Proza – Demon wzrostu

Marek Baraniecki | Opublikowano w: #4, literatura

Miała miejsce w zeszłym roku, w mieście granicznym na wyspie właściwie niemieckiej, w głównym oddziale biblioteki publicznej, sytuacja bardzo niemiła. Bibliotekarka, otyła kobieta po pięćdziesiątce, siedziała jak zwykle na swoim miejscu, klikając coś powoli najtańszą myszką, zmęczona recenzowaniem kolejnej serii romansów dla kolejnej starszej pani, której i tak było wszystko jedno. Na szczęście pani już poszła i był spokój, został tylko młody chłopak hen gdzieś między regałami. Takich czytelników lubiła, sam chodził i szukał, ale niczego nie przewracał ani nie mieszał, nigdy też nie prosił o pomoc, nawet jeśli się gubił. Wypożyczał swoje bez słowa, jeśliby nie liczyć „dzień dobry” i „do widzenia”. W sali panował nieznośny gorąc. Chłopakowi po plecach, pod wypchanym podręcznikami plecakiem i kurtką, na której zdjęcie było już za późno, lały się strugi potu. W ręku trzymał tylko jedną książkę. Niestety, nie zachował się tytuł. Słyszałem głosy, że ten tytuł był bardzo istotny, że pozwalał coś zrozumieć z tej historii, a nawet z życia jako takiego. Gdzieś między historią a tytułem miał być ukryty sens istnienia. A dlaczego nie? Gdzieś przecież musi być, może na pustyni północnego Meksyku, a może schowany między kilkoma słowami.

Chłopak, śpiesząc się do bibliotekarki, uderzył z impetem trampkiem w metalową nóżkę starego regału z książkami. To już samo w sobie było nieprzyjemne i bolesne, a do tego regał zaczął się trząść i kiwać, aż chłopakowi zrobiło się zimno ze stresu, choć jasne było, że regał nie straci równowagi i nie upadnie, pociągając za sobą inne, jak to się dzieje w kreskówkach. Z najwyższej półki wypadło tylko kilka książek, ale strach był. Jedną z nich było opracowanie porcelany angielskiej wydane w Petersburgu w 1977 roku po angielsku, na drogim papierze, pełne wysokiej jakości zdjęć i reprodukcji. Rarytas. Pech chciał, że właśnie w tej książce, w Mieście Carów, pewien osobnik, który bardzo dobrze zabezpieczył swoją anonimowość, schował Demona, byt nie do końca zrozumiały, kierujący się przede wszystkim niepohamowaną chęcią rozrostu i rozprzestrzeniania – można by powiedzieć, że samego życia. Wchodził w przedmiot, a wtedy on zaczynał drżeć i podskakiwać, jakby coś go rozpierało od środka, nadwyrężało samo jego istnienie. Wtedy zaczynał się wzrost.

Z jednej książki o porcelanie wyrosło najpierw kilka kolejnych, a w mgnieniu oka kilkanaście następnych. Układały się w gałęzie i odnogi, rozprzestrzeniały się i rozrastały niczym korzenie drzewa albo grzyb. Kilkumetrowy neuron unoszący się w powietrzu i wypełniający je łapczywie. Jak tylko ta nieludzka instalacja zaczęła się przesuwać, było jasne, że widzi wszystko wokół. Bibliotekarka, biedna kobieta, patrząc na wiszące nad nią monstrum z książek, popuściła z przerażenia. Ciepłe krople dopiero zaczynały skapywać po plastikowym krześle, gdy długopis z biurka przywarł do jednej z książek, podleciał do niej jak przyciągnięty magnesem. Jedna z odnóg potwora uderzyła ją z impetem i zrzuciła z całkiem już mokrego krzesła. Bibliotekarka zaczęła czołgać się tak szybko jak potrafiła, byle dalej, byle przetrwać. Tym razem uderzyło ją ramię z długopisem. Jeszcze raz. I jeszcze. Doliczono się siedemdziesięciu ośmiu ran kłutych o niebywałej sile i precyzji. Inżynierowie i ich maszyny mieliby się od Demona czego uczyć. Bibliotekarka leżała w kałuży krwi, ledwo rozpoznawalna. Ramię uniosło się wysoko, pod sam sufit i książki zaczęły się rozsypywać, ale żadna nie docierała do ziemi, wszystkie znikały nie wiadomo gdzie. Wzrost bowiem nigdy nie jest prawdziwy, zawsze tylko pozorny. Spadł tylko długopis, ten który leżał na biurku, i zaczął turlać się do drzwi.

Pierwsza starsza pani, która weszła, po prostu zemdlała, druga też, ale w końcu na miejsce dotarła policja. Chłopak siedział oparty o regał i dygotał. Ponieważ w dwóch Rzeczpospolitych Polskich, co sprawdziłem w miarę dokładnie, nigdy nie wyjaśniono w raporcie policyjnym zmasakrowanego ciała pojawieniem się demona, musiało się odbyć śledztwo i proces o morderstwo. Chłopak niedawno skończył osiemnaście lat, w sam raz, żeby być sądzonym za szczególne okrucieństwo. Najpierw go przesłuchano, co dało niewiele. Potem przyszła pani prokurator. Obejrzała go sobie, niegroźnego i zapłakanego, i na pierwszy rzut oka znów nie rozumiała, jak ktoś taki mógłby zabić, ale poprawiła się momentalnie i wymogła na sobie obrzydzenie, mówiąc, że oni zawsze tak wyglądają. Sąsiedzi zawsze pamiętają miłego, grzecznego chłopaka. Spojrzała na zeznania i kazała go przesłuchać jeszcze raz– nie ma mowy, żeby wywinął się jakimiś bredniami i udawaniem wariata. – Macie wycisnąć coś porządniejszego – powiedziała stanowczo. Policjanci przytaknęli z respektem. W ich oczach była twarda jak prokurator z serialu; zimny, marmurowy posąg sprawiedliwości, tylko tej wagi jej brakowało.

Niedługo potem kilkutonowym SUV-em Porsche przyjechał ojciec chłopaka. Dużo krzyczał i oskarżał: o wrobienia, nonsensy, lincze, egzekucje i zastraszania. Nieudolność, głupotę, celowe zaniechania, aż w końcu o zwykła ludzką podłość. W odpowiedzi też obficie mu grożono, głównie karami i aresztem. W końcu krzyknął coś i wrócił do okazałego domu z późnych lat dziewięćdziesiątych, i do wódki oczywiście. Cztery restauracje, trzy pensjonaty i parę innych biznesów turystycznych. Krwawica. Co z nią będzie, kiedy umrze? Pieniądze powinny wtedy nienaruszone przejść na syna, a nie – pójść w cholerę dla państwa! Coś trzeba było zrobić. Był tylko jeden mały problem. Taki, że ojciec nikogo nie znał. Ale absolutnie nikogo. Samotnik i wyrzutek. Starał się to nadrabiać portfelem, ale w takich skrajnych sytuacjach to bywało za mało. Za to przychodziła wtedy z pomocą desperacja, która otwierała wcześniej szczelnie zamknięte furtki. Na przykład kajanie się przed ludźmi, których ledwo znał. Mariusza znał z wojska i zapamiętał za to, że w ’89 już dawno obracał walutami, przemycał i wyprzedawał państwową własność. A może to był Marian? Nie ważne, ważne że wysłuchał błagań. – Znam takiego prawnika – powiedział – ale bardzo ciężko go dorwać, spróbuję i oddzwonię.

Kolejne zeznania chłopaka były składniejsze. Mówił o tym, że uderzył w regał i o potworze, który zabił bibliotekarkę. Zwykła bezczelność, stwierdził policjant. Pani prokurator była podobnego zdania. Około piątej dowiedziała się, że chłopak ma już obrońcę. Kiedy się tak siedzi samemu w dużym, pustym domu, do tego zbudowanym za kredyt z franków, często nachodzi człowieka niepokój. Usłyszy się byle jaką głupotę i nie może potem zasnąć.

Mraszczyński wjeżdżał na prom. Lubił żółte światło latarni, takie jak to, które oświetlało kolejkę na prom i odbijało się od mostku kapitana. Hotel, od którego aż śmierdziało cwaniactwem, przypominał mu wakacje z matką, jedyne w jego dzieciństwie, kiedy pojechali właśnie nad morze, do jakiegoś Rewala czy innej Łeby. Przez tydzień chodzili na plażę i po jakimś deptaku, jedząc gofry i czasem smażoną rybę. Było o wiele gorzej niż brzmiało, właściwie większość dni była nieudana. Darli się, kłócili, potem płakali i tak cały tydzień.

Rano zaparkował przed samym aresztem. Prokurator i jacyś policjanci czekali w szeregu jak u Felliniego, tylko że byli brzydcy i niedopracowani, w ogóle nie wyglądali jak kadr. Chwilę porozmawiał z chłopakiem i tyle, szybko i do rzeczy, ale z odrobiną czułości. Wyjściem zrobił większe wrażenie niż wejściem. Po areszcie poszedł pieszo na lunch, wstąpił do nijakiej knajpy o morsko brzmiącej nazwie i zamówił makaron, byle tylko nie rybę. Smakowało cwaniactwem, ładnie ułożonym na talerzu, ale wciąż cwaniactwem. Całe gówniane miasto podszyte chłopską chytrością, wszystko takie zwyczajne, ale aż krzyczało, że to przekręt, pospolite oszustwo, na marne grosze w dodatku. Tak mniej więcej sobie myślał, przeżuwając.

Pytaniem słusznym zawodowo było w tamtym momencie, jak wybronić chłopaka z trudnej sytuacji i tyle, nic więcej. W głowie Mraszczyńskiemu świtało jednak co innego. Bardziej nawet dzwoniło jak dzwon, ale jakby to on był w dzwonie, a nie na odwrót. Było jasne jak Słońce, że chłopak jest niewinny, chociaż wszystko wskazywało na sytuację odwrotną, ale każdy choć trochę uważny zrozumiałby, że to były zmyłki, tanie oszustwa. Niewinność rodziła za to kwestię ciekawszą i ważniejszą. Bo jeśli nie on, to kto zabił tę starą babę? Pytanie o obronę mecenas odłożył na później i wziął się właśnie za to drugie. Szybko poukładał sobie fakty: w budynku była tylko druga bibliotekarka, dziewięćdziesięcioparoletnia babcia, ledwo zdolna do ruchu. Siedziała piętro niżej, ale nic nie widziała ani nie słyszała aż do przyjazdu policji. Przy wejściu głównym były nawet kamery, z których widać, że nikt tamtędy nie wchodził ani nie wychodził. Pozostawało jedynie tylne wejście, prowadzące do ślepej uliczki z boku budynku, w której mieścił się mikroskopijny zakład naprawy pralek, kanciapa zawalona hydrauliką i elektryką. Dwaj chłopi-fachowcy, którzy go prowadzili, naprawiali akurat pralkę przed zakładem i obaj jednomyślnie zeznali, że uliczką nikt nie przechodził. Czy na pewno? No, chyba głupi nie są, jeden, drugi, i do tego pralka na środku, nie ma opcji. Policjanci stwierdzili, że rzeczywiście, sama pralka blokowała połowę przejścia. Prewencyjnie obu kazano dmuchnąć, wyszło zero-zero i zeznania uznano za wiarygodne. Wszystko się zgadzało, chłopak zabił. Tylko, że był niewinny. Najprościej byłoby go samego wypytać, gdyby nie zwariował.

W to, że cała ta sprawa była oszustwem, cwaniactwem w najczystszej postaci, Mraszczyński nie wątpił. Tylko kto tu był Cwaniakiem, ojciec? Nie, ten był tylko zwykłą glizdą, trzeciorzędnym kanciarzem, a to był prawdziwy majstersztyk. Mógł mieć co prawda wrogów, ale wrogami jednej glizdy są tylko inne glizdy. Ktoś inny, spoza obrazu był wykluczony, tak nigdy nie bywało. Wszyscy lgnęli jak muchy do gówna, dumni i zafascynowani tym, co zrobili. Tu nie było nikogo, cisza i pustka, nawet rodzina ofiary się nie kręciła, nie płakała ani nie krzyczała. Rzucił jakiś banknot i wyszedł z restauracji, na zewnątrz wyjął papierosa, zaczął kopcić i mielić go w ustach. Szedł cały krzywy, ręce wbite w kieszenie, twarz też krzywił, kobiety patrzyły. Przeszedł koło kiosku i zawrócił, zatoczył pętelkę i zakończył ją, wciskając głowę w okienko. Puścił dym i powiedział, że chce dzisiejszą gazetę. Skulona starsza pani w polarze odpowiedziała, żeby poszedł w cholerę, bo dziś już nikt nie czyta gazet. To na co ten kiosk? – Żebyś się gnoju pytał – powiedziała i uderzyła go w twarz czymś miękkim, chyba gazetą, ale już nie drążył. Wypluł papierosa i poszedł dalej. Zbliżył się do plaży, w powietrzu były mewy, jod i pewna melancholia, którą każdy odczuwa późną jesienią nad morzem, nie ze względu na to gdzie jest, ale na to, gdzie go nie ma, na miejsca, do których ucieka myślami, patrząc w tę pustkę plaży poza sezonem.

Chłopak siedział na podłodze aresztu z głową schowaną w ramionach, szlochając. Korytarzem przechodził policjant, ale nie słyszał płaczu. Ten sam policjant znalazł chłopaka martwego. Zobaczył go przez wizjer podczas kolejnego obchodu. Dramatycznie rozłożona na podłodze figura ludzka, obok mikroskopijna plama krwi. Policjant podniósł czapeczkę i podrapał łysinę, dziwna jakaś była ta plama, strasznie zbita i konkretna, jakby zdecydowanie naniesiona tuszem, ostatni detal domalowany do sceny „cela”. No cóż, trudno. Wiele rzeczy się da, ale nie wskrzeszać ludzi.

Pani prokurator przyszła następnego dnia. Bardzo chciała to zignorować, odwlekała tak długo jak mogła, ale całkiem się nie dało. Obeszła ciało, uderzając o beton obcasami, które miały wyglądać na droższe niż były, i panów policjantów oszukały, ale co to za osiągnięcie. Stali i słuchali z nutą podziwu ostrych uderzeń. Kiedy była na wysokości twarzy pochyliła się lekko nad ciałem, niewiele więcej mogła zrobić w ciasnej bluzce i ołówkowej spódnicy. Twarz była blada, jaka inna mogłaby być, oczy zamknięte i szyja lekko wysunięta. Przywiodła jej na myśl martwą rybę wyciągniętą z wody, do ostatniej chwili łapiącą powietrze. Plamy krwi nie było. Wyprostowała się i poprawiła bluzkę na brzuchu.

Zaprosiła Mraszczyńskiego do siebie do biura, na kawę. Najpierw powiedziała, że chłopak nie żyje. Mraszczyński chrząknął i przekręcił się na krześle. Potem dodała, że proces odbędzie się mimo to. Zmarszczył brwi, czegoś takiego jeszcze nie widział, żeby sądzić się pomimo zgonu. A co z dochodzeniem w sprawie śmierci mojego klienta, spytał. Prawdopodobnie samobójstwo, powiedziała. Proces musiał się odbyć i to o coś wartego zachodu, jak „morderstwo”, a nie „śmierć oskarżonego w areszcie”. Chciał zrobić raban, powołać się na śmierć klienta jak na niepoczytalność, to zresztą wszystko to samo. Wygrałby szybko i niepodważalnie, bo jeszcze tak nie było i nie będzie, żeby ktoś z niego zrobił idiotę. Tylko że wtedy zakopałby tę sprawę i już nigdy nie dowiedziałby się, kto zabił. Takie pytanie to poważny problem, a jeszcze nigdy zakończenie nie rozwiązało nic poważnego. – Niech będzie –powiedział i wyszedł.

Napisał smsa, nie wspominał nic o procesie, tylko krótko: chłopak nie żyje. Pracodawca więcej się nie odzywał, pewnie już nie wytrzeźwiał. Mraszczyński jeździł po mieście, kręcąc miękką, nie do końca okrągłą kierownicą płynne koła, jedno po drugim, , i wciąż wrzucając klikające drogowskazy. Nie miał pojęcia, na co ona liczyła. Wygra proces i co dalej, wsadzi trupa do zakładu karnego? Tego nikt nie łyknie. Była bardzo ładna, to musiał jej przyznać. To znaczy jemu się podobała, a jego gust nie zawsze wyznaczał uniwersalne piękno, bywało z tym różnie. Powoli też dojrzewała w nim, razem z pożądaniem myśl, że to ona za wszystkim stoi. Zabiła, a przynajmniej była w to zamieszana, a teraz próbowała wszystko pozamiatać. Proces i skazanie ma być za to morderstwo, które ona popełniła, a nie za śmierć w areszcie. Chłopak zabił się albo zmarł przypadkiem, nic ważnego.

Za dużo zdawało się zależeć od niej, gdzie by się nie obrócił, była tylko ona, nikt więcej. To go irytowało, ale i nakręcało. Trzeba było się jakoś do niej dobrać, to znaczy udowodnić, że za wszystkim stała. O motyw nie było co się martwić, na pewno jakiś miała, bez różnicy jaki. Takie zawsze mają, pomyślał. Dopiero wtedy zaczynał się prawdziwy kryminał. Mraszczyński czuł, jak zbierał się pod siedzeniami, paznokciami i we wszelkich innych szczelinach, jak wylewał się z każdej dziurki, powódź bez źródła, gdzieś z pod spodu. Wrócił do hotelu, starannie zamknął drzwi i dla pewności zastawił je komodą. Wdepnął w kryminał, w sam środek i nie było sensu się oszukiwać. Teraz wszystko musiało się dziać według jego niezachwianych reguł, musiały kręcić się wielkie koła zębate konwencji.

Rano pojechał do biblioteki, dokładnie obszedł budynek, zajrzał w każdą szczelinę, pochylił nad każdą plamą na chodniku. Jedynymi istotnymi postaciami wydali mu się tamci chłopi-fachowcy.

– Nikt nigdy nie wchodzi, nie wychodzi ani się nie kręci – powiedział jeden.

– A co pan się tak wypytujesz – spytał drugi. Mraszczyński wykręcił twarz w jedną z tych min, które można łatwo zawrzeć w słowa, ale prawie nie sposób sobie wyobrazić.

– Tak trzeba – powiedział – trzeba i już, inaczej nic nie pójdzie do przodu.

– Panie! – odparł fachowiec – A co ma iść do przodu, gówno!… wszystko za przeproszeniem, niech dobrobyt idzie do przodu, panie!, nie każdy ma takie pieniądze jak pan.

Nie było im sensu mówić, że to nie o to chodzi i żeby mu teraz nie wyskakiwali z różnicami klasowymi, bo ewidentnie nie wyczuli, że przyszedł do nich w kryminale. Jak ktoś, choćby jeden gagatek nie był w konwencji, to mogiła, wszystko stawało w miejscu. Z takimi fachowcami było najtrudniej, wystarczyło na moment im popuścić i zaraz coś schrzanili.

Do procesu pozostała niewiele ponad doba i kończyły mu się opcje. Zrobił głęboki wdech, naprężył się cały i pojechał pod prokuraturę. Od razu wiedziała, że ją śledził. Składały się na to poczucie obserwowania i trudny do przeoczenia Mercedes, który niemal komicznie reagował na każdy jej ruch. Wróciła prosto do domu i tak, jak planowała, nigdzie z niego nie wyszła. Choć nie, to nie tak, że to kiedykolwiek „zaplanowała”, po prostu nigdy nie robiła nic innego. Śledzenie delikatnie ją onieśmieliło, na pewno kazało trochę bardziej prostować plecy i ostrożniej stawiać kroki. Gracja i premedytacja. Czuła w całej sytuacji coś seksualnego, coś z uwodzenia i nie była bez racji. Bo choć śledził ją też jako wroga, co by jej nigdy w życiu nie przyszło do głowy, jego wcześniejsze, mieszczące się w normie pożądanie było potęgowane tym perwersyjnym, wstydliwym magnetyzmem, który czuje się do swojej nemezis. Dochodziło też to, że siedział w tym samochodzie i nie robił nic innego, tylko patrzył, a w samym patrzeniu było coś nieoczywistego, nakręcającego pewne mechanizmy.

Przebierała się dłużej niż zwykle, odegrała podniecającą scenkę dla już podnieconego podglądacza, choć wiedziała, że nie mógł jej widzieć. Mraszczyński mocował się wtedy z wizjami zapukania do drzwi i wejścia w celu ostrej rozmowy, rozeznania się. Te scenariusze jednak szybko przeradzały się w fantazje seksualne, pośpieszne podciąganie spódnicy, zwierzęce ruchy na dywanie i łapanie jej za szyję. Wszystko to w konwencji, nie ma kryminału bez napięcia seksualnego. Kiedy on jeszcze tak się męczył, ona, wobec braku rozwoju sytuacji, poszła spać. Mraszczyński też, kiedy był już blisko przełomu w odwadze i rozróżnianiu fikcji od rzeczywistości, zwyczajnie przysnął. Rano po kryminale nie było śladu i kiedy ocknął się koło szóstej w aucie, proces w południe, z jego myśli można było wyodrębnić tylko coś w rodzaju „na cholerę mi to” i „zawsze tak jest”.

W todze i stroju piłkarskim zostaje tylko głowa, wszystko inne znika w uniformie, dlatego szczególnie ważne są włosy i twarz. Mraszczyńskiego strasznie mdliło, ale czekał oczywiście na gwóźdź programu, oskarżonego-trupa. Wprowadziło go dwóch policjantów, trzymali go pod pachami, tak że stopami szurał bezwładnie po podłodze. Ludzie wokół szeptali, ale nie przesadnie, coś się działo, ale co z tego? Niektórzy nawet udawali, że wcale ich to nie ruszało.

Pani prokurator wyglądała nieskazitelnie, oczywiście też w swojej todze, twarz miała wypoczętą i energiczną, fryzurę jak z czasopisma i staranny, gustowny makijaż. Czuła pewną satysfakcję, widząc Mraszczyńskiego sponiewieranego. Z tą lekką słodyczą na języku zaczęła swój popis, batalię przeciwko bezbronnemu. Przedstawiała dowody, czyniła uwagi, zakreślała kręgi i wyciągała wnioski. Wystrzał po wystrzale dobijała (ciało) chłopaka. Mraszczyński się nie odzywał, nie zwracał nawet na to uwagi. Kiedy indziej chłonąłby wszystko jak gąbka, to był dobry precedens i jeszcze lepsza anegdota, ale wtedy miał już wszystko w gdzieś. Był obrażony na siebie i na cały świat. Palić mu się chciało, cały był uruchomiony i ręce mu się trzęsły. Ciało chłopaka osunęło się, niedbale usadzone na ławie, i opadło na jego ramię. Bezgłośnie, chyba nikt nie zauważył, ale Mraszczyńskiego niemal szlag trafił, nie będzie go nikt w takim stanie tykać. Przejęła go czysta furia, miał ochotę wskoczyć na ławę, wydrzeć się na całe gardło i kopać chłopaka w głowę i klatkę piersiową aż do skutku, a gdyby to nie przyniosło ulgi, skakać ze złości po ławie jak postacie z kreskówek. To wbrew pozorom często pomagało.

Krótka przerwa, po niej mieli odczytać wyrok, wszystko w ekspresowym tempie. Wreszcie mógł wyrwać się na papierosa na mały betonowy placyk za sądem. Tuż obok był areszt, wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym i robiące wrażenie wielkie ściany z czerwonej cegły, pruskie budownictwo. Nawet było widać kilka zakratowanych okien. Pomyślał, że ciekawie to zrobili, wszystko tak upchnięte w jednym miejscu, cały malutki rurociąg sprawiedliwości, z aresztu myk prosto do sądu.

Kręcił się w kółko jak pan młody przed kościołem, wciąż rzucając na ziemię i przydeptując lakierkami kolejne papierosy. Ona stała schowana głęboko w cieniu korytarza. W mocnym jak na tamtą porę roku popołudniowym słońcu, widział tylko czerwone światełko jej papierosa. Było przyjemnie, zacisznie, nie dochodziły żadne odgłosy. – W środku nie wolno palić! – krzyknął w jej stronę. Błyskotliwość również godna pana młodego, tylko wąsa brakowało. Nie odpowiedziała.

Coś zabrzęczało uderzając o beton, Mraszczyński odwrócił się. Metalowa zapalniczka, całkiem podobna do tej, której sam używał. Ktoś musiał rzucić, ale skąd, z aresztu? Zapalniczka zaczęła się trząść i podskakiwać, dzwoniąc metalicznie z każdym uderzeniem, jakby coś rozpierało ją od środka.

REDAKCJA: Patryk Kosenda
KOREKTA: Weronika Stemborowska


Marek Baraniecki – Pisarz totaliztor, student w przejściu, młody Wrocławianin z Północy. Grejpfrut, tylko że rapowy.