Przychodzę na pocztę, bo chcę zrobić awanturę. Często przychodzę na pocztę, bo chcę zrobić awanturę; tylko czasem mam tam rzeczywiście coś do załatwienia. Awantura dotyczyć będzie awizo, które nagminnie podrzucane jest mi do skrzynki, choć całymi dniami siedzę i siedzę w domu. Całymi dniami z wyjątkiem rzecz jasna głównie tych momentów, kiedy to przychodzę na pocztę, bo chcę zrobić awanturę. Ale zanim do tego, to oczywiście „dzień dobry, kto z państwa jest ostatni?”, no i siadam w kolejce. Ręce wkładam do kieszeni i zaciskam je w pięści, napawając się myślą o awanturze, którą już wkrótce urządzę. Oczywiście awantura będzie tak wielka, że nie będą już mieć wyjścia – już będą mnie musieli traktować zupełnie poważnie. Mój adres złotymi zgłoskami wyryje się w ich głowach: nazwa ulicy, numer domu, numer mieszkania i jeszcze ta literka pomiędzy. Dłonie się pocą, ale nie wyjmuję ich z kieszeni. Jedną zaciskam na zapalniczce, drugą na starych paragonach i skasowanych biletach, które wiecznie gromadzę. Przede mną pięć osób, cztery, trzy, coraz bliżej do mojej awantury. Cieszę się na tę myśl, ale tak delikatnie; radość nie może przysłonić mojej wściekłości, a wściekłość – mojego okrucieństwa, które zaraz odważnie zaaplikuję bogu ducha winnej pani, która w tym systemie znoszącym jednostkową odpowiedzialność nie może nic więcej, niż powiedzieć, że przekaże moje uwagi. A potem je przekazać lub nie, tego przecież się nie dowiem. Moje myśli krążą wokół systemu, który notorycznie pozwala na to, by w skrzynce lądowało awizo, podczas gdy ja siedzę przecież w domu. I wtedy z wściekłego skupienia wyrywa mnie znajome
ring ding ding daa baa
baa aramba baa bom baa barooumba
bo przecież inaczej nie można tego nazwać. Czyjś telefon tak dzwoni. Bo ludzie na poczcie mają te przedpotopowe telefony, a w nich te przedpotopowe dzwonki. Ustawione pewnie przez wnuczęta podczas przeraźliwie nudnego lata dwa tysiące pięć czy sześć. Dowcip się zestarzał, wnuczęta zresztą też, ale dzwonek został. Wcale się nie zmienił. Crazy Frog od piętnastu lat anonsuje, że ktoś dzwoni. Dwie osoby przede mną, jedna i w końcu przychodzi moja kolej. Nie wiem, kiedy rozluźniłam ręce w kieszeniach, zapomniałam o planowanej awanturce. Pokornie wręczyłam awizo, odebrałam paczkę. Była to zamówiona przeze mnie przejściówka do żarówki, która, jak się prędko okazało, wcale nie pasowała do mojej lampy. A miało być tak jasno.
Albo na przykład tak: jadę windą na jedenaste piętro, bo od kiedy mieszkam wysoko, to i jeżdżę wysoko. Znaczną część mojego czasu spędzam w jednej z dwóch wind. Ludzie wchodzą, wsiadając, mówią „dzień dobry”, a wysiadając, „do widzenia” lub wręcz „dziękuję”. Tego akurat nie rozumiem, ale jeśli oni dziękują, dziękuję i ja. Zwykle gapię się w telefon. Na niższych piętrach nie ma zasięgu, ale i tak udaję, że coś tam przewijam na ekranie. Bo jeśli nie to, to co? Patrzenie w podłogę, patrzenie w lustro czy patrzenie w zmieniające się na wyświetlaczu piętra? Bo przecież nie patrzenie na ludzi, z którymi akurat jadę. Tym razem dwie osoby. Zaraz wysiadam, znowu znajdę się w domu – koncentruję się na tej myśli i jakoś leci. Patrzę w telefon. Winda lekko się chwieje koło ósmego piętra, zawsze tak jest. Wtedy słyszę
ring ding ding ding
ding ding
ring ding ding ding bem bem bem
ring ding ding ding ding ding
ring ding ding ding baa baa
a potem mówione do słuchawki „halo”. A potem winda zatrzymuje się na jedenastym. Wysiadając, po raz pierwszy mówię „dziękuję”. No i mówię to szczerze.
Takie przypadki rzadko zdarzają się trzykrotnie. Kiedy jednak zachodzi taka regularność, wydaje się, że to może coś znaczyć. Że świat ma dla mnie jakiś komunikat, że to tajny kod wszechrzeczy, że musi w tym coś być. Nie tym razem. Trzeci raz słyszę Crazy Froga, bo sama go sobie włączam. Rozbrzmiewa
ring ding ding ding
ding ding
ring ding ding ding bem bem bem
ring ding ding ding ding ding
this is the Crazy Frog
BREAKDOWN!
Okropne. Futurystyczne miasto i pół miliona dolarów nagrody za złapanie irytującej żaby. Żaba jest niebieska, brzydka jak ropucha. Brak zęba, źrenice różnych rozmiarów. Ma kask i skórzaną kamizelkę, nie ma za to spodni. Jakiś robot, pewnie łowca nagród, ściga ją na autostradzie. On ma pojazd, a ona porusza się w powietrzu, udając, że jedzie na motorze. Pędzą w rytm repetytywnej muzyki. Żaba się najpierw nie boi, nawet sobie śpiewa. Dopiero w połowie teledysku orientuje się, że to nie zabawa. Jej mimika zdradza zaniepokojenie. I wtedy zbacza z autostrady, wjeżdża na górę po wieżowcu, który traktuje jak przedłużenie drogi. Bez lęku spada z ogromnej wysokości do otwartej studzienki kanalizacyjnej, mówi nawet „ding ding”, bo taka jest jej rola. Crazy Frog ucieka przed łowcą nagród, a także wystrzelonym w jego stronę pociskiem. Crazy Frog siedzi na mającym wkrótce wybuchnąć pocisku i wspólnie lecą w stronę namierzającego go auta. Nie wiemy, co się następnie dzieje, ale możemy się domyślać. Osmalona żaba pojawia się po raz kolejny w kadrze, aby powiedzieć „bem bem”. A więc się udało.
Żaba ma też inne przygody. Zwykle jest w nich ścigana. Raz nawet pod wodą. Wydaje się, że komuś nie w smak jest jej DJ-ska kariera. Raz gra dużą imprezę z robotami, które dotychczas ją ganiały i nawet wydaje się, że wszystko będzie dobrze, ale w końcu w jej stronę wymierzony zostaje miotacz ognia. Znowu się nie udało.
Jakieś złe rzeczy spotykają ją nawet w fabryce zabawek świętego Mikołaja.
A kiedy wreszcie zasypia, śni jej się, że gra w piłę ze swoimi oprawcami.
Z teledysków wynika, że żaba nie ma fanów w świecie robotów, ale za to w świecie ludzi – jak najbardziej. Dzieciaki z nią tańczą, transmitują to wszystkie stacje telewizyjne. Czy to rzeczywiście mogło się wydarzyć? Sto pięćdziesiąt cztery tysiące łapek w dół pod tym filmikiem na Youtubie każe mi sądzić, że to tylko żabia fantazja.
Upewniam się, że Crazy Frog nie jest w stanie wzbudzić mojej nostalgii.
A potem dowiaduję się, że Crazy Frog umarł. W 2009 żaba poinformowała na Twitterze, że ma świńską grypę. Potem, dokładnie 22 czerwca 2009 roku, napisała „I WANT TO GO TO PARIS”. I potem już nic, koniec. Zero nowych tweetów, zero apdejtów na Youtubie. Sądzi się więc, że cierpiąca na świńską grypę żaba pojechała do Paryża, gdzie umarła. Zobaczyć Paryż i umrzeć – a więc tak się to skończyło?
(Kermit, Crazy Frog, Pepe. Tyle jest tych żab. Niektóre kocham, innych nienawidzę. Każda niesie ze sobą coś troszeczkę innego).
Siedzę u fryzjerki. Znów mówię, że dziś krócej tylko o centymetr, bo chcę się zmobilizować do tego, żeby chodzić do niej częściej. „No tak, a ja chcę regularnie myć mój samochód, ale różnie wychodzi” – odpowiada ona i trochę się śmiejemy.
Wsiadam do windy z włosami krótszymi o centymetr, wciskam jedenastkę i myślę, że ta żaba wcale nie umarła w Paryżu. „Chcę pojechać” to nie to samo, co „pojadę”, a ta świńska grypa to już w ogóle grubymi nićmi szyte.
Myślę, że Crazy Frog żyje. Tylko po prostu już go nie bawią wieczne ucieczki. Pociski i miotacze ognia zawsze wymierzone w jego stronę. Ciągłe ring ding ding i ciągłe bem bem bem.
Idę na zakupy. Prawdziwy Uniwersam Grochów został zburzony już parę lat temu. Na jego miejscu wyrósł wielki budynek. Trochę badziewiasta galeria handlowa połączona z blokiem. Za krótko mieszkam w okolicy, żeby płakać za tym, co zburzono.
Mieszczący się w galerii handlowej spożywczak wciąż nazywa się Uniwersam. Panują w nim również niegdysiejsze standardy, a ceny są wyższe. Przynajmniej niektóre – trzeba więc wiedzieć, po co się tam przychodzi. Ja wiem i szybko udaje mi się uporać z zakupami.
Kolejki zawsze się ciągną i są niemiłosiernie nudne. Bezmyślnie gapię się na gumy do żucia i tic taki. Wykładam na taśmę skromne zakupy. Ring ding ding ding ding – słyszę, więc wkładam rękę do torby. Zmieniłam dzwonek, właśnie na ten. Choć wyraźnie słyszę ring ding ding bem bem bem, wyświetlacz mojego telefonu pozostaje ciemny.
Dopiero kolejne ring ding ding ding jest do mnie. I wtedy słyszę
Crazy Dj Frog,
Football Frog,
Crazy Robo Frog,
Crazy Frog Racers 2,
Crazy Japan Frog,
Who Let The Frog Out,
Crazy Disco Frog,
Crazy Techno Frog,
Crazy Reagge Frog,
Crazy Indian Frog,
Crazy Frog Popcorn Remix.
I inne. Grają jednocześnie, w całym Uniwersamie. Każda żaba śpiewa w swoim tempie. Coraz głośniej.
Wtedy wszyscy przystają.
Wyciągają swoje telefony, ale ich nie odbierają. Trzymają je w dłoniach. Niektórzy podnoszą do góry.
Każda żaba śpiewa w swoim tempie.
Wszyscy patrzą na wszystkich.
Większość się uśmiecha, część zaczyna tańczyć. Powoli, powoli i nagle szybciej.
A potem telefony cichną. Żaby kończą swój koncert.
Płacę kartą sześć pięćdziesiąt dwa i wychodzę przez obrotowe drzwi.
Redakcja: Patryk Kosenda
Korekta: Weronika Stemborowska
Ilustracja: Paweł Harlender
Natalka Suszczyńska – urodzona w 1988 roku w Białymstoku, mieszka w Warszawie. Autorka opowiadań. W 2019 roku w Korporacji Ha!art ukazała się jej debiutancka książka „Dropie”.