Andrzej Graul jest redaktorem magazynu „Zakład” i doktorantem w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego debiut prozatorski – Inspektor Wołeczek i Żar Czungpalarmy – mieni się wszystkimi barwami brokatowo-szarej Czungpalarmskiej rzeczywistości. Chcąc dowiedzieć się, co kryje się za jaskrawopomarańczową okładką Karoliny Graczyk, przypominającą plakaty retro filmów sensacyjnych, osoba czytająca mogłaby pokusić się o spojrzenie na jej czwartą stronę. Tam zaś czeka pułapka – w pierwszych słowach opisu książka jest wciśnięta w rubryczkę „parodii kryminału”, którą opowieść Graula jest może przez paręnaście pierwszych stron. To przyporządkowanie jest zapewne podyktowane wymogami rynkowo-wydawniczymi, co nie zmienia faktu, że książka wykracza poza te ramy gatunkowe i jest trudna do ujęcia pod względem genologicznym. Punktów zaczepienia jest tyle, że paradoksalnie bardzo trudno jest „przyszpilić” krytycznie tę pozycję. W omówieniach na bookstagramowych kontach, agregatorach opinii czy w podcastach literackich główną uwagę zwraca się przede wszystkim na bogatą warstwę intertekstualną – nie sposób oczywiście jej ominąć, bo to mocno wybijający się element powieści. W swoim tekście chciałbym skupić się przede wszystkim na samej postaci Wołeczka i związanych z nią kwestiach narracyjnych, a także podkreślić chwiejną przynależność gatunkową książki.
Na początku zarysujmy warstwę fabularną. Tytułowy inspektor Wołeczek przybywa do miasta Czungpalarma, aby odnaleźć skradzione prawo jazdy matki jego dawnej kochanki – Malaniamy. Tam wikła się w kuriozalną sieć zdarzeń, które prowadzą go w zarówno najbardziej szemrane części metropolii, jak i te przepełnione blichtrem, bogactwem i rozmachem. Pierwsze skrzypce gra tutaj oczywiście sam Wołeczek – postać interesująca z wielu powodów. Porównywać go można z całym spektrum znanych z popkultury ekscentrycznych postaci: Jasiem Fasolą, Frankiem Drebinem z Nagiej broni, ale też Jasonem Bournem czy Harrierem du Bois z Disco Elysium. Gdyby próbować patrzeć na niego jak na zwyczajnego detektywa, zatrudnionego do zbadania określonej sprawy, niechybnie można by stwierdzić, że postępuje on nieracjonalnie, podejmuje przypadkowe decyzje kierowane stanem jego brzucha lub portfela, przekracza jakiekolwiek zasady, słowem: nie jest on klasyczną figurą znaną z powieści czy filmów detektywistycznych. Stąd być może wzięło się to pechowe określenie w opisie książki. Wołeczek postępuje w sposób bardzo podobny do tytułowego bohatera serialu Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently’ego, nakręconego na podstawie książki Douglasa Adamsa – kieruje się przypadkiem, jego zachowania są chaotyczne, jednak w tym szaleństwie jest jakaś metoda; im dalej w fabułę, tym lepiej można dostrzec, że w przedziwny sposób cała ta wołeczczyzna ma sens i rację bytu. Wyjaśnia się to ostatecznie w finale powieści, podczas konfrontacji z profesorem Wezyrem, głównym antagonistą inspektora.
Warto podkreślić, że Wołeczek znajduje się w bardzo specyficznej pozycji względem mieszkańców Czungpalarmy – jest osobą z zewnątrz, która poznaje miasto (a wraz z nim czytelnicy), to utalentowany towarzyski kameleon, zdolny dopasować się do każdej sytuacji, w jakiej się znajdzie. Inspektor wpada do tego zwariowanego świata i krzyczy „sprawdzam!”; ironicznie odnosi się zarówno do komicznie przerysowanych pracowników Bezpieki, lepiących się od pyłu z kominów fabrycznych studników (połączenia robotnika i studenta) czy w końcu obrzydliwie bogatych mieszkańców Klejnotu. Lektura książki to ćwiczenia z wołeczczyzny stosowanej: płynnego prześlizgiwania się wśród wszystkich miejskich warstw społecznych, rozpoznawania ich problemów oraz przywar i jednoczesnego obśmiewania zarówno ich, jak i samego siebie. Bardzo trudno jest tu zachować powagę czy dystans w stosunku do bohaterów książki; ich bombastyczność i kliszowatość sprawiają, że cała ta historia jest przykryta grubym kocem ironii.
Ironia i satyra to jedne z warstw przesłaniających przemykające się między wierszami wątki. Kolejną z przesłon jest sam Wołeczek, stanowiący modelowy przykład niewiarygodnego narratora. To skupiony na sobie, obsesyjny monologista, przesączający cały otaczający go świat przez pryzmat własnej – powiedzmy sobie szczerze, dosyć spaczonej – perspektywy. W książce mamy w większości (bo w pewnym momencie się to zmienia) narrację pierwszoosobową, stąd niejako skazani jesteśmy na radosną gadaninę inspektora. Opowieść ta pełna jest retardacji tkanych nierzadko z bardzo barokowych i napompowanych słów – stąd osoby czytające mogą doświadczyć pewnego szoku, podobnego do tego, który przeżyć można przeczytawszy w trakcie jednej sesji całe Pożegnanie jesieni Witkacego. Postać Wołeczka jest tak absorbująca uwagę, tak skoczna, nieprzewidywalna i jaskrawa, że z trudem można się od niej oderwać i zauważyć to, co jest pomiędzy wierszami: krytykę neoliberalnego kapitalizmu; obśmianie narracji „egzotycznych”, ujmujących w uproszczonych schematach złożone problemy społeczne, kultury i religie pochodzące z szeroko pojmowanego Wschodu; a przede wszystkim przedstawienie konfliktu klasowego, który objawia się w trakcie powieści po wielokroć, a w finale wybucha i wywraca cały niestabilny czungpalarmski porządek.
Klasy społeczne, ich przedstawiciele i miejsca, które zamieszkują, są tu zresztą przerysowane w równym stopniu jak wszystko inne. Widoczne jest to przede wszystkim w kontraście przestrzennym między Szlajankami a Klejnotem. Wołeczek trafia do dzielnicy biedoty już w drugim rozdziale, zatytułowanym znacząco „Izgnanstvo i gladovanje” (Wygnanie i głód): „Piętrowe kamienice ściskały się, stykając popękanymi ścianami, do ich frontów przylepiono drewniane stoiska pełne szmat, ryb, narzędzi, butów i mięsiwa. Pomiędzy nimi kozy skubały błoto” (s. 64). Ich mieszkańcy, pracujący w pobliskich fabrykach wśród wszechobecnego, szkodliwego dla zdrowia dymu, nieustannie „uradzają”, pogrążając się w pełnych gniewnych pomruków knowaniach. Ewidentnie kroi się tam rewolucja. Z kolei Klejnot prezentuje się następująco: „Stopy wtapiały się w niebieski bruk, jedyny w swoim rodzaju w tym mieście. Wzrok sunął po wymuskanych elewacjach, robiąc piruety i rittbergery, szlifując ostrza na krawędziach parapetów, przeskakując z dachówki na dachówkę w luksusowym pokazie” (s. 118–119). Kontrast jest tutaj wyraźnie zauważalny.
Najbardziej rozpoznawalną i znaczącą figurą w czungpalarmskiej elicie jest profesor Wezyr, grający tutaj rolę diabolicznego przeciwnika Wołeczka: „Znikąd zjawił się Wezyr, odziany jedynie w przesadnie ekstrawagancką biżuterię. Musiałem przyznać, że mimo wieku jego ciało było niesamowicie zachowane, konserwowane maściami z czystego złota. Stary, lecz muskularny, cały był wygolony, idealnie opalony i nasmarowany oliwą.” (s. 177). Profesor jawi się tutaj nieomal jak uosobienie boskości, a tym bogiem jest kapitał. Głównego przeciwnika Wołeczka porównać można chociażby do epizodycznej postaci w Disco Elysium – multimiliardera posiadającego tyle zasobów, że samą swoją obecnością zakrzywia światło. Różnica między Wezyrem a Wołeczkiem jest o tyle wielka, że ten drugi jest tak właściwie postacią bezklasową. Powoduje to, że gdziekolwiek by się nie znalazł, inspektor dobrze wpasowuje się w otoczenie – zaczyna mówić językiem swoich rozmówców i zachowywać się jak oni. Jednocześnie jednak bohater wszędzie zdaje się być elementem obcym i nie do końca chcianym – być może dlatego nigdzie nie potrafi dłużej zagrzać miejsca.
Książka Graula wymyka się podziałom gatunkowym – najbardziej chyba pasowałoby tutaj określenie jej jako mocno intertekstualnej, pełnej absurdu i groteski parodii całego konglomeratu filmów szpiegowskich, sensacyjnych oraz różnych innych stylistyk i odmian gatunkowych. Długość powyższego opisu chyba w zupełności oddaje problemy, które może mieć osoba czytająca, chcąca jednoznacznie zaszufladkować tę prozę. Nie jest to oczywiście wada – może jednak wprowadzić nieco zamętu, jeśli chodzi o bytność książki w obiegu wydawniczym. Problemem mogłaby się wydawać również dosyć wysoka gęstość odniesień intertekstualnych i różne poziomy przeplatających się ze sobą rejestrów – jak już wspomniałem wcześniej, ma to swoje zastosowanie i rację bytu, jednakże dla części osób czytających może to stanowić barierę. Warto jednak zaangażować się w tę potyczkę z Wołeczkiem – prozatorski debiut Graula, mimo podwyższonego progu wejścia, stanowi interesujące przetworzenie wielu konwencji gatunkowych. Za świetnie zrealizowaną figurą narratora niewiarygodnego w postaci Wołeczka kryje się zaś więcej, niż można przypuszczać na pierwszy rzut oka.
Ilustracja: Edvard Munch, Murder, 1906, oil on canvas, public domain
Kajetan Poniatyszyn – ur. 2000. Pochodzi z Prudnika, mieszka we Wrocławiu. Student filologii polskiej. Przygotowuje pracę magisterską o strategiach kreowania przestrzeni miejskiej w najnowszej polskiej literaturze weird fiction. Interesuje się twórczością Thomasa Ligottiego i Wojciecha Guni, a także prozą solarpunkową oraz poezją spekulatywną.