym Jeźdźcem. Chwyta za kierownicę, by facet nie mógł wykręcić.

– Dajcie mi spokój. Chcę tylko pojechać…

– Na śmieci? – pytam, znowu, po chuj? Ten patrzy na mnie i marszczy tylko brwi.

– Do śmietnika jedziesz, co? Śmieciu jebany, menelu? Może dla nas jakieś skarby masz, frajerze? – pyta Mazurek i kopie w przymocowane do roweru siatki.

– Dobra, mordo, weź – zaczyna Długi.

– Co weź, kurwa, frajer śmierdzi pod sklepem pana Dziada, klientów mu odstrasza – mówi Mazurek i znowu kop! Czarny Jeździec zamachuje się na niego ręką, ale mój ziomek jest szybszy, popycha gościa, a ten wali się na ziemię przygnieciony rowerem.

– No co, kurwa? No, kurwa? – warczy Mazurek z góry i kopie. Nie trafia, podpity i ujarany, noga ląduje na kole roweru.

– Spierdalaj – mówię, na tyle głośno by Mazurek usłyszał, ale na tyle cicho, by mój sąsiad już nic nie słyszał.

Facet zrywa się na nogi szybciej, niż się spodziewałem, i jeszcze szybciej spierdala, więc nie wiem, może w sumie wszystko słyszał, wszystko widział, wszystko wie?

– Ty, nie mów mi, mordo, żebym się wziął, czy coś, jak faceta dociskam – warczy Mazurek do Długiego.

– No ale może za ostro, co on nam w sumie… – zaczynam, ciszej niż chciałem, odchrząkuję.

– Grasz w głupie gry, to wygrywasz głupie nagrody! Gdyby nie był pojebem, co lata po śmietnikach i śmierdzi na całe podwórko, to bym się do niego nie sadził, nie?

I już myślę, że będzie awanti, ale Długi wie, jak udobruchać małpoluda, albo też, tak jak ja, nie wie, czemu coś robi, tylko po prostu to robi, tak jak teraz.

– Patrz, klucze zgubił – mówi i podnosi z ziemi pęk Gerdy, który musiał wypaść Czarnemu Jeźdźcy z kieszeni. Patrzymy na te klucze i prawie słyszę, że w głowach kołacze nam ta sama myśl.

– Zawsze chciałem zobaczyć, jak on ma na chacie – mówię. I to akurat prawda, to akurat wiem, czemu mówię, tego na bank chcę. Widziałem kiedyś program o typiarce, która zginęła, bo ją przygniotły sterty jej śmieci. W jej mieszkaniu żyły szczury wielkie jak krowy i karaluchy wielkie jak moja głowa.

– Robimy to – oznajmia Mazurek krótko i już przyspieszonymi krokami suniemy osiedlem w stronę naszego bloku.

Wejść na chwilę, szybka obczajka i wyjść. Od dzieciaka mnie ciekawiło, co tam kto chowa w tych swoich mieszkaniach. Jak byłem mały, lubiłem jak matka chodziła do sąsiadek na kawkę i mogłem zaglądać, co tam kto ma, jak kto żyje, co kto chowa przed światem.

– Ty, ale tam będzie jebać, no nie? – mówi Długi, naciągając na głowę kaptur, jakby myślał, że to wystarczy, by z jego wzrostem na jego osiedlu nikt go nie poznał. Chudy dryblas chodzi, jakby miał wszystko na sprężynkach.

– Bez kitu. Na chwilę wpadamy tylko, rozejrzeć się i dzida, nie ma nas. – Pstrykam szlugiem do studzienki i sam też naciągam czapkę bardziej na oczy, w razie tego całego W–u czy innego Ch–u, chociaż nic nie będzie, bo zanim czapka zostanie poprawiona, to my już czekamy na windę, a w bloku takim jak ten nie ma kamer, więc nie wiem, czego się boję.

W sumie fajnie by było zgarnąć jakiś fant z jego domu, myślę sobie w windzie.

Winda zatrzymuje się, my przekręcamy zaraz klucz w drzwiach mieszkania. Bierzemy wdech, próbujemy nie brechtać, naciskamy na klamkę i wbijamy szybko do środka, zamykając za sobą drzwi, by nas nikt nie przyuważył.

Zaczynamy macać ścianę. Macamy, macamy i nic, zero włącznika. Pierwszy pękam, wypuszczam powietrze z ust, wciągam nosem, myśląc, że zaraz się zbełtam.

Nic. Ciemno. Cicho. Jedyny zapach, który czuję, idzie od przepalonej fifki, którą trzymam za uchem pod kapturem.

– Ej, nie śmierdzi – szepczę, nie wiem czemu. Słyszę, jak Mazurek pociąga nosem nieufnie. Długi robi to samo.

– Bez kitu… – szepcze ten pierwszy i w tym momencie dłoń tego drugiego trafia na włącznik światła.

Pstryk!

Stoimy w pustym przedpokoju. To kawalerka, więc od razu widzimy salon. I chociaż nagle trochę peniamy, to wchodzimy do środka, stłoczeni ciasno, każdy dotyka każdego, wszyscy bliżej niż kiedykolwiek.

W salonie stoi pościelone łóżko. Obok niego metalowa szafka, beżowa, jak w jakimś urzędzie, zamykana na kluczyk. Na niej stoi kubek i talerz, puste. Czyste. Sterylne. Jak całe to ciche mieszkanie.

– To na pewno jego? – Mazurek rozgląda się powoli.

– No ta. Klucze pasowały przecież – mówię. Czuję, jak powoli się rozdzielamy. Mazurek podchodzi do szafki i szarpie za klamkę. Drzwiczki są zamknięte. Długi wygląda przez okno, ja idę do kuchni. Lodówka, umywalka, stół, krzesło. I tyle. Otwieram lodówkę. Ser, szynka, pasztet. I tyle.

– Ty, na chwilę miało być… – zaczyna Długi, bo Mazurek się rozsiada wygodnie na wyrze.

– Weź, nie peniaj. Stary wyjechał na śmieci, nie będzie go chwilkę. A tu jest całkiem klimaciarsko.

– No, jak w horrorze, kurwa. Dawaj, spadamy – mówi Długi, zerkając nerwowo to na drzwi, to na mnie. Kurde, z jednej strony faktycznie, miała być szybka akcja. A z drugiej, to czego dygamy? Jak wróci i będzie się pultać, to najwyżej lepa i dzida, albo tylko dzida. Nikt bejowi i tak nie uwierzy, a najpewniej to i tak nikomu nie powie.

– Tu nie pada. I Mazur ma racje, zanim wróci, to zajaramy, wypijemy i nas nie ma. A jak wróci…

– To się znów przewróci! – woła Mazur i odpala szluga. Długi kiwa niemrawo głową i wygląda znowu za okno, jakby chciał dojrzeć sylwetkę tnącą na rowerze przez noc.

Wyciągam z siatki Królewskie i ładuję je do lodówki. Otwieram trzy piwa, zaglądam pod umywalkę. Kosza nie ma. Rozglądam się. No nie ma. Wkładam kapsle do kieszeni i niosę kolegom po piwku.

– Zdrówko – mówię. Pijemy, Mazur krzywi się jak zwykle.

– Paskudne. Co to za jakiś wynalazek znowu kupiłeś?

– Nie wiem, nowe było i na promce, a etykieta ładna. – Wzruszam ramionami i upijam drugi łyk.

– Jak ci nie smakuje, to podkręcimy sobie zaraz smak – mówię i wyciągam lufkę zza ucha. Mazurek klaszcze w kolana i rozwala się jeszcze mocniej na łóżku, popiół ze szluga sypie się na kołdrę. Długi zerka w moją stronę. Patrzę na niego wyczekująco, aż w końcu kiwa głową i wzrusza ramionami. No bo co ma zrobić, odmówi jarania?

Lufa krąży między nami a gęsty, szaroniebieski dym unosi się pod sufitem. Długi usiadł na parapecie, nogami sięga prawie podłogi, ja przycupnąłem na krześle kuchennym.

– Ale bez kitu, to mieszkanie… – zaczynam po chwili, nie mając żadnej konkretnej myśli, chcąc po prostu zacząć temat. Rozglądam się po raz enty. Beżowe ściany. Szara pościel na metalowym stelażu łóżka. Ta zamknięta szafka.

– Pojebane to jest, no nie? – mówi Długi i zerka przez okno.

– Widzę, że się lampisz. Też kminie, co tam jest. Ma któryś scyzoryk? – pyta Mazurek i podnosi się z kanapy. Kręcę głową.

– A weź, podaj nóż z kuchni, zaraz coś pokombinuję. – Kuca przy szafce i szarpie się z jej klamką. Szafka ani drgnie, ale metal skrzeczy na cały pokój.

– Weź, mordo…

– Ty, mówiłem ci, żebyś mi z tym „weź mordo” nie wyskakiwał za każdym razem, bo mnie to wkurwiać zaczyna, tak? – warczy Mazurek. Czasem jak patrzę, co odpierdala po jaraniu, to wydaje mi się, że w naszych buchach jest ta część ursynowskiego chemola, w której tkwi zielsko, a on dostaje tylko kruszone jarzeniówy, metalowe opiłki i cement.

– Mordo, bez kitu, nie róbmy sąsiadowi burdy, no nie?

Mazurek wstaje i patrzy przekrwionymi oczami na Długiego. Ja wstrzymuję oddech z ustami pełnymi piwa i butelką zawieszoną w połowie drogi z ust na podłogę. Myślę sobie nagle, że mam, kurwa, dość. Jak skoczy na Długiego, to ta butelka wyląduje mu na łbie.

– Poza tym chciałem pogadać. Tak serio, no nie?

– No ciekawe, kurwa, o czym. Żeś pizda, co nie daje się wyszumieć? Czy o tym, co Ładny…

– Werka jest w ciąży – wypala szybko Długi, patrząc w podłogę. Ja krztuszę się piwem, Mazurek stoi nieruchomo z opuszczoną szczęką i podniesionymi brwiami, małpolud.

– Kurwa… – mówimy na dwa głosy. Długi powtarza cicho po nas, kiwając smętnie głową.

– I co teraz? – pytam po chwili. Długi wygląda przez okno.

– No co… Werka ze starymi od dawna nie ma kontaktu, nie wie w sumie, czy żyją. Babcia powiedziała mi, że możemy dalej u niej mieszkać, więc wporzo, no nie? No tylko ten, jeden warunek postawiła… – mówi i wyciąga z kieszeni pierścionek z kamykiem.

– To po babci. W sensie od babci. Po dziadku, no nie?

W pustym mieszkaniu Czarnego Jeźdźcy zapada cisza, słychać tylko deszcz za szybą i windę za ścianą. Wypuszczam głośno powietrze ustami, nie wiem, co powiedzieć. Wszystko się dla chłopaka zmieni. Dla nas się wszystko zmieni.

– No ale… To czym ty się łamiesz? – pyta Mazurek.

– Jak to, kurwa, czym? Laska w ciąży, ślub, roboty nie mam, renta po starych zaraz się kończy, a przecież z emerytury babci…

– Ale kochacie się. No nie? – drąży ten małpolud i nagle czuję, że kumam, czemu zawsze za nim łazimy, robimy, co chce i się razem trzymamy.

– No jasne, że się, kurwa, kochamy.

– I macie dach nad głową. Więc już prawie cały sukces w kieszeni. A robotę znajdziesz. Na początku pewnie jakąś gównianą, ale każdy gdzieś zaczyna, no nie? A ty nie jesteś jakiś znowu bardzo głupi, więc na spokojnie ci się uda. Poza tym, kurwa, chciałbym mieć takiego ojca, jak ty, mordo – mówi, dwa kroki i już jest przy Długim, ściska go mocno, tamten wybałusza mokre, przekrwione gały. Mazurek szarpie nim na boki, wyjąc z radości. Wstaję, zwalczam szok i po chwili we trzech skaczemy po pustym mieszkaniu, drzemy mordy, przytuleni, nastukani i szczęśliwi.

Nie słyszymy, jak otwierają się drzwi. Zamieramy, gdy zamykają się za Czarnym Jeźdźcem i patrzymy na niego wystraszeni. Wygląda inaczej i nie jestem w stanie powiedzieć, czy to to, że oświetla go z dołu czerwone światło rowerowe, czy to, że stoi przemoczony do suchej nitki, czy to, że jest u siebie, a my jesteśmy intruzami.

Chcę krzyknąć, ale nie mogę, uciekamy w róg pokoju. Skąd w nas ten nagły strach? To tylko bej, śmieciarz, co on może zrobić? Gówno!

Mężczyzna nie idzie w naszą stronę, a w stronę swojego łóżka. Wyciąga spod mokrego swetra łańcuszek z kluczykiem.

– Ktoś spał w moim łóżeczku – mówi rozbawiony. Zrywa silnym ruchem łańcuszek z szyi i kuca ze stęknięciem przy szafeczce. Zdejmuje mokry kapelusz, kładzie go na podłodze.

– Spierdalamy – woła Mazurek i pcha nas w stronę drzwi. Te są zamknięte na zamek, we trzech po niego sięgamy, więc oczywiście nie udaje nam się go otworzyć.

– Ej, pierścionek. Kurwa, gdzie… – mamrocze spanikowany Długi i maca się po kieszeniach.

– Wiecie, ile pierścionków ląduje na śmietniku? – odzywa się do nas facet –  Niestety niewiele. Rzadko zdarza się, że ktoś wyrzuci ze złości, nawet jak partner był złym człowiekiem. Częściej zdarza się, że ktoś wyrzuci niechcący. I rozpacz. Silne uczucie. Takie jak twoje, teraz. Nie kupisz go zbyt często w lombardzie, zresztą za co? To diament, prawda, Damianie?

Długi jęczy załamany. Odtrącam jego rękę, przekręcam zamek. Odtrącam rękę Mazurka, małpoluda głupiego, co sobie z kluczem w drzwiach nie radzi, i sam go przekręcam.

– Nie wyjdziemy stąd bez pierścionka. Zajebie go, żebyś tylko się ożenił – mówi cicho Mazurek i przekręca z powrotem klucz. Warczę cicho, bo serio, od początku mówiłem, że to ma być szybka akcja, a teraz się dzieją jakieś pojebane rzeczy.

– Ja, chłopcy, potrzebuję diamentów, z którymi wiążą się silne uczucia. Znajdziesz je tylko na śmietnikach. I tylko z ich pomocą odzyskam utraconą potęgę, dzięki której sprowadzę na Ziemię światłość Pana.

Mazurek wypycha nas z powrotem do salonu. Damian ryczy, ja staram się wyrwać, dostać do drzwi, ale potykam się o niedorzecznie długą stopę Długiego i walę prosto na posadzkę.

Czarny Jeździec trzyma w dłoni przejrzystą kulę, nie większą od piłki do tenisa. To nie szkło, to nawet nie kryształ. To czyste diamenty.

– Frajerze jebany! Wow – wyrywa się Mazurkowi, jeszcze zanim kula wzlatuje lekko do góry. Mężczyzna rozgryza złoty pierścionek, jakby to był cukierek. Spluwa złotem na podłogę i przygląda się diamentowi z bliska. W uśmiechu miga zepsutymi, brązowymi zębami, po czym wciska diament w kulę. Ta gaśnie na chwilę i widzę, że zbudowana jest z setek malutkich diamentów, zabranych z setek pierścionków, znalezionych na setkach śmietników.

Mazurek nie jest w stanie rzucić się na mężczyznę, który stoi przed nim, nagle wielki, potężny, z długimi włosami i z rozwianą wiatrem brodą. Z oczami, które widziały wszystko. Rusza lekko dłonią i kątem oka widzę, że Długi i Mazurek padają nagle na kolana.

– Dziękuję za waszą pomoc, chłopcy. Ostatni pierścionek znalazłem piętnaście lat temu. Kto wie, ile jeszcze szukałbym kolejnego, jeżdżąc wte i wewte, od śmietnika do śmietnika. I ta złość, ten strach, który czujesz, który wszyscy teraz tutaj czujecie… Czysta magia! – mówi Czarny Jeździec. Nie wiem, co robią chłopacy, ja nie jestem w stanie oderwać wzroku od tego światła, wiedząc doskonale, że to ono dało początek wszystkiemu, całemu życiu, całemu istnieniu i że to ono jest też jego końcem. Jest okiem, które widzi wszystko, i głową, która wie wszystko. Ono sprawia, że nie możemy się ruszyć, jak upadłem, tak leżę, oni chyba nadal na kolanach, nie wiem, wiem tylko, że muszę patrzeć na światło, które wyrywa dech z piersi. Jeśli ono zapragnie, bym wstał, to wstanę, ale jeśli zapragnie, bym umarł, to chętnie tu zdechnę, bo całą swoją wolę chcę mu oddać, zdając się na jego łaskę.

–  Mistrzu, przepraszam… – szepczę, ale chyba zbyt cicho, bo nagle jest tylko światło, a potem nie ma już nic.

***

Chudy, piękny chłopak w szaliku Legii żonglował piłką na pustym boisku. Starał się równocześnie odbijać ją naprzemiennie stopami i zatrzymać długi popiół w ćmiącym się w ustach papierosie tak, by ten nie spadł. Szło mu bardzo dobrze, w końcu grał w piłkę całe swoje życie. Podobno kiedyś nawet szkoleniowiec jego ukochanego klubu zaprosił go na trening młodzików, ale Ładny powiedział, że nie jest godny i woli zostać na osiedlowym boisku.

Od Deyny nikt nie był jego zdaniem godny. Wciąż czekał na Wybrańca.

Odbijał piłkę po raz setny, gdy nagle zobaczył, jak niebo wybucha jasnym światłem, jakby słońce postanowiło, że dziś wzejdzie na wysokości najwyższych bloków. Piłka potoczyła się po chodniku, popiół spadł na szalik Legii, a chłopak padł na kolana i wyrzuciwszy ręce w powietrze, krzyczał imię tej jednej bogini, która, jak wierzył, jest mu w stanie teraz pomóc.

Korekta: Dominika Barnaś

Ilustracja: Kahina Makoudi


Maciej Staszek Tomaszewicz – debiutował opowiadaniem „Krwawe Stado Antarktydy” w magazynie „Wizje” (2/2018). Autor sztuk teatralnych wystawianych m.in. na Pyrkonie oraz Dublin City University oraz krótkich tekstów publikowanych przez wydawnicwo PulpBooks. Miłośnik demonologii, klubowych imprez, post-punku, ulicznego rapu i black metalu. Marzy o federacji MMA, w której będą bić się pisarze. Obecnie pracuje nad swoim pierwszym tomem opowiadań.

Kahina Makoudi – ur. w 1981 w Algierii, jako owoc eksperymentu socjalistycznej przyjaźni polsko-algierskiej. W Krakowie mieszka od 1993. Artystka od urodzenia. We wczesnej młodości wyrażała się w formie awangardowych stylizacji ubioru, będąc częścią rodzącej się końcem lat 90-tych sceny klubowo-artystycznej Krakowa.Nie wykorzystała w tamtym czasie swojego potencjału artystycznego, płodząc jedynie kilka rysunków graficznych.

W 2001 rozpoczęła studia na Wydziale Architektury i Urbanistyki Politechniki Krakowskiej, które porzuciła na drugim roku spodziewając się pierwszego dziecka i osiedliła się na obrzeżach Krakowa. Tam samodzielnie wychowała trzech synów. Pomimo posiadania dyplomu dwuletniej szkoły projektowania wnętrz i aranżacji wystaw, nie poradziła sobie zawodowo, koncentrując się głównie na wychowywaniu dzieci.

Dopiero w czasie lockdownu w 2020 postanowiła dać sobie drugą szansę i pójść za wołaniem swojej duszy. I tak, od tamtej pory maluje obrazy i tworzy kolaże z papierowych wycinków. 

Fascynuje ją wszechświat, wielowymiarowość życia, jungowska synchroniczność, zapisy podświadomości, jak i magia gwiazd.