PROZA – Magia Mięs

Weronika Rychta | Opublikowano w: #9, literatura

Mięso udziela nam swej istoty, ono nam ją demonstruje,

choć nie trudzimy się, by o tym myśleć.

Jolanta Brach-Czaina, Metafizyka mięsa

Smutno nam patrzeć, jak prawie przewracasz się przez świński ryj. Nam jest smutno, ale on uśmiecha się do ciebie – hipnotyzująco różowy wieprzek szczerzy zęby z potykacza z napisem „Magia Mięs”. Patrzysz w jego rozpaczliwie wesołe oczka i coś mówi ci, że nic nie jest już tym samym. Ty też masz rozpaczliwe oczka. Ty też uśmiechasz się szeroko i przyspieszasz kroku (trzeba iść, trzeba iść). Ty też jesteś hipnotyzujący, chociaż nie różowy. Dawaj, dawaj, trzeba iść.

*

Zjadłbym konia z kopytami i świnię z ogonkiem. Mój brzuch zaburczał do wtóru myślom. Głód sprawiał, że gnałem jak oszalały, byle jak najszybciej znaleźć się w domu, i nie zważałem na bolącą stopę, którą krzywo postawiłem, asekurując się po potknięciu.

Tuż przed blokiem kolejna wpadka. Niemal zderzyłem się z dzikiem, bo jego ogromne cielsko sprytnie wtopiło się w zmierzch. To miasto to dzicz, pomyślałem. Byłoby naprawdę zabawnie – a może pięknie, prawdziwie i podniośle – gdyby okazało się to moją ostatnią myślą przed męczeńskim rozszarpaniem kłami dzika.

Oto mój testament.

Czułem już gotowość, żeby na wieki zastygnąć w formie miejskiego bojownika o cywilizację, ale zwierz cofnął się, przez chwilę przestraszony bardziej ode mnie. Uniósł łeb w moją stronę, a jego spojrzenie wydało mi się pełne zdziwienia i pobłażania. Trzymaj się, stary. Zaburczało mi w brzuchu. Trzymaj się, kawale bydlaka.

*

(Jeść, jeść, jeść. Domofon, jeść. Rzuciłem się na drzwi, jeść. Wepchnąłem w nie klucz, jeść. Dopadłem do lodówki i jeść, jeść, jeść. Kanapka z szynką, pomidorem i ogórkiem, to słynne masło roślinne, o boże, mój boże, jeść).

Tak właściwie, czym do cholery jest Magia Mięs? – zastanawiałem się, rozmasowując po śniadaniu stopę i kolano. Google podpowiedziały, że to potężna nekromancka praktyka służąca… Że to osiedlowy sklep mięsny, całkiem niedaleko. Ale reklama na potykaczu przypominała cyrkowy afisz. Ten wieprzek? Jak słonik Dumbo, tyle że na haju. Nie, jak klaun. Albo jak cyrkowy treser-dyrektor. Sztuczny uśmiech, bacik, kapelusik. Zapraszam do środka, w samo jądro zabawy, w samo jądro iluzji. Nie, dziękuję,  musiałbym powiedzieć, pański uśmiech budzi we mnie lęk. Och, rzekłby on, chyba dawno nie patrzył pan w lustro.

Przytknąłem palce do ust. Rzeczywiście, co to za dziwny grymas? Co to za stężenie mięśni naśladujące uśmiech? Odłożyłem telefon, z masażem też dałem sobie spokój. Poczłapałem do łazienki i spojrzałem w lustro. Ta mina, ta twarz proszą się o litanię: o boże, mój boże, trzymaj się, stary, trzymaj się, kawale bydlaka, nie jesteś hipnotyzujący, chociaż jesteś różowy, a tak bardzo bym chciał, żeby ktoś na jej widok mógł pomyśleć: jeść. Jeść. Jesteś taki słodki, słodki jak migdały, a trochę jak banan, miłość to zjadanie, miłość – częstowanie, miłość jest jak wino, daj mi zlizać swoją krew, miłość jest dobra jak chleb.

*

Ale cyrk miał się dopiero zacząć. Twarz mi jeszcze mocniej zróżowiała, czy to od jakiegoś uczulenia, czy to trądzikowo, i cały dzień towarzyszyła mi myśl o gniciu.

Bo gniję. Moja twarz gnije.

Chciałbym o tym komuś napisać. W odpowiedzi dostać trochę współczucia, trochę zrozumienia. Słuchaj, mordo, morda nie jest najważniejsza. Najważniejszy nie jest pysk. Najważniejszy jest w oczach błysk. A twoje małe oczka błyszczą się od rozpaczy, lęku, dzikości, głodu. Świńskie oczka, klaunie oczka, szczerzysz zęby z potykacza wędliniarni Magia Mięs. Brakuje ci tylko ogonka.

Napisałem: hej, czy ktoś ma dziś wieczorem czas.

*

– Jestem szybki, wściekły i bardzo głodny – zamanifestowałem po futurystycznemu i dostałem tę swoją kanapkę. Bo poza tym wszystkim, a może w samym centrum tego wszystkiego, istnieją kumple robiący kanapki z szynką i keczupem.

– Słyszałeś, że na osiedlu pojawił się nowy nekromanta? – zapytał nagle Grześ.

Osłupiałem.

– Jak to „nowy nekromanta”?

– Co? Pytałem, czy wiesz, że na osiedlu pojawił się nowy sklep mięsny.

– Myślisz, że śledzę debiuty firm na bazarku i z zapartym tchem monitoruję wahania na osiedlowej giełdzie? – Wzruszyłem ramionami, ale zaraz przed oczami stanęła mi wesolutka świnia reklamująca Magię Mięs.

– Po prostu chciałem powiedzieć, że mają tam naprawdę kraftowe mięsko.

Rozmarzył się tak, że nagle zaczął przypominać mi wieprzka, przez którego omal wczoraj nie umarłem. (Tak naprawdę omal nie umarłem przez dzika, ale to w wieprzku, nabierałem coraz większej pewności, należało szukać źródła wszelkich zdarzeń).

– O co chodziło ci z tym nekromantą? – zapytałem po chwili.

– Z jakim znowu nekromantą? – Wydawał się poirytowany.

Gdy zbierałem się do wyjścia, Grześ z nagłą uwagą zbliżył swoją twarz do mojej.

– Ale masz różową mordę – stwierdził.

Niespodziewanie dostrzegłem w nim to, czego tak pragnąłem. Głód. Cały był z głodu.

*

Kiedy byłem małym chłopcem, sąsiadka z piętra, pani Krysia, pracowała w sklepie mięsnym. Psy otoczyły ją kultem. Dokądkolwiek by nie poszła, ciągnęła za nią hordka bezdomnych kundli, składając jej hołd otumanionymi uwielbieniem maślanymi oczyma, wywalonymi językami, węszeniem i dyszeniem. Z zazdrością oglądały się za nimi przypięte do smyczy pupile. Za panią Krysią unosiła się mięsna mgiełka, ledwo wyczuwalna dla ludzi, lecz psy narkotycznie uderzająca w nozdrza.

Należałem do osiedlowych łobuziaków. Krzyczałem za panią Krysią „psiara, psiara!”, a potem kuliłem się w sobie, gdy dosięgały mnie jej oburzone spojrzenie i złowróżbny błysk psich oczu.

Naprawdę była ich boginią. Na razie korzyły się w procesji niczym pokutujący, a jednocześnie rozpaleni religijnym żarem pielgrzymi gotowi wszcząć krucjatę, ale cały czas liczyły na to, że w końcu posmakują ciała i krwi.

*

Zacząłem węszyć. Krew tętniła mi w żyłach rytmem, którego dotąd nie znałem. Coś we mnie wstąpiło – jakiś nowy duch. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Przepadałem w zakamarkach osiedla, krążyłem bez sensu między blokami, nie docierały do mnie pytania, które wcześniej wydawały się tak dotkliwe: czy załatwiłeś, czy umówiłeś, czy znalazłeś. Mamo, daj mi spokój, jestem głodny.

Zauważyłem, jak stała przed wejściem do klatki schodowej i jakoś dziwnie, jednocześnie żywo i zmartwiale, dyskutowała o czymś z panią Krysią. A ja mógłbym być w tej chwili psem, ale mój ogonek wieńczył szykowny chwost, a zamiast łapek miałem całkiem spore racice.

– Przepraszam, Krysiu, muszę już wracać. Trzeba zrobić obiad – powiedziała mama.

Zanim zdążyłaby mnie zauważyć, wycofałem się w krzaki, gdzie czekały na mnie inne dziki.

Trzymaj się, stary. Trzymaj się.

*

Od jakiegoś czasu bezpiecznie czułem się tylko u Grzesia. Właściwie nie tyle bezpiecznie, co bezpieczniej. Zacząłem dostrzegać, że i w nim zachodzi powoli jakaś niełatwo uchwytna przemiana. Wydawał się wygłodniały jeszcze bardziej niż ja, często milkł na dłużej i patrzył na mnie niepewnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale z jakiegoś powodu nigdy nie mógł się na to zdobyć. Innym razem mówił za dużo, łapczywie łykając powietrze, a potem wypluwając z siebie słowa w niekończącym się ciągu.

Czasem twierdził, że chce stąd wyjechać, pójść na studia magisterskie w jakimś innym mieście, dostać w końcu dyplom. Innym razem zapewniał, że tu zostanie, że mnie nie zostawi, że zatrudni się w jakiejś knajpce albo nawet w tej Magii Mięs, a co tam, że właściwie to już nieważne, że i tak nie ma nic do powiedzenia – powiadał – że w gruncie rzeczy wszelka jego metodologia zawsze sprowadzała się co najwyżej do hermeneutyki w najgłębszym heideggerowskim sensie, a więc plecenia tego, co ślina na język przyniesie, nieważne, nieważne, a co ty o tym myślisz, czy chciałbyś… A potem zmiana tematu i nagle, czy nie uważam, że pani Krysia spod siódemki wygląda na kapłankę jakiegoś mrocznego kultu, a co ty będziesz robił, czy chcesz tu zostać na zawsze, czy… Może zrobić ci kanapkę? Nie zgłodniałeś? Znalazłeś już pracę? Od jakiegoś czasu nic nie jest tak, jak powinno być.

*

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – pomyślałem, stanąwszy u progu tego słynnego już sklepu. Przyszła moja kolej robienia zakupów i mama poprosiła mnie o dwadzieścia deka wędzonej szynki i pół kilo karkówki. Nadszedł już czas, abym i ja poddał się czarowi Magii Mięs. Wziąłem głęboki oddech i poczułem, jak skręca mi się ogonek. Nacisnąłem klamkę, przekroczyłem próg i wszystko, co pojmowalne, stało się pojęte. Wszystko stało się jasne.

*

– Wiesz, ja tak sobie ostatnio myślę, że te świnie to są biedne – oświadczyła ni stąd, ni zowąd mama przy kolacji.

– Te świnie? – Wskazałem brodą na nasze talerze.

– A tak. Bo wczoraj na mszy była ewangelia o opętanym, z którego Pan Jezus demony wypędził i one weszły w świnie. I ksiądz mówił, że one się potem potopiły nie dlatego, że te diabły tak się wściekły, tylko dlatego że świnie tych demonów nie mogły znieść. Człowiek to nosi w sobie nieraz takie diablisko nie wiadomo ile lat, a świnię odrzuca, świnia takiego nie zniesie.

– No i co? Myślisz, że dlatego taka świnia jest biedniejsza? Dlatego, że nie zniesie?

– A może i masz rację, może człowiek biedniejszy od świni. – Westchnęła.

A może ona była najbiedniejsza. Przytuliłem ją i popłakaliśmy sobie razem. (W rzeczywistości siedzieliśmy przy stole, każde na swoim krześle, w milczeniu pijąc kompot i jedząc kanapki).

*

Mamę też brał głód, smutniała od głodu. Coraz częściej przyłapywałem ją na wystawaniu przed blokiem i pogawędkach z sąsiadką. A ta, gdy tylko się mijaliśmy, rzucała mi spojrzenia przypominające groźby z dzieciństwa, mimo że przecież nie wołałem za nią „psiara”. Zapominałem nawet mówić „dzień dobry”.

W ogóle mówiłem coraz mniej i przepadałem już nie tylko w osiedlowych zaroślach i między budynkami. Zainteresowałem się parkiem, prawie codziennie udawało mi się też wychodzić poza miasto. Zajrzałem do wielu gniazd, dziupli, nór, legowisk, ominąłem wiele pułapek. Na dziki patrzyłem z chodnika, na panią Krysię zza krzaka, na mamę z ołtarza, na Grzesia złożony na ladzie mięsnego, zdecydowanie martwy, chociaż z tkankami przesiąkniętymi strachem, wodziłem za nosy bezdomne psy. Do nich wszystkich i do wielu, wielu więcej szczerzyłem zęby z potykacza wędliniarni Magia Mięs. Wróżyłem z ich wnętrzności, a potem zjadałem je na obiad. Moje czarująco rozpaczne oczka mówiły im, że nikt nie jest już tym samym – trawi nas głód, patrzymy na siebie nawzajem i myślimy: jeść. Zlizujemy swoją krew.

Ilustracja: Julia Skrzyńska


Weronika Rychta – ur. 1996, czasami taka sobie osóbka, czasami istota z uniwersum, które znajduje się gdzieś między Twin Peaks, Revacholem, Doliną Muminków, Galaktyką Tatami, Rewelacją świętego Jana i Warszawą. Piękno, groza, groteska, paradoks, cringe i egzaltacja to jej życiowe wartości. Częściej innym redaguje, niż sama pisze. Ma zamiar do końca życia czytać Nędzników.

Julia Skrzyńska (ur. 1999) – absolwentka scenografii na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie, zajmuje się również rysunkiem i ilustracją. Po kilkumiesięcznym pobycie w Belgradzie zostawiła serce na Bałkanach. Interesują ją pogranicza, wątki żydowskie oraz zagadnienie pamięci.