[Miejski park. Fioletowo-krwisty krajobraz unosi się i opada analogicznie do klatki {piersiowej?}. Drzewo i dwa krzaki z rzygiem światła asymetrycznie rzuconym pod nogi. W grdykach wędzone osiedla salutują miękkim oprawom. Tradycja jest łyżką przyszłości, bo ją nabiera. Odgłosy smarkania jak odgrzewany kotlet przełączają wykrzywiony kanał na chwilówkę przed wkłuciem.
Przed iniekcją:
/Trwałem\
/Trwałem wcześniej\
/Trwałem już wcześniej\
|Trwałem tu już wcześniej|
\Trwałem tu wcześniej/
\Trwałem wcześniej/
\Wcześniej/
Jestem w drodze do pracy. W jednej z moich głów rozbrzmiewa POEMA©.
Moja twarz to rozczarowanie.
Trwam w niej już długo, obmywany bezdotykowo stale i zapominam dokąd mnie mają prowadzić wyrazy, tym bardziej nogi.
W końcu zapominam słów wejścia na samym początku, mam nadzieję, że wybrzmią poza narzędziem, jakim bywają usta:
„Jestem w drodze do pracy, a ludzie w portalach mówią Dzień Dobry! Guten Morgen! Salam! Buen día! Hujambo! Spierdalaj! wyginając przy tym swoje płaszczyzny”.
„Jestem w drodze do pracy. Rozbrzmiewa POEMA©”.
„Jestem w drodze do pracy. Spojrzenia strzelają z portali”.
„Wyobrażam sobie, że jestem podmiotem POEMY©, aby móc lepiej pozbierać myśli, za które mi płacą”.
„Myślałem, że znasz jej naturę… POEMA© to taki baaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo długo ciągnący się wiersz. Wiele POEMÓW© to lokacje spotkań akcji, rzeczy i myśli. Tak jak tutaj, na powierzchni kartki, którą właśnie wciągasz oczodołami, tak bezpośrednio, przy wszystkich zgromadzonych, kartki, której kaloryczność tak sprawnie nawilża to, co nazywasz hydrauliką widzenia. Dlatego na razie muszę pozostać skupionym, ponieważ wydzieliny moje nie powinny się rozlać, tym bardziej posypać jak mierny minerał zatykający odpływ”.
Jestem w drodze do pracy. Każde słowo traktuję jak krok, galopując uważnie.
Jestem w drodze do pracy. Niech się rozstąpią wydzieliny po róży i zgubią ogon jaki maczam w portalach, bo zaczyna mnie to wszystko już zwyczajnie martwić. Niepokój to klimatyzator zamontowany nad karkiem.
I te pochyłe płaszczyzny portali… Zjeżdżam po nich jak po McDonaldowych© zjeżdżalniach. Tam też kiedyś złożyłem swe dłonie i stopy, bo ofiarowano mi pracę, albo {tak naprawdę} to ja ofiarowałem im pracę. Drobne przesunięcia z taką łatwością melodyzują chwiejność.
Na te ich Dzień Dobry! Guten Morgen! Salam! Buen día! Hujambo! Spierdalaj! moje zszarpane oksytocyny drżą.
„Jestem w drodze do pracy! Niech rozbrzmiewająca POEMA© zgubi celowniki podróżnych pytających moją aktualną jaźń (zdefragmentowaną na jedej z głów) o pochód, kierunek i cel… Debile świecą otwarcie jak McDonalds©, a mrok duszą zamknięciem jak Gerda©”…
„Nic nie robię właściwie. Odczuwam deficyty spokoju. Moje usta są coraz to bardziej chropowate. Nie mówię, że ich nie kocham, ale czuję, że każdy wydech, który kieruję w stronę biorcy, na przykład naszej nowej celtyckiej sąsiadki, ma inny zapach. Czy znajdzie się na dysku robotnik stworzony z prawdy, wykuty tylko z jedynek, tragicznie otulony zerami? Jestem przybity do braku komunikacji. Poziom energii płynącej przez moje neurony ciągle spada i spada, a kwiaty od dawna nie są owadzią atrakcją”.
Muszę wejść na odpowiednie tory. Muszę opuścić dotychczasową trakcję.
„Pomyślałem, że POEMA© pomoże odnaleźć mi drogę, wygładzi wydzieliny, których jestem dawcą i z zapłodnionych kwiatów zbierze owoce, by zrobić z nich smooooooooooooooothie”.
Zapomniałem o owocach, które miałem kupić do pracy. Bez owoców nie wykonam pracy.
„Muszę iść do sklepu”.
„Kim jesteś?”
„A nie jesteś czasem biorcą chłonącym powierzchnię kartki albo znudzonym owadem?”
Wykonuję słowo w stronę portalu. Wypełniam stronę portalowymi słowami. Zgromadzona szorstkość jest bliska zapłonu, a bez owoców nie wykonam pracy.
Jestem w drodze do pracy. Jestem po obu stronach portalu. Muszę wejść na tory. Muszę opuść trakcję. Muszę kupić owoce. Muszę wykonać pracę, aby przyjąć energię i podnieść neurony na duchu.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
[Jeden z ciemnogranatowych produktów zaczyna się przekształcać i po chwili osiąga stan stabilizacji pod postacią kolejnej warstwy nachodzącej na promienie, przypomina kontynent, ma posturę ciała umykającego niebieskim filtrom i jakiś tuzin rozpompowanych oczu.]
Powoli zaczyna to przypominać czkawkę popromienną.
Ale nie mogę w nieskończoność w niej blednąć.
Muszę wejść w posiadanie soku.
Muszę zmusić POEMĘ© do tej sytuacji.
To, co zobaczyłem, za pomocą narzędzi jakimi bywają oczy, jest straszne, ale nie jest moją własnością.
„To, co zobaczyłem nie jest moją własnością! Wystarczy, że nauczę się po tym poruszać”.
SPRÓBUJ
Wchodzę do sklepu jak podmiot, który musi zakupić sok, aby wykonać pracę.
DLATEGO
Mam szeroko spuszczony wzrok. Omijam artykuły, dla których nie powstały me usta.
NIESTETY
Wpadam w strumień Fanty© na oczach kasjerek.
„To miejsce powinno być atrakcją dla fanów ślizgawic i panie powinny zbić na tym fortunę. Ja czcigodnym Paniom powiadam”.
Kasjerki na moment zamarły w blasku ich lad.
„Chcę spróbować raz jeszcze, chcę stać się podmiotem kupującym przedmiot!”
Idę dalej po sok nie interesując się rabatem mlecznych zębów. Promocja była dobra, ale jestem tutaj po sok, aby wykonać swoją pracę.
„Ludzie kupują serca, przez co boję się chipsów, po których miewam najślińsze słowa”.
Tydzień temu w środę, kiedy stałem na zmywaku, miałem momenty, w których rozrzucałem monety pośród wysypisk, a one bezczelnie zaczęły gromadzić we mnie polibalonoburgery łzowe. Byłem najzwyklejszą maszynką przeznaczoną tylko i wyłącznie do hermetycznego pakowania polibalonoburgerów łzowych, a czasem do nierozmawiania.
Potem w wyniku przetasowań kadrowych stałem się magazynem odczuć, w ten sposób służyłem klientom kupujących serca.
Żwawiej pękają wyże, orient toczy kierunek, a kasjerki powoli przestają poprawiać makijaż, ze smutkiem wracają do frontowania lodówek.
Przypominam sobie, zupełnie nie wiem czemu, że moje neurony codziennie prowadzą rachunki, np:
np. kaloria x kwadratkwadrat = kaloria x sześcian x czas
“Jedyna różnica między przestrzenią a czasem tkwi w znakach stawianych przed nimi”.
Neurony, które w piaskownicy wołano piramidą na obiad,
których ulubioną przeciwprostokątną przejęzyczeń było ziemskie purée.
Trakcja zwykła być atrakcją.
Jebane serca. Jebany Fromage.
Jestem magazynem. Niech mnie rozładuje.
Ilustracja: Sylwia Armańska
Michał Mytnik (1997) – autor tekstów, animator wydarzeń kulturalnych, laureat wielu konkursów literackich oraz turniejów jednego wiersza, współtworzy Krakowską Szkołę Poezji im. A. Fredry. Pierwsze rzeczy publikował w „Stonerze Polskim” (wiersze, prozy, filmy, muzyka, teksty o książkach etc.). Absolwent inżynierii chemicznej i procesowej PK, a obecnie student Studiów Afrykańskich UJ. 31 maja 2021 roku w Biurze Literackim ukazał się jego debiutancki tom wierszy hoodshit (griptape).