PROZA – IMPLOZJA

Pushing through the market square
So many mothers sighing
News had just come over
We had five years left to cry in
News guy wept and told us
Earth was really dying
Cried so much his face was wet
Then I knew he was not lying.

David Bowie, Five Years

Gdyby w roku 2016 jakiś wymiarowy podróżnik zawędrował akurat do Świata Twórczych Słońcplozji, mógłby się nieźle przestraszyć na widok humanoidalnych istot, które przechadzając się ulicami, spoglądają w niebo, nie zaś w ziemię. Zresztą w uniwersum tym nie zagrzałby miejsca zbyt długo, gdyż to ono zagrzałoby jego. A nawet ugotowało, ponieważ był to świat u schyłku swego istnienia, smażony promieniami gigantycznego kalejdoskopowego słońca, które zawisło na firmamencie dziesiątego stycznia.

Ale żaden wędrowiec nie zabłądził w obcy wymiar, by dać świadectwo. Ci, którym zostało pięć lat, musieli zatem poradzić sobie sami.

Badacze słońcplozji od dawna ostrzegali, że jeżeli nie uda się wykastrować wyobraźni, naczelny gatunek wymrze. Aktywiści walczący o prawa humanoidów działali jednak prężnie i ostatecznie Rząd Słońcświatowy wycofał się z pomysłu usuwania w okresie prenatalnym talentów artystycznych. Snuto teorie, iż ugiął się pod wpływem lobby czarnodziurców, którzy dowodzili, że jeśli po eksplodujących słońcach nie powstaną nowe, tworzące się w tym miejscu czarne dziury mogą nie tylko przyspieszyć globalne ocieplenie, lecz nawet wchłonąć całą materię wszechświata.

Gdy dziewiątego stycznia Iris wychodziła do pracy, świat jeszcze nie umierał. Niebo skrzyło się milionami pojawiających się i znikających słońc, sprawiając, że na ścianach budynków, gładkich marmurowych drogach oraz sylwetkach przechodniów tańczyły tęcze. Chociaż było tuż przed północą i w równoległym uniwersum ludzie pogrążali się we śnie, w tym noc nie zapadała nigdy.

Iris spacerowała wolno, cały czas wpatrzona w niebo. Kobaltowo-różane słońce pozostawione tydzień temu przez Marie stopniowo bledło. Mijając plac zabaw pełen małych, ogoniastych stworzeń skaczących po drabinkach, przypomniała sobie, jak, recytując liryki, Marie zawsze podkulała ogon, niepewna, czy to, co napisała, nadaje się do głośnej deklamacji. A przecież była najlepsza z nich wszystkich. Najzdolniejsza. Najgenialniejsza. Gdyby nie była, słońce zgasłoby po minucie, dwóch, kwadransie. Nawet ulubiony rzeźbiarz Iris, ceniony powszechnie za ruchomy monument przedstawiającą wybuchającą Boginię, nie miał tak długotrwałej słońcplozji.

W ostatnich tygodniach Marie często miewała koszmary. Śniła jej się gigantyczna kula ognia, która zmiotła z firmamentu wszystkie słońca, spopielając świat. Powstałe w ich wyniku oniryczne poematy nikogo jednak nie zaskoczyły. W klubie poetyckim przyzwyczaili się, że koleżanka taka już jest, od zawsze i na zawsze. Marie należała też do Rebelii Antysłonecznej, frakcji politycznej działającej na rzecz ograniczenia słońcplozji osób z nikłym talentem twórczym. Nie raz i nie dwa sprzeczały się o to z Iris. Podczas gdy Iris wierzyła, iż każdy hunanoid ma prawo do ekspresji artystycznej, Marie na wiecach perorowała, że osoby o nikłym talencie powinny robić wszystko, by zabić w sobie chęć twórczości. Powoływała się na statystyki, wedle których słońca istot nietworzących kumulują w sobie wyobrażenia ich własnych dzieł, przez co świecą o kilkadziesiąt sekund dłużej. Należało zatem przekonać je, by nie myślały, a przynajmniej robiły to jak najrzadziej. Wierzyła, że tylko tak uda się powstrzymać efekt cieplarniany.

Iris nie wierzyła w efekt cieplarniany wcale. Tłumaczyła Marie, że humanoidy od zawsze noszą w sobie historie. Można zabronić istotom pisać, rzeźbić czy śpiewać, ale nie można sprawić, iż przestaną to czynić wewnątrz siebie, gdzieś w zakamarkach umysłu upychając światy wyobrażone. Ale Marie nie słuchała. Nadal chodziła na spotkania Rebelii, aż pewnego dnia wybuchła, pozostawiając po sobie słońce w ulubionych kolorach, które – jak na ironię – długo nie chciało zgasnąć, podgrzewając świat.

Przesyłane przez promienie eksplozji nienapisane wersy goniły się po murach świątyni, przy której mieszkała Iris, pojawiały znienacka pomiędzy jej własnymi lirykami, pełzały po włosach przewodniczącego klubu poetyckiego i odbijały w każdej kałuży, w którą wdepnęła. Nie miały jednak wystarczającej siły przebicia, by pojawiać się w magazynach i dziennikach. Dlaczego dopiero teraz, gdy słowa stopniowo traciły kobaltowo-różane nasycenie, pomyślała, że powinna była zamieszkać z Marie i chronić ją przed koszmarami.

Gdy przystanęła przed jedną z kamienic, chcąc przeczytać fragment o Osadzie Ormen, wyświetlający się u samej góry, tuż nad stropem, zauważyła, że stoi za nią humanoid o błyszczącym od musztardowych promieni ogonie. Czyje słońce tak pięknie go oświetlało? I czy to możliwe, że widział wiersz? O ile słońcplozje dostępne były każdemu, nie każde dzieło przedostawało się do przestrzeni publicznej. Czasami widywała więc przymglone graffiti i słyszała echa odległych pieśni przeznaczonych dla cudzych oczu i uszu. Zazwyczaj jedynie bliscy mogli zobaczyć uwolnione dzieła.
– Ty go widzisz? – zapytała zdumiona.
– Oczywiście – odparł, jakby wiersze Marie rozpleniły się po całym uniwersum.
– Znałeś ją?
Pokręcił ogonem.
– Nie wiem, o kim mówisz. Przecież to piosenka Ziggy’ego – oznajmił.

Iris oczywiście kojarzyła Ziggy’ego, i to nawet lepiej, niż pragnęła. Największy artysta Świata Słońcplozji stanowił przedmiot obsesji Marie, która kiedyś oznajmiła, że jeśli Ziggy eksploduje, ona również zamieni się w słońce. Tymczasem to Marie dogasała, podczas gdy Ziggy trwał najlepsze w swej fizycznej powłoce, każdego dnia zachwycając humanoidy nową piosenką.

Iris poczuła, że gdzieś pod sercem kiełkuje słońce gniewu. Że rozsadzi ją ze złości. O Bogini Słońcwersum! Jak rozpaczliwie marzyła, żeby Ziggy zamienił się w czystą energię, żeby pękł i jak najszybciej się spalił.
– To wiersz Marie, mojej… – zastanowiła się chwilę – …partnerki – dokończyła ledwie słyszalnie.
– Widocznie inspirowała się najnowszą piosenką Ziggy’ego.

Iris nie odpowiedziała, po prostu wyminęła istotę i usiłując spoglądać w dół, na ziemię, gdzie niektóre promienie słońc nie docierały, ruszyła przed siebie.

Oślepiło ją tuż za zakrętem, w wąskiej uliczce, na końcu której znajdowało się biuro, w którym pracowała. Po prostu fala błysków przegalopowała przed oczyma, a potem pobłogosławiła ją ciemność.

Nie miała pojęcia, jak długo trwało zamroczenie, lecz odzyskała wzrok w zupełnie innej rzeczywistości. Od wysokich ścian kamienic odbijały się echa setek piosenek, a świat tonął w pulsujących wzorach unoszących się niczym para nad głowami biegających chaotycznie humanoidów. Wszystkie hologramy nadawały wiadomości wygłaszane płaczliwym głosem prezentera. „Zostało nam pięć lat. Pięć lat. Pięć lat” – wył i dudnił, i grzmiał, i załamywał ręce. Instytut Badań nad Efektem Cieplarnianym Słońcplozji ogłosił, że nie ma już czego ratować, ani o co walczyć. Można panikować. Albo i nie. Można padać sobie w ramiona. Albo i nie. Można śpiewać piosenki. Albo i nie. Można nawet pójść do ulubionej lodziarni. Cokolwiek obywatele Słońcświata zrobią albo czego nie zrobią, nie ma już znaczenia, ponieważ dokładnie za pięć lat nastanie Słońcokalipsa.

Iris tylko przez chwilę czuła dezorientację, gdy szukała bezskutecznie kobaltowo-różanego słońca. Ale Marie, słodka, uparta, genialna Marie zgasła, jak miliony mniejszych i większych słońc. Niebo oświetlało już tylko jedno. Majestatyczne, lecz bliskie, zdawało się na wyciągnięcie ogona. Pluło jaskrawymi promieniami, opalizując milionem barw, obsypując miasto, zapewne wszystkie miasta planety, złożonym metrum i wysublimowanymi rymami. Czas eksplozji przeminął, teraz nastała implozja, a na jej końcu – agonia.

Tego dnia Marie nie poszła do pracy. Ruszyła w dół uliczki, do ulubionej lodziarni, w której po raz ostatni piły z Iris mleczne, lodowe szejki.

Ilustracja: Krzysztof Schodowski

Redakcja: Paulina Żebrowska

Korekta: Paulina Żebrowska


Katarzyna Ophelia Koćma – urodzona w Krakowie, w 1990 roku. Amerykanistka, lingwistka, literaturoznawczyni. Zawodowo zajmuje się redakcją językową i przekładem literackim. Pisze doktorat poświęcony fantastyce w Jądrze ciemności Josepha Conrada. Zafascynowana postmodernizmem i amerykańską kontrkulturą lat 60. Miłośniczka poezji, gąsienic, miejskich spacerów, jaskrawych kolorów, partyzanckiego teatru, czekolady oraz Street Artu. Jej ulubione gatunki literackie to bizarro, slipstream, weird fiction. Członkini Sekcji Literackiej KSF pod egidą Pawła Majki od początku jej powstania. Od pewnego czasu pracuje nad powieścią kontrkulturową Pamiętajcie o Altamont!.

Krzysztof Schodowski (ur. 1983 r.) – rysuje i pisze. Autor książki poetyckiej Milion depesz stąd
(WBPiCAK, 2020). Mieszka w Warszawie.