Rano dzwoni telefon.
– Dzisiaj będzie trochę szybciej.
Od razu to czuję, bo zaczęła głowa boleć i wiem, że tak już będzie do końca. Takie pulsowanie w skroniach. Dzdzdzdzdzdzdzdzdz dz. Czuć jakbym tracił równowagę, ciągle o krok od upadku, a to dopiero początek. Ubieram się, bo trzeba wyjść do pracy i od razu to ubranie mnie pali, i od razu mam dość, ale trzeba, więc znoszę, cierpię, wytrzymuję. Szybko kuchnia, żeby jakieś kanapki, może kawa, może herbata. Ciężko, bo wszystko z rąk leci. Za wolno te mięśnie pracują w stosunku do czasu, dziś jest szybciej. Miało być tylko trochę, ale jak zobaczyłem zegar na piekarniku, to cyk kolejna minuta, i cyk następna, cyk już nowa, cyk, kurwa, uspokój się! Głowa, ach ta głowa, znowu boli. Trzeba uderzyć dłonią w skroń, wybić trochę tego, co się tam zastało. Teraz trochę lepiej, woda się zagotowała raz dwa, kawa zalana, już zimna, tego gówna nie da się pić. Wylewam do zlewu. Dobra, chociaż kanapki, lecimy dalej, czuję, że mi się to ciało niecierpliwi, bo już jest w pełni rozgrzane, już nic z rąk mu nie leci, teraz chce tylko nadganiać ten czas, o czym informuje mnie różnymi niekontrolowanymi drganiami. Chce tak nadganiać, bo wie, że leci dziś szybciej, bo głowa mi ciąży jeszcze w starym czasie, jak kotwica hamuje, a nogi już przebierają, już chcą wyjść, krzyczą „Kanis dosyć tego dobrego, idemoajdeajde, vamos”.
Co miałem zrobić, jak nie posłuchać się własnych nóg. Wychodzę, przekręcam klucz i sprawdzam. Drzwi zamknięte. Teraz biegiem do środków miejskiego transportu. W głowie szybka loteria, co dziś wybierzemy. I wychodzi malutki Chajzerek, Chejzerątko w malutkim skrojonym garniturze zaczyna piskliwym głosem od jakiegoś żartu, ktoś w tle jakby bije brawo, a Chajzerątko macha gdzieś w tłum, uśmiecha się i pyta: „bramka jeden tramwaj, bramka dwa autobus czy bramka trzy metro?”. Chyba trójka już i tak mamy niedoczas, to znaczy przesyt tym czasem, ale w głowie go brakuje, więc wszystko leci jak krajobraz za szybą pociągu, tak paradoksalnie albo względnie. Znowu głowa pęka z bólu, wymalowała się szczelina na czaszce.
Szybciej, szybciej, bo już czuję, że za późno. Mijam jakichś ludzi, ale wszystkie twarze rozmyte. Za szybko leci, żeby twarze widzieć, nienawidzę tego. Jakbym był w tym mieście sam z ludźmi z plasteliny. Trochę kusi szukać jakiegoś odbicia i sprawdzić, czy ja też nie jestem takim plastusiem, bo coś w środeczku podpowiada, że ty też Kanis, typie, jesteś bez specjalnych cech, taśmowo produkowane ludziki pokolenia, którejś literki z końca alfabetu z podobnymi problemami i dziurami w osobowości, analogicznymi schizami i łudząco zbieżnymi zjazdami.
Skoro już o zjazdach mowa, wyrastają przede mną schody w dół. Już nadchodzę, przelatuję przez bramki, bo zegar oznajmia, że czeka Książę Janusz, władca podziemnych korytarzy pod stolicą. Przysłał swój rydwan, no ale co tak szybko, nie pędź tak proszę, daj odpocząć. Kłaniam się nisko, wskakuję. Zamknęły się drzwi. Boli ta głowa ciągle, ale jest w kieszeni tabletka. Siup. Trochę zwolniło, jakby tak czuję, trochę mniej, nie wiem tylko, czy to metro, czy to jednak życie. Robi się ciemno. Metro czy sen?
Jednak sen. Obudziły mnie wibracje w telefonie. Wiadomość: „Pobudka. Trochę szybciej dzisiaj, pamiętaj”. Moja stacja, otworzyły się drzwi, teraz szybko, bo nie zdążę, jeszcze mnie przytrzasną, staje mi ten obraz przed oczami – ja ściśnięty w drzwiach, pociąg rusza, usta wykrzywione w jakimś krzyku czy grymasie, czy zdąży mi przed końcem przejść przez głowę myśl, że bezruch to ulga? W każdym razie straszna śmierć, więc trzeba na zewnątrz.
Udało się, na szczęście, chociaż tym razem.
Ulica jak ulica, szybko wszystko, za szybko. Auta są tylko kolorami lakieru, rozmytymi smugami ciągną się jak w tronie, może to mnie połknęła jakaś maszyna i stąd takie prędkości rozwijam. Gorzej, że pędzą jeszcze budynki, a lepiej jak stoją w miejscu. Lepka mieszanina szyb i stali, i jakiś dziwnych kątów, filarów, drzwi ruchomych, wszystko jak jakiś kulfon teraz wygląda. Dookoła tak samo niebieskoszaro, od linijki takie ścieżki rowerowe teraz falują. Tam na rogu był sklep, to pamiętam, szyld gdzieś mi ucieka, litery układają się tylko w ŻBK, samogłoski chyba były szybsze, reszta zostaje w tyle. Nogi same próbują nadgonić, więc teraz tylko palce dłoni wariują, drżą, strzelają, drapią i męczą mnie, ciągną za rękaw, ich krzyk się po kościach rozchodzi „Kanis, no weź, chodźmy już”. Tak, tak. Zaraz biuro, już za kawałek. Może tam się uda chwilę odpocząć. Poczekajcie maleńkie, poczekajcie paluszki.
Muszę się odbić przy wejściu, przyłożyć kartę, żeby przejść przez ten kołowrotek. Teraz mieli jak szalony, oddziela ziarno od plew. Do pracy idą tylko ziarenka produktywne, takie, z których coś wyrośnie, magiczne fasolki, maszerują w równym szeregu do wind, czekają na swoją kolej i znikają. Ciekawe czy dzisiaj się skapnie, że nie jestem takim ziarnkiem, ciekawe. Chciałbym przeskoczyć przez te barierki, tak jak w filmach robi zbuntowana młodzież, ale boję się. Cykam się, co poradzić. Dochodzą mnie słuchy, kilka palców dyskutuje u pięści, że kiedyś to może bym jeszcze skoczył, ale za stary już, albo za słaby, albo stary i słaby. No dobra, koniec tego gadania, cicho tam. Karta przyłożona, zlewam się z kołowrotkiem w jedno. Jedność, maszyna i człowiek, ciało i metal, wszystko w ruchu. Wreszcie wypluło mnie, jednak myśli, że ziarno. Trudno.
Winda i korytarz po omacku. Chyba mój segmencik, numerku nie poznaję, ale wygląda znajomo. Biurka muszę się chwycić rękami, bo tak już szybko leci. Chociaż tyle, że laptop się nie zacina. Śmiga po stokach z zer i jedynek. Karwinguje po moich mailach, a przychodzi ich coraz więcej i 30 zmienia się w 40, a potem w 50 i 60. Wyobrażam sobie jak ten stos rośnie, jak zalewają mnie wiadomości, oczekiwania i decyzje; jak proszą o ocenę, o zgodę, o aprobatę, o wszystko, czego im nie mogę dać. Aż oddech ciężko złapać, serce też wali. Zamykam klapę, nie mogę na to patrzeć, za szybko, zwolnijcie, proszę was. Głowa znowu dzdzdzdzdz, chcę już iść do domu, ale nie można tak przecież. Chajzerek wychodzi z kieszeni, rozkłada trzy karty przede mną, tasuje je, przekłada. „Czarna wygrywa, czerwona przegrywa – co tym razem się panu wylosuje, panie Kanis?”. Biorę na oślep, wskazuję coś, nawet nie patrzę, wszystko mi jedno. Chajzerek odwraca kartę, a tam grafika, jak dwoje ludzi z teczuszkami sobie ręce ściskają, a usta im się uśmiechają od ucha do ucha, sam pragnę się tak uśmiechać, ale czasu za mało. Pytam Chajzerka, co to znaczy, ten wskazuje za mnie.
Przychodzą plasteliny eleganckie z takimi samymi uśmiechami od ucha do ucha, o uśmiechach tak wielkich, że silniejszych od czasu nawet, co mnie tak gnębi, i zgarniają na spotkanie. Siedzimy z kimś obcym, nie znam go. Przedstawił się, ale wyłapałem tylko DwrdCstr, znowu pierdolone samogłoski.
– SznwnPnstw, dzkj z bcnść n stkn. Chcmprszckwsttgrcznchwnkwcstwdncmwszbkzb g wkrzc.
Nie wiem, co się dzieje. Coraz szybciej pędzą te dźwięki, zupełnie bez sensu. Nie układa się to w nic, nic nie znaczy, zlepia się w jeden nieznośny brzęk. Mówią, a z ust im leci tylko jakiś szum, jakby ktoś suszarkę włączył i ruszał tylko ustami. Denerwuje mnie to, może trochę przeraża. Czuję się całkiem obco, leci za szybko. Traktują mnie w trzeciej osobie, mówią PtrKns, PtrKnsd, bo patrzą tak dziwnie w tę stronę, zerkają. Mówią o mnie w trzeciej osobie, sam wychodzę z siebie, widzę się w trzeciej osobie.
Dość, nie dam tak rady. Uciekam, że niby do toalety. Normalnie bałbym się spojrzeń, teraz nawet ich nie rozpoznaję przez te ich oczy rozbiegane.
Zamykam się w kabinie. Woda kręci się w muszli, nieskończony wir. Opuszczam klapę, siadam. Nogi nosi, więc skaczą, drżą, trzęsą się. Zaciskam pięści, bo one już też nie wytrzymują. Znowu muszę z głowy wybić trochę resztek, boli, nie chce puścić głupia głowa.
Schodzę klatką schodową, bo windy dziś jeżdżą za szybko, drugi raz nie dam rady. Schody tylko delikatnie falują, ale można trzymać się poręczy. Spotykam na pierwszym piętrze jakąś plastelinę w garniturze z jakąś modną fryzurą doklejoną. Daj spokój, błagam, daj spokój, idź dalej, nie dziś. Coś mówi chyba, bo wydaje mi się, że słyszę jakieś dźwięki, ale czas je porywa od razu i zabiera. Zirytowany krzyczę do typa plastelinowego:
– Boli mnie głowa, źle się czuję, muszę iść. Plastelina coś tam śpiewa jeszcze, ale nie rozumiem co, po chwili sama odchodzi i znika gdzieś na górze. Wreszcie sam, wreszcie wychodzę.
Ulica, wszystko rozmyte. Chciałbym iść na czworakach, żeby mnie nie zwiało. Schody do metra jak tor bobslejowy, lecimy w dół czwórkami, kto szybciej na dole. Książe Janusz zobaczył moją zmartwioną twarz, wziął mnie w ramiona. Szliśmy przez starożytne mazowieckie bory i lasy, do orszaku księcia dołączały zwierzęta i szliśmy tak eskortowani przez niedźwiedzie, borsuki i dziki, przez rysie, gęgawki i jenoty. Zaniósł do domu na kanapę, okrył kocem i pocałował w czoło. Wiedziałem, że musi iść pilnować swoich włości.
Naciągam koc i zawijam się w pozycję embrionalną, płaczę sobie trochę. Wibracje, wiadomość: „dobra, ten, nie ma, co płakać. Już po. Koniec dnia, zamykamy, sorry za niedogodności”.
Ilustracja: Katarzyna Mielcarek
Korekta: Dominika Barnaś
Patryk Kulpa (ur. 1993) – Pisze opowiadania i czasem wiersze. Cieleśnie obecny w Warszawie, niekoniecznie duchowo.