PROZA – Moje mary

Łukasz Krajnik | Opublikowano w: #9, literatura

Zmiana

Niosą moją rutynę na szafot. Niosą ją ociężale, jakby przeczuwali apokaliptyczną konkluzję swojego działania. Ja się temu nie przyglądam. Ja zakrywam oczy.

Do przewidywalnej chronologii codzienności nagle przemocą wprosił się przypadek

Synchroniczność pozornie wyodrębnionych, ale jednak tożsamych zaskakujących zdarzeń znienacka rozerwała komfort nudy dnia na pół.

Pasażer uwiedziony autobusową hipnagogią, czyimś kopniakiem został gwałtownie wyrwany z rozkosznego stanu nieświadomości. Publiczny koneser porannej kawy zupełnie bez uprzedzenia przechylił kubek ku parkietowi i ujawnił dotychczas niejawną ekspresjonistyczną stronę swojej osobowości. Zazwyczaj karnie oswojona parkowa ławka poczęła chorobliwie drżeć i zwaliwszy półtora człowieka wprost na zimny beton, zrzuciła z siebie balast co najmniej jednego pokaźnego kawałka drewna. W drugorzędnym sklepie obuwniczym jeden z klientów dokonał czynu pierwszorzędnego –  zwymiotował wymyślnej damie na buty.

Spacerowałem niesiony żądzą eksploracji

Mimo że kroczyłem zwyczajowymi alejkami, to mimo wszystko zwracałem uwagę na dotąd przeze mnie bagatelizowane elementy krajobrazu.

Karmiłem się intensywną barwą innych kwiatów niż zazwyczaj, studiowałem pęknięcia podłoża, które dotychczas umykały mej uwadze. Obserwowałem postaci zagrzebane we wnętrzach swoich aut, próbujące znaleźć schronienie przed cierniowymi dniami w przepastnym fotelu kierowcy. Podpatrywałem opieszałe figury przemykające niezauważenie obok jeszcze zaspanych lamp, rozpływające się w bezkresie sklepów, którym patronują wyrzuty sumienia.

Na koniec dnia wymazałem wszystkie te odkrycia z pamięci w nadziei na równie zaskakujący, przyszłotygodniowy bis.

Na samotnej ścianie zapomnianego przez bogów budynku namalowałem myśl o kimś, kto tysiąc lat temu rozpłynął się w powietrzu, gdy próbowałem go gorąco objąć

Jego twarz – rozmazane przez upływający czas, niewyraźne oblicze, iluzorycznie przyklejone do stojącej przede mną czteropiętrowej szarości. Wyimaginowany, retrospekcyjny mural rzucający wyzwanie aktualnemu stanowi mojej emocjonalnej higieny.

Im dłużej przyglądałem się fantasmagorycznemu portretowi przeszłości, tym bardziej nieautentyczna stawała się otaczająca mnie rzeczywistość. Zahipnotyzowany martwym spojrzeniem nawet nie dostrzegałem, że również moje oblicze ulega rozkładowi.

Stałem tak nieruchomo aż do świtu i ani przez moment nie oderwałem wzroku od mętnego obrazu prahistorycznego upiora.

Starsza niż dinozaur, sędziwsza niż Bóg, bardziej odległa niż kosmos podczas swoich dziewiczych dni twarz rozlewała swój bezkształt po betonowej powierzchni i ukradkiem skapywała na chodnik. Kap, kap, kap. Dźwięk, którego nie byłem w stanie usłyszeć, zaaferowany wizualnym wyobrażeniem dawno nie rozpamiętywanego bólu.

Chłopiec już się niczego nie boi

Trzyma w dłoni miniaturowy model swojego bohaterstwa. Pluszową postać, która jeszcze kilka tygodni temu wywoływała w nim skrajny niepokój.

Jeszcze kilka tygodni temu chłopiec odwracał się na pięcie, gdy poczuł na sobie wzrok drobnej, obcej figury. Przeczuwał eksplozję, nadciągającą falę płaczu, widząc ową nieruchomą sylwetkę w zacisznym kąciku jego oczu. Nie chciał obcej przytulanki w swoim pokoju. Pragnął zakopać ją gdzieś na samym dnie głębokiego, kartonowego pudła.

Dziś to już wszystko nieaktualne. To już wszystko nieprawda. Chłopiec stoi na środku pokoju i gładzi palcami miękką zabawkę.

Za chwilę przyjdzie do rodziców. Weźmie w dłoń ich miniaturowe potwory i także pogładzi je po czole.

Odbieram telefon

Dzwoni mój kieszonkowy niepokój. Kompaktowa trwoga, którą mogę zabrać ze sobą w każde miejsce. Jest ze mną, niezależnie od pogody, zgody, niezgody.

Mikroskopijny, parzący prawe udo obiekt pożądania sił piekielnych, jest najcięższym spośród najlżejszych przedmiotów. Waży tyle, ile byle zabawka, a jednak obciąża serce, sprowadza do parteru z siłą dzikiego tura.

Odbieram i w słuchawce słyszę głuche echo mojego podminowanego oddechu.

Wiadomość o końcu świata

Otrzymuję ją w środę, czytam w sobotę. Jest rozczarowująco zdawkowa i przewidywalnie nieskładna. Czuję, że powinna wypłynąć w rozmowie. Czuję, że tekst to pójście na łatwiznę.

Nadawca jest tchórzem. Nie ma odwagi dostrzec odbiorcy. Wysyła swój przekaz w otchłań, a mógłby prościej, a mógłby bardziej bezpośrednio.

Apokaliptyczna treść kłuje mnie w żołądku. Wwierca mi się tam, gdzie kryją się sny, które zazwyczaj chowam do tylnej kieszeni.

A mogło być prościej, a mogło być bardziej bezpośrednio. Mogło być bardziej sprawiedliwie.

W przepastnym ogrodzie mojej duszy zakwitł owoc o cierpkim smaku niepokoju.

Nadawca to jednak skurwysyn.

Nowe myśli nowego pokolenia

W dziecięcej głowie kiełkowały już wcale nie dziecinne pomysły.

Zabiegany gdzieś pośród mokrych krzewów chłopiec zabiegał o uwagę rodziców. Z całego serca pragnął podzielić się z nimi kawałkiem świata, który właśnie odkrył. Błysk w jego oku, zadziorność odmalowująca szeroki uśmiech. Gnał przed siebie, co jakiś czas przystając, by przyjrzeć się pulsującej barwami oraz kształtami naturze. W szalonym biegu rozchlapywał dorosłe znużenie w kałuży.

W pewnym momencie zatrzymał się przed olbrzymim dębem. Przyjrzał mu się bardzo uważnie, po czym ułożył dłonie w geście tajemnego zaklęcia. Wypowiedział słowa przekraczające pełnoletnią językową percepcję.

Retroaktywne strapienia oblepiały mój umysł, przędły mi wewnętrzną pajęczynę mniejszych i większych udręk

Maszerowałem prostą drogą w poszukiwaniu prostych rozwiązań. Dotarłem do piaszczystej arkadii, gdzie pośród zaspanych mew i leniwie kołyszących się koron drzew odnalazłem szansę na wytchnienie. Nadzieja na ulgę zalśniła w lustrzanej morskiej tafli – najbardziej klarownym punkcie całej kuli ziemskiej.

Nieśmiały rozbieg zwieńczyłem całkiem śmiałym, pełnym zanurzeniem. Przejmujący, wszechogarniający chłód zawładnął moją skórą. Wstrzymywałem oddech dłużej niż powinienem. Chciałem się upewnić, że utopiłem moje rozterki. Wynurzyłem się po kilku minutach, które trwały kilka wieczności i spojrzałem za siebie.

Z odmętów błękitu wyrastał przede mną monstrualny żaglowiec sterowany przez ćwiartującego fale, pochmurnego marynarza. Samotny sternik podążał ku ostatniemu sztormowi naszego świata.

Ujrzałem posągową twarz zamrożoną w półsennym letargu

Spoglądałem na te zimne, odległe oczy i z całych sił próbowałem dostrzec w nich choćby iskrę, choćby mały płomień nadziei. Im dłużej wpatrywałem się w spoczywające tuż przy rzymskim nosie bezczynne źrenice, tym trudniej było mi utrzymać wiarę w skrytą witalność nieruchomego oblicza. Swym silnie skupionym spojrzeniem kreśliłem trójkątną obserwację. Oprócz oczu obejmowałem również sztywno zaciśnięte usta, zamknięte na wieczność niewidzialną kłódką. 

Przez dłuższą chwilę podziwiałem osadzoną na czubku pokerowej twarzy bujną, rozwichrzoną czuprynę. Fryzura pasująca swoją zastygniętą formą do odrętwiałego owalu twarzy miała wręcz gadzią strukturę. Jej osobliwa, wydawałoby się całkowicie autonomiczna fizjonomia przypominała żółwią skorupę, gdzieniegdzie odznaczającą się ni to jaszczurzym, ni to wężowym kolorytem.

Owa odjęta od zaginionego gdzieś tułowia twarz, bezradnie lewitująca tuż nad moją głową, przyspawana niedefiniowalną siłą woli do nieodgadnionej okoliczności, miała pozostać w moich myślach po wsze czasy. Wwiercając się w mury mej podświadomości, skruszyła fortyfikację jaźni, po czym dumnie osiadła na jej gruzach.

Zamknąłem oczy i błyskawicznie ponownie je otworzyłem. W ułamku sekundy cała moja rzeczywistość dokonała widowiskowej wolty. Nie było już śladu po niezwykle wyrazistej wizji sprzed kilku chwil. Ów uderzający do głowy obraz rozpłynął się, pękł jak bańka mydlana. Prawdopodobnie już na dobre umościł sobie ciepłe miejsce w najciemniejszym zakamarku mojej podświadomości.

Wreszcie wyrwałem się z półsennego marazmu i odzyskałem czucie w nogach. Obróciłem się na pięcie i rozejrzałem dookoła. Dopiero teraz dostrzegłem gdzie tak naprawdę jestem. Znajdowałem się w spowitej wyblakłym błękitem bezkresnej przestrzeni. Nie byłem w stanie objąć jej bogatej nieskończoności, więc skupiłem się na przemawiających do mnie najbliższych szczegółach. Wspomniana, bladoniebieska barwa wisiała mi nad głową, a pod stopami wylegiwał się dywan w kolorze chmurzystej bieli.

Szedłem przed siebie żółwim krokiem. Smakowałem szlachetne barwy miejsca, w którym się znalazłem. Pokonywałem kolejne metry, a w końcu kilometry z dziwnym uczuciem stagnacji. Mój spacer zdawał się prowadzić zupełnie do nikąd. Podczas wędrówki wielokrotnie zmieniałem kierunek, a i tak nie mogłem pozbyć się wrażenia obcowania z zamrożoną czasoprzestrzenią. Zupełnie jakby nagle cały świat stanął – sekundy, minuty, godziny, metry, kilometry, dni, tygodnie – wszystkie jednomyślnie poddały się jakiejś wyższej, nieznanej mi regule uniwersalnej pasywności. W drodze eksperymentu wielokrotnie zmieniałem dynamikę włóczęgi. Próbowałem iść tyłem, czołgać się, pełzać, truchtać, biec, a nawet rytmicznie podskakiwać na nodze lewej i na nodze prawej. Żadna z tych ruchowych wariacji nie miała wpływu na niezmiennie, jednolicie niebiesko-biały krajobraz.

Gdy już porzuciłem wszelką nadzieję na złamanie definiującej to miejsce zasady powszechnej monotonii, ujrzałem coś, co przywróciło moją wiarę w ostateczny sens tułaczki. Lśniący gdzieś w oddali mikroskopijny punkt zapraszał mnie w swoją stronę. Wydawało mi się, że migający na horyzoncie, niezidentyfikowany jeszcze element różnicujący monolitowy teren, wysyła mi jakiś niezwykle istotny sygnał. Uświadomiwszy sobie to silne przeczucie, natychmiast przyspieszyłem kroku. Z kontemplacyjnej medytacji moja wędrówka błyskawicznie przeistoczyła się w kłus. Gnałem jak poparzony ku przeznaczeniu, o którym tak naprawdę nie miałem żadnego pojęcia. Wiedziałem jedynie to, że istnieje i z jakiegoś powodu na mnie czeka.

Biegłem ile sił w nogach, niczym kryminalista ścigany za pierwszą poważną zbrodnię. Bezlitośnie rozdeptywałem rajską powierzchnię, która pod moimi coraz silniej stąpającymi stopami odsłaniała pierwsze, nieśmiałe pęknięcia. Bladoniebieskie niebo nad moją głową, nie mogąc nadążyć za szaleńczą pogonią wycofało się na południe i pozostawiło mnie z kruczoczarną koroną nicości, nagim szkieletem firmamentu skutecznie odstraszającym przed ukradkowym zerkaniem w górę.

Wreszcie dobiegłem do mety. Po przedłużającym się w nieskończoność marszu, zwieńczonym intensywnym biegiem, nareszcie dotarłem do obiektu, który zesłał mi los. Zanim jednak łapczywie pożarłem go wzrokiem, padłem wycieńczony na ziemię. Leżąc u jego stóp nawet nie miałem pojęcia z czym przyjdzie mi skonfrontować się już za chwilę. Całując szarobure podłoże zastanawiałem się kiedy powinienem unieść wzrok ku górze. Kiedy podnieść się i stanąć twarzą w twarz z materializacją tajemniczej siły przyciągania, która z oddalonego, mikroskopijnego punktu stała się przytłaczającym rozmiarem i bijącą od niego żywą energią artefaktem niezwykłości.

Nie tracąc więcej czasu na rozmyślania, w końcu postanowiłem zmierzyć się z oczekującą mnie predestynacją. Spotkawszy się z upragnionym, niedawno uświadomionym celem mojej długiej wędrówki, zanim przystąpiłem do dogłębnej analizy ukazujących mi się szczegółów, próbowałem objąć duszą i rozumem przygniatający osobliwością ogół wizji, którą przygotowała dla mnie opatrzność. Opatrzność raczej diabelska niż boża, albowiem ów widok (przynajmniej na samym początku) niezmiernie szokował mnie swoją monstrualnością. Potworna esencja tajemniczego obiektu postawionego przede mną przez demiurga o wyjątkowo okrutnej fantazji, prawie powaliła mnie z powrotem na ziemię.

Przede wszystkim dostrzegłem dziwaczny, amorficzny kształt. Oto prężył się przede mną żywy obraz z lekka insektoidalnej proweniencji. Ni to przerośnięta dżdżownica, ni to gargantuiczna gąsienica, coś na kształt bezkształtnego wytworu plwociny świata pozaziemskiego. Byt tragiczny i to z wielu różnorakich punktów widzenia, zmuszony do egzystencji horyzontalnej, zbyt groteskowy, by utrzymać pion.

Gdy już narysowałem sam sobie myśli generalne, dość niechętnie, ale z poczuciem wyższego obowiązku przeszedłem do bardziej konkretnej kontemplacji zjawiska. Udało mi się ustalić, że obcuję z czymś w rodzaju karykaturalnego głowonoga – istnienia żywego, a jednak zaprzeczającego swoim istnieniem anatomii i duchologii istnień żywych. Jednocześnie nie był też istnieniem martwym.

Od góry do dołu, wzdłuż i wszerz, od lewej do prawej, od prawej do lewej lustrowałem istność nadrealną. Wymykającą się wszelkim kategoryzacjom, kategoryzację samą w sobie i samą dla siebie. Stałem twarzą w twarz z istnieniem pozbawionym twarzy, a jednak wyrażającym swoim obliczem znacznie więcej niż niejedna ludzka i nieludzka twarz. Nie mogłem dopatrzyć się oczu, nozdrzy, uszu, włosów. Nie mogłem dopatrzyć się miny, grymasu, gestykulacji.

Ilustracja: Patrycja Mlost


Łukasz Krajnik (1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.

Patrycja Mlost – zawodowa melancholiczka. Uwielbia siedzieć w oknie i rozmyślać o przeszłości, wspominać ludzi, miejsca i uczucia. Te emocje przenosi na swoje zdjęcia analogowe oraz materiały audiowizualne w postaci filmów krótszych i dłuższych. W wolnym czasie uwielbia rozmyślać o tajemnicach wszechświata, pić czarną herbatę z cytryną i spacerować po lesie. Ulubiony kolor: zielony.
Ig: @pattsyto