Mąż na szczęście już nie żył. Wystarczyło dziecko. Jego obecność i tak zmuszała do nadmiernych interakcji z innymi. Bardzo długo dochodziła do przeświadczenia, że nie lubi ludzi. I to oczywiście brzmi na tyle łagodnie, na ile udaje się złagodzić fakt, że najlepiej byłoby ci bez tych dwunogów pozbawionych w większości owłosienia, więc jeśli któremukolwiek gatunkowi możesz złożyć życzenia wymarcia, to właśnie Homo sapiens sapiens. Przez chwilę wyobraża sobie nawet taką „kartkę” – a konkretniej plaster grubej gałęzi, na której korniki sumiennie przed grudniowymi świętami ryją: „Obyś wymarł”. I niżej podpis: „Fauna i Flora”.
W wizualizowanie sobie Ziemi bez ludzi angażowała się dość często. Także tego dnia. Idąc do śmietnika. Z dzieckiem zajmującym jedną rękę, z czarnym plastikowym workiem wypchanym rzeczami uznanymi za zbędne – drugą. Która jest która? Pierwsza to prawa? Bo nią pisała, trzymała łyżkę? A może lewa? Bo od serca?
Porzuciła to rozróżnianie na rzecz przyjemniejszych myśli o nowych wersjach apokalipsy.
Od pewnego momentu ludzie rodzą się bezpłodni. Powód jest nieistotny. Mija sporo czasu, nim ktokolwiek zdąży się zorientować. Mężczyźni – szczególnie ci w typie macho – nie mogą w to nawet uwierzyć. Kobiety – szczególnie te z instynktem macierzyńskim na poziomie obłędu – próbują wszystkiego. Od pieprzenia się z możliwie największą ilością facetów, po in vitro. Koniec gatunku jawi się więc jako gigantyczna orgia, której celem nie jest nieograniczona przyjemność, ale chociaż jeden potomek.
Obraz się uplastycznia. Z każdym krokiem.
Największe place miejskie oraz skwery i parki zapełniają się nagimi ciałami, które z odpowiedniej odległości, z lotu ptaka – tego naturalnego drona, przypominają zbierane do słoika przez dziecko larwy. Nieskończona ilość larw wyrzucanych ze słoików. Larw wijących się spazmatycznie w drodze do nieokreślonego celu.
Przy koszu automatycznie wykonuje kolejne czynności i wraca do mieszkania. Jest gorąco. Nawet jak na lipiec. Jeśli ludziom natura nie sprawi niespodzianki w postaci bezpłodności, to będą jak wiadomości w filmach o tajnych agentach i dokonają samozniszczenia. Chociażby skutecznie podnosząc z roku na rok temperaturę powietrza. Wizja gotujących się w olbrzymim garze ludzi rozbawia ją. Chociaż jest bardzo religijna. Ale co tam. Skoro ludzie tworzyli takie obrazy od wieków, to może czas na spełnienie się proroctw?
Czy dziecko płakało? Całkiem możliwe. Przez te kilka miesięcy zdążyła zrozumieć, że dzieci często płaczą. Z mniej lub bardziej oczywistych powodów. I może te kilka miesięcy bez dnia nie przepełnionego płaczem spowodowały również zupełne zobojętnienie na ten dźwięk. Teraz go nie słyszy.
Odkłada worek ze śmieciami do łóżeczka i postanawia wykorzystać ciszę, żeby się zdrzemnąć. Sen przychodzi szybko, gdy tylko jej głowa styka się z poduszką z wyhaftowanym napisem „Żona”. Dostali takie na ślubie w prezencie od… kogoś. Nie pamięta. Od śmierci męża planuje zamówić sobie czarną poduszkę z napisem „Wdowa”. Nie umie się jednak do tego zabrać.
Teraz o tym nie myśli, ponieważ sen przychodzi naprawdę szybko. Ale nie trwa długo.
Tym razem nie budzi jej płacz dziecka. To coś zupełnie innego. Rozespana myśli w pierwszej chwili, że znajduje się gdzieś w fabryce. Mechaniczny hałas połączony z chaotycznymi dźwiękami spadających przedmiotów przywołuje nową apokaliptyczną wizję. Upaja się nią. Zlikwidują nas maszyny. Sami zaprogramujemy sobie zagładę.
Ta wizja, podobnie jak poprzednie, jest wystarczająco kiczowata, żeby mogła być prawdziwa.
Po chwili jednak orientuje się, że to nie futurystyczna fabryka, tylko mieszkanie na parterze bloku wybudowanego na obrzeżach metropolii. Myśl o tej metropolii jako o mrowisku porzuciła już dawno. Żadne ludzkie miasto nie jest tak dobrze zorganizowane, jak mrowisko. Porównanie do śmietnika, a właściwie do śmietniska, wydaje się bardziej precyzyjne. Te niepasujące do siebie nawzajem budynki z najróżniejszych momentów rozwoju architektury powodują u niej mdłości. I te przewalające się przez ulice i parki tłumy. I jeszcze to przeświadczenie ludzi, że otaczają ich nie dzieła przypadku, a spójny świat. Tak wygodnie jest się czasami mylić.
Mieszka na parterze bloku wybudowanego na obrzeżach metropolii. Pod jej balkonem znajduje się prawdziwy śmietnik. I w końcu dociera do niej, że hałas, który ją obudził, jest hałasem śmieciarki. Chaos dźwięków zamienia się w jednostajny szum silnika, który z każdą sekundą staje się coraz słabszy. Śmieciarka odjechała.
Kręci się w łóżku. Sen nie wraca. Idzie przygotować kawę. Zerka po drodze do łóżeczka. Czarny worek ze śmieciami spokojnie czeka. Nie płacze. Nie wierci się. Śmierdzi gównem tak, jak mały człowiek, ale to pewnie przez te obsrane pieluchy, które znajdują się w środku. I to różni go od małego człowieka. Smród pieluch da się wytrzymać. Do smrodu w ogóle można się przyzwyczaić, jeśli ma się śmietnik pod balkonem. Do płaczu dziecka nie potrafiła.
Włącza ekspres. Rozgląda się po kuchni. Decyduje się dać bakteriom mleko modyfikowane. Nie musi go przecież nawet mieszać z wodą. Chociaż wilgoć chyba służy bakteriom. Tego tak do końca nie wie. Musi się w tej kwestii dokształcić, skoro teraz będzie matką zastępczą dla wielu małych stworzeń. Póki co postanawia dać swoim nowym towarzyszom wersję z wodą. Najedzą się i napiją.
Butelkę zostawia otwartą. Wraca do drugiego pokoju. Wie, że uda jej się zaraz zasnąć. Zanim jednak się położy, patrzy w okno na nowo powstające bloki. Żółto-czarne dźwigi przenoszą jakieś materiały budowlane. Olbrzymie płyty betonowe, które kojarzą jej się z grobowym zimnem. Prawie odczuwa ten chłód, co jest miłą odmianą w trakcie tych upałów.
Redakcja i ilustracja: Paweł Harlender
Korekta: Dorota Ponikowska
Michał Domagalski – mieszka za lasem (jeśli patrzeć z centrum Poznania). Złożył tomik wierszy Poza sezonem, który ukazał się drukiem i został nominowany do do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut roku oraz do Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny.