Proza – Mamo, nie czytaj tego!

Michał Ciemniewski | Opublikowano w: #5, literatura

Onego czasu – a było to w 2016 roku – zatem onego czasu w 2016 roku, kiedy Robert Lewandowski grał w Bayernie Monachium, The Beatles nie istnieli od 46 lat, a najczęściej kradzionym autem była Mazda 6, zorganizowano konkurs na największe kurestwo ręką ludzką poczynione. Zasady proste i przejrzyste (w tym miejscu proszę o wyobrażenie sobie linijki i szyby) – zaszczytny tytuł dostanie osoba, instytucja bądź organizacja, której wyczyn komisyjnie uznany zostanie za najpodlejszy w całej znanej z podręczników i opracowań historii. Forma spełnienia wymagań konkursowych – dowolna.

Słówko o organizatorze, choć łamiąc zasadę brzytwy Ockhama, w dalszej części zapewne nie będzie już o nim wzmianki. Pomysłodawcą konkursu – co przewidywalne, bo takie historie nie mogą się toczyć inaczej niż na modłę holiłudzkich komedii w stylu Wyścigu szczurów – był bogaty miliarder. Znudzony i ekscentryczny. Kapryśny i niestały. Tyle o nim. Może miał jakieś niecodzienne, szlacheckie imię. Ebedenezer, Pacyfik lub anagram któregoś z tych. Ale dziś już nie pamiętam. I nie przywiązuję do tego wagi większej niż do tego, czy tydzień temu miałeś w domu na obiad rosół czy kaszę ze skwarkami.

Z całego kraju – jak jest długi i szeroki – napłynęło wiele zgłoszeń na kartach pocztowych i listach z dopiskiem „konkurs 2016” oraz za pośrednictwem poczty elektronicznej (tak zwany e-mail). Miliony, a nawet setki tysięcy pretendujących do zwycięstwa w prestiżowym konkursie nadsyłało szczegółowe, poprzedzone abstraktem opisy swoich skurwesynieństw dokonywanych na rodzinie, bliskich, przypadkowych osobach, przechodniach na deptaku, samych sobie, cudzym mieniu, własności intelektualnej, narodzie czy szeroko pojmowanych świętościach. Sale łódzkich zakładów dziewiarskich, chwilowo przekształcone w sortownie rozlicznych zgłoszeń, huczały niczym ule, a na specyficzny biały szum składały się nałożone na siebie szelesty otwieranych kopert, odklikiwanych wiadomości i myślących głów.

W tym miejscu zaczyna się część zasadnicza opowiadania. Uwaga:

Niestety! Sporo osób biorących udział w zabawie uznało, że skurwesyństwo równoznaczne jest z obrzydlistwem[1], co dowodziło niezrozumienia zasad konkursu. Znakomita część zgłoszeń tworzyła przebogatą paletę różnych dewiacji seksualnych, wśród których królowały alternatywne i ze wszech miar niezgodne z przeznaczeniem sposoby operowania fallusem, z wsadzaniem członka w pułapkę na myszy lub na odwrót – wsadzaniem myszy w członka – włącznie. Masowo odbierano kasety wideo z nagraniami prezentującymi samotną bądź kolektywną koprofagię w czystej postaci. Choć ogół tego typu materiałów był sam w sobie zbiorem interesującym pod kątem socjologicznym, a jego analiza mogłaby być zajmująca i przynieść ciekawe wnioski, to nie przedstawiał propozycji spełniających wymagania regulaminu konkursu.

Pod uwagę brano więc tylko przypadki niepodważalnego skurwesyństwa. Czytaj – przykłady niewytłumaczalnej, doprowadzonej do wrzenia złośliwości w stosunku do pobratymców z plemienia ludzkiego i/lub matki ziemi. Zgodna z tym fundamentalnym wymogiem była mniej więcej 1/3 nadesłań, ale i spośród nich, już we wstępnej selekcji, odrzucono wiele banalnych akcji, które opierały się na kradzieży puszek WOŚP/PCK/KARITAS, sprzedawaniu rencistom pościeli z wełny merynosa i zestawów garnków, tworzeniu piramid finansowych w skali osiedlowej czy pluciu na wyciągniętą dłoń żebraka. Jedynie dwa z takich zgłoszeń zyskały uznanie. Pierwsze dotyczyło przeprowadzonej na ogromną skalę czarno-PR-owej akcji przeciwko znanej fundacji dobroczynnej. Na wyróżnienie zasługiwał fakt, że w jej przygotowanie zaangażowane były tylko trzy osoby! W drugim przypadku uczestnicy przedstawili szczegółowy raport z rozdysponowania majątku uzyskanego ze zdefraudowania pieniędzy pochodzących ze szkolnej zbiórki na rzecz lokalnego schroniska dla zwierząt. Zgłaszający przeznaczyli większość sumy na promocję sklepów internetowych handlujących dopalaczami rozlicznych marek. Żeby wymienić choćby niektóre: Zerwikaptur, Samson, Onomatopeja, Wiksacja czy Krzywoleżnik.

Prawdziwe zaciekawienie komisji konkursowej zaczynało się dopiero od przypadków wyrzucania do śmieci odpakowanej lecz nienapoczętej szynki Jamón serrano (11.90 zł za 80 gram). Otwierały one pierwszą setkę ostatecznej selekcji.

A w niej między innymi: malowanie „prędzej” tam, gdzie było napisane „wolniej”, rozmyślne pranie białego z kolorowym oraz organizowanie trasy koncertowej Michała Milowicza. Inwencją wykazał się mieszkaniec Warszawy, który nastrzykiwał moczem siedzenia rowerów miejskich.

W tej chwili daje o sobie znać moje dobre serce. Nie mogę wymyślać tylu kurestw. Muszę odsapnąć. Jeśli chcecie, to macie teraz okazję dodać do wyliczanki własne propozycje. <czeka> Dobra. Jedziemy dalej.

Znalazł się też ktoś, kto podawał się za wynalazcę pracy. Na dowód przedstawiał właściwy dokument z urzędu patentowego. Rzeczony kwit przyznano mu z uwagi na to, że w spisach nie znaleziono żadnego wcześniejszego, zatwierdzonego bądź nie, podania o uznanie autorstwa w tej kwestii. Na dalszym etapie działań komisji konkursowej zdecydowano jednak o odrzuceniu zgłoszenia ze względu na wątpliwe uwierzytelnienie w źródłach historycznych.

Inne odrzucone zgłoszenie dotyczyło nauczyciela przyrody ze szkoły podstawowej w Poznaniu, który utrzymywał, że od chwili startu konkursu, tj. w roku szkolnym 2016/17 wedle kalendarza oświatowego, nauczał dzieci w klasach 1–3, że sikorki należy w zimie dokarmiać tylko i wyłącznie SOLONĄ słoniną. Komisja doszła do słusznego wniosku, że ewentualne skutki postępowania nauczyciela zauważyć będzie można dopiero po latach, co uniemożliwia ocenę realnego stopnia wyrządzonego skurwesyństwa.

Zanim omówimy pewne wyimki z fazy finałowej, przytoczmy pewien wielce interesujący przypadek, który stanowiło przedsięwzięcie konkursowe podjęte przez niejaką Manuelę Damską. Pomysłem tej 22-letniej studentki komparatystyki ze Szczecina było śmianie się podczas seansów smutnych i bardzo smutnych filmów. Na zrealizowanie założenia wybrała jeden z pierwszych pokazów obrazu Toni Erdmann w reżyserii Maren Ade. Dzieło nominowane do Oscara w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” zawiera scenę jaskrawo szarą. Główna bohaterka urządza urodziny. Gdzieś między otwieraniem butelki z winem a ćwiczeniem smalltalkowego scenariusza dostaje nagłego przebiegunowania psychicznego. Długo powstrzymywane myśli o depresyjnej proweniencji przerywają w końcu tamę zbudowaną przez trenerów sukcesu i zalewają czernią cały świat. Umysł zostaje wywichnięty. Bohaterkę naraz zaczyna drapać sukienka, z której wystają ostre nitki korporacyjnej kariery, piątkowego hedonizmu w amfetaminowych dyskotekach, zarobków wyższej klasy średniej i focusowania na target. Rozbiera się więc do gołego i taka, jaką ją Pan Bóg ulepił, wita pierwszych gości. Nie bardzo wie, jak przepchnąć przez gardło ten kamień, zlepieniec, który formował się jej przez lata na wątrobie. Z braku lepszego pomysłu zaczyna wkręcać przybyłych, że impreza realizuje zamysł przyjęcia golasów. Goście przerażeni tym, że być może przekroczyli zieloną granicę ignorancji i znaleźli się na wrogim terenie towarzyskiego faux pas, dają się sterroryzować niepewności i jeden po drugim zrzucają ubrania, zmieniając się w negatywy zawstydzenia Adama i Ewy. Tragedia kruchych i pogubionych z trzydziestych. pięter.

Deszcz żyletek, selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny, pozycja embrionalna na tapczanie – najbardziej dobijający fragment dobijającego filmu. Manuela ma perfekcyjny timing. Wybucha śmiechem i… naraz odkrywa, że widownia jej wtóruje. A raczej ona wtóruje widowni, bo kilkaset par oczu, po 15 zł za bilet w tanią środę, łączy się przez walkie-talkie z ośrodkami odpowiedzialnymi za śmiech i melduje o zaobserwowanej scenie, prosząc jednocześnie o natychmiastową reakcję w postaci zrzutu napalmu rozbawienia. Nieco wystudiowana reakcja Manueli naraz znika zastąpiona uważną obserwacją zjawiska. Owocem późniejszych refleksji była szeroko komentowana praca pod tytułem: Czemu śmiejemy się ze smutnych scen? Analiza zbiorowych stanów upośledzenia inteligencji emocjonalnej w sytuacji widowni kinowej. Odczyty w Polsce i zagranicą. Publikacje w prestiżowych czasopismach. Zaproszenia na wykłady i panele. Manuela mieszka obecnie z rodzicami. Zmieńmy temat.

A teraz crème de la crème, de la śmietana, de la mus brzoskwiniowy. Owacje na stojąco, zachwyt i wzwód! Otwórzmy złoty kajet i notujmy złotą kredką świecową wyczyn zaprawdę – powiadam wam – godny zapamiętania. Czynem popełnianym – obraza świętości (i bynajmniej nie było to narysowanie kutasa w kształcie penisa na pomniku świętego Jana Matejko Piłsudskiego). Popełniającym – chwatki młodzian, który podpisał się jako Aleksander Lugola. Ów junior data developer ze stolicy zadał sobie pytanie, co na przestrzeni ostatniego tysiąca lat – biorąc pod uwagę tylko czasy pokoju – najbardziej oburzało opinię publiczną? Po długim namyśle doszedł do wniosku, że świętokradztwo. Stąd wynikało kolejne pytanie – co dziś, w czasach karnawału libertynów, uchodzi jeszcze za świętość? Wyszło mu, że skoro wizerunek Papieża Polaka został już zdegradowany do rangi mema, pozostaje tylko jeden niepodważalny autorytet – Kubuś Puchatek.

Początkowo dobre imię sympatycznego Misia o Małym Rozumku, lecz wielkim sercu z powieści A.A. Milne’a próbował lżyć na dziedzińcu i placu zabaw przedszkola (notabene, imienia Kubusia Puchatka). Próba zakończyła się niepowodzeniem. Głównie z tego powodu, że dzieci nie rozumiały znaczenia słów „piździelec”, „chuj” oraz „jebany”.

Aleksander musiał więc siąść – a siadając, przyjąć pozę Jezusa frasobliwego – i zastanowić się raz jeszcze. Kto powinien być adresatem jego działania? Zen Kubusia Puchatka aktualizuje się w swych wyższych formach prostoty równolegle do rozwoju intelektu. Aleksander, badając krzywe niewinności książkowego bohatera i jego mądrości, zauważył, że obie wartości osiągają maksimum uznania wśród ludzi w przedziale wiekowym 25–30 lat. Czyli tych, którzy zdolni są już do odczuwania nostalgii za dzieciństwem, a jednocześnie wyposażeni są w takie narzędzia poznawcze, które pozwalają na odkrywanie głębszych treści doświadczeń preadolescencji.

Aleksander Lugola wybrał się więc pewnego lipcowego, sobotniego wieczora na Zbawixa. Stanął przed grupką hipsterów obozujących naprzeciwko Planu B i wyrzekł: „Kubuś Puchatek to piździelec jebany i chuj”.

Siedmioro odwiedziono do szpitala. Osoby w pobliżu epicentrum dostały drgawek. Ponadto zaobserwowano liczne przypadki niekontrolowanego rozlewania piwa.

Lugola na tym nie poprzestał. List z powyższym twierdzeniem rozesłał do kilkunastu losowo wybranych szkół wyższych. Co najmniej w połowie doszło do poważnych rozruchów przyjmujących skrajne formy wandalizmu i dewastacji Alma Mater (zrywanie gablot i antyram, rozregulowywanie rzutników). W żadnej nie obyło się bez interwencji ochrony placówki bądź obsługi ksero.

Jednak to nie Lugola wygrał. Zwycięzcą konkursu na największe skurwesyństwo został animator czasu wolnego w stanie spoczynku, który w gazecie zamieścił następujące ogłoszenie:

AAAAAAAA SPRZEDAM!
Papużki nierozłączki na sztuki.
Tel: 669 … …

Podczas gali finałowej otrzymał dyplom i nagrodę główną – milion złotych w kostkach rosołowych. Nagrodę specjalną dostał zaś ruch antyszczepionkowców.


[1]
      Swoją drogą, konkurs na nawiększe obrzydlistwo zorganizowano dokładnie 40 lat wcześniej, w 1976 roku. Zwyciężył w nim milicjant z Malborka, który z grzebienia ściągał wargami wyczesane włosy.

Redakcja i ilustracja: Paweł Harlender
Korekta: Lidia Nowak


Michał Ciemniewski (ur. 1991) – poeta, prozaik, pracownik magazynowy (w stanie spoczynku). Publikował w Afroncie i Helikopterze. Felietony i recenzje stale publikuje w serwisie Z CYKLU.pl. Pracuje nad powieścią o małpie. Koneser czasu wolnego. Kiedyś pojechał rowerem bardzo daleko i
wrócił busem.