Podsumowanie muzyczne roku 2022

Ponad trzydzieści tysięcy znaków dla ludzi, którzy nieczęsto zdejmują słuchawki, do tego playlista w sam raz, by umilić sobie parę chwil, standardowo: pod artykułem. Miłej lektury, do zobaczenia w kolejnym odcinku!

!!! Let It Be Blue

Kalifornijczycy, którzy brzmią jak nowojorczycy, wracają z dziewiątym albumem – kto by pomyślał, że już tak długo dostarczają nam imprezowych bangerów. Zaczynają wyciszonym Normal People, w którym króluje gitara akustyczna. Dalej jednak mamy przede wszystkim mocne beaty, bardzo głęboki bas i chyba mimo wszystko nieoczekiwany cover R.E.M. – jeśli znudziła Wam się najnowsza płyta Parquet Courts, LCD Soundsystem znowu niczego nie nagrali, a wy pamiętacie dwudziestolecie pewnego albumu Primal Scream, które zespół celebrował jedenaście lat temu, włączcie sobie Let It Be Blue. I tańczcie, czemu mielibyście nie tańczyć?

3rd Secret 3rd Secret

Słyszeliście kiedyś, że nazwiska nie grają? Ta futbolowa prawda klepana jak pacierz przez wąsatych prezesów klubów z lig niższych pasuje niekiedy i do muzycznego poletka. Legendy z Nirvany i Soundgarden, wsparte przez Jillian Raye i Jennifer Johnson, za konsoletą Jack Endino, i tyle z rzeczy, które dzieją się na płycie. Dużo ogniskowego folku, a nawet, gdy czasem gitara warknie, to jest to poziom B-side’ów grupy Thayila i Camerona sprzed około trzydziestu lat. Można próbować szukać w tym magii, ale ja chyba nie dałem się złapać. Bohaterowie są zmęczeni. Nazwiska nie grają.

A Place To Bury Strangers See Through You

Zmieniło się bardzo wiele, by wszystko pozostało bez większych zmian – w porównaniu z wydanym w 2018 r. Pinned, brzmieniowo znowu jest tu więcej noise’u i gaze’ów, niż post-punku, ale mechanicznie grająca sekcja trzyma to wszystko razem, nawet gdy szwy wydają się pruć. Rewelacyjne jest gnające do utraty tchu So Low, które przypomina strefę zmilitaryzowaną. APTBS zdecydowanie najlepsi są właśnie w tych szybszych, bardziej agresywnych momentach, gdy hałas powoduje słodkie przebodźcowanie, leżymy rozjebani, a muzyka uciska klatkę piersiową. Niech was ucisną.

Alexisonfire Otherness

Załapałem się na nich, gdy ich już nie było, więc dobrze mieć ich z powrotem, zwłaszcza że Otherness to jeden z najlepszych albumów w kategorii „powroty”. Słychać pewne podobieństwa do niedawno wydanych płyt Thrice i Hum: muzycy myślą bardziej progresywnie, niż dotychczas, a do wpływów post-hc dochodzi szczypta stonera. Fantastycznie snuje się Sans Soleil, ale cała płyta prezentuje bardzo równy, wysoki poziom, jest świetnie nagrana, instrumenty są bardzo czytelne, na pierwszym planie mamy mocno melodyjne wokale, aż trzy, co moim zdaniem warto podkreślić. I choć brakuje tak charakterystycznych partii bębnów, jak na Old Crows/Young Cardinals, powrót Kanadyjczykom po prostu się udał. Świetnie, że są tu znowu!

…And You Will Know Us by the Trail of Dead XI: BLEED HERE NOW

Wydaje mi się, że tytuł pierwszego utworu na płycie, Our Epic Attempts, w zasadzie tłumaczy wszystko, co dzieje się przez 74 minuty jedenastej płyty Trail of Dead. Jeśli jednak chcecie dowiedzieć się więcej, zachęcam do lektury tekstu w „Czasie Kultury”: https://czaskultury.pl/artykul/punk-floyd/

Archers of Loaf Reason in Decline

Co może się wydarzyć przez dwadzieścia cztery lata? Gdy wydawali poprzednią płytę, White Trash Heroes, David Beckham był kimś, i Posh Spice też była kimś. Indie chłopcy z Północnej Karoliny, którzy w międzyczasie stali się panami w średnim wieku, wracają z tarczą: świetnie nagranym, intensywnym albumem, który bierze to, co najlepsze na klasycznych pozycjach z ostatniej prawdziwej dekady, dodając do tego parę wysezonowanych przez niemal ćwierćwiecze patentów. Jest trochę charakterystycznego dla nich noise’u, parę zagrywek gitary à la the Edge, zaplątały się jakieś ballady. Przede wszystkim jest tu jednak dużo przestrzeni, którą świetnie słychać w partiach perkusji. Witamy na pokładzie!

Bastard Disco Satelity

Zwykle lubię, gdy zespół próbuje odnaleźć się na nowo, ale Bastard Disco nie byli dotąd pogubieni – aż do momentu, w którym postanowili wymyślić się na nowo. Do charakterystycznych dla nich inspiracji shoegaze’owych i hardcore’owych dorzucili garść post-punkowych chwytów, i instrumentalnie płyta się broni, brzmiąc znacznie lepiej, niż przeciętna krajowa produkcja, ale wokale są chybione na tyle, że miałem problem z dosłuchaniem albumu do końca. Co poszło nie tak?

Built to Spill When the Wind Forgets Your Name

Doug Martsch jest nie do zdarcia, a w dodatku nie zapomina, jak pisać dobre piosenki. When the Wind Forgets Your Name to próba powrotu do brzmienia grupy z połowy lat dziewięćdziesiątych, ale nie jest to grupa rekonstrukcyjna indie rocka, raczej próba powiedzenia nowych rzeczy w stary, sprawdzony sposób. Wsparty przez muzyków brazylijskie grupy Oruã zespół korzysta z bogatego arsenału sprawdzonego na poprzednich albumach (czy solo we wspaniałym Fool’s Gold nie brzmi znajomo?), udowadniając, że nigdy nie jest za późno, żeby zadebiutować w Sub Pop. Klasycy trzymają się dzielnie.

Black Country, New Road Ants From Up There

Premierę drugiej płyty londyńczyków poprzedziła informacja o odejściu z zespołu Isaaca Wooda, wokalisty i gitarzysty – oficjalnym powodem były problemy ze zdrowiem psychicznym, a jego odejście zmusiło zespół do odwołania trasy po USA (niech nikt nie robi z nich Joy Division, błagam). Tym chętniej sięgam po Ants From Up There, bo wydaje się, że przegrupowanie zespołu może chwilę potrwać, a ich debiut bardzo przypadł mi do gustu. A co mamy tym razem? Elementy składowe pozostały bez większych zmian (tu połamane metrum, tam saksofon, smyki, melodeklamacja, dużo artystycznie wychylonego post-punku), ale mamy tu znacznie więcej ciepła – być może to zasługa produkcji, a być może jakiś interesujący układ towarzyski, który wytworzył szczególną synergię. Posłuchajcie Concorde – to po prostu przepiękna muzyka, której nie trzeba na siłę wciskać do szufladki, bo i tak będzie z niej wystawał kawałek piękna, tyle go tu jest.

Bob Vylan Bob Vylan Presents the Price of Life

Sleaford Mods spotykają Black Flag gdzieś na koktajlu, ale są wkurwieni, więc wywracają stolik. Czy to jeszcze brexitcore, czy może jednak coś groźniejszego? Oldskulowe, ciężkie riffy mieszają się z trapem, krzykiem i melodeklamacją, i nawet gdy duet zwalnia nieco tempo (jak w Health Is Wealth, kojarzącym się z the Coup), moc zostaje z nimi. Szczere, żywe i świetnie wchodzi, dla mnie absolutny top w tym roku.

BODEGA Broken Equipment

Jak się gra punka na Brooklynie w trzeciej dekadzie XXI wieku? Wydaje się, że kluczem do sukcesu jest obsadzenie w roli basisty profesora filozofii. Do tego warto dorzucić kilka gorzkich obserwacji, np. ten minutes TED Talk / ten minutes Notepad / ten minutes Amazon / ten minutes planning my next ten minutes w najlepszym na płycie, i naprawdę fenomenalnym Doers. I choć wydaje się, że są to już punkowcy nieco za górką, bardziej smutni, niż wkurwieni, jest to smutek nieco bałaganiarski i niechlujny, na swój sposób chyba uroczy. Do tego duet wokalny, choć częściej deklamujący, niż śpiewający, pozwala im nieco urozmaicić muzykę i wyróżnić zespół na scenie. Jeśli już naprawdę musicie mieszkać w dużym mieście, to ekipa z BODEGA napisała o tym piosenki.

Caracara New Preoccupations

Cisza też gra – to cenne odkrycie dla każdego muzyka, ale mało kto dochodzi do takich wniosków już na drugim albumie. Inaczej jest w przypadku New Preoccupations, na którym to, co najlepsze w emo ostatnich lat (powiedzmy: Manchester Orchestra i Foxing) podane jest w sposób wyjątkowo subtelny i delikatny. Oczywiście, z wyłączeniem singlowego Hyacinth, który po prostu jest bangerem, i nieco w swojej bangerowatości przypomina zaskakujący i świetny album Thrice z zeszłego roku. Caracara robi tutaj wielki skok, korzystając z nowinek sprzętowych, ale nowe zabawki nie tyle mają przykryć niedoskonałości, ile umożliwić progres i uwypuklić najlepsze pomysły. A gdy słyszę I was listening to Dirty Projectors in a Volvo by the freeway funeral pyre, trochę zazdroszczę volvo.

Chastity Suffer Summer

Twórczości Kanadyjczyków przyglądam się w tej rubryce od samego początku – wydany w 2018 r. debiut Death Lust już przy pierwszym przesłuchaniu trafił mnie jak zbłąkany piorun kulisty, a słodko-gorzkie Suffer do dziś nucę przy goleniu. Nieco inaczej było z drugim albumem, z którego w sumie niewiele pamiętam – jest się od czego odbijać. Składowe muzyki grupy z Ontario na najnowszym krążku pozostają bez zmian: trochę najntisowego emo, brzmienie z rejonów Hum, dużo przestrzeni i przesteru, w sumie nic, co nie mogłoby zabrzmieć jak Narrow Head czy późne Title Fight. Różnicę stanowi radiowy potencjał tych kawałków – takie When You Go Home I Withdrawal brzmi niemal dreampopowo (mamy nawet gitarę akustyczną), jak prezent dla opuszczonych fanów the Smashing Pumpkins. Zapewniam, że fani Deftones też znajdą mały upominek, i wyłączam się, żeby włączyć wyjątkowo szczodre Suffer Summer.

Cloakroom Dissolution Wave

Trio z Indiany powraca z trzecim pełnowymiarowym albumem – i jest to świetna wiadomość dla wszystkich fanów DIIV i Narrow Head. Ciężar na Dissolution Wave przesunął się z kompozycji  na piosenki, i choć brzmieniowo jesteśmy bardzo blisko ostatniego Hum (a na płycie pojawia się przez chwilę Matt Talbott), to całość sprawia znacznie bardziej przystępne wrażenie. Tak, jest trochę stonerowo-wolno (czy, jak chcą niektórzy, doomgaze’owo), ale mamy też mnóstwo przestrzeni, w którą co i rusz wciska się melodia. Udało się złapać bardzo dobre proporcje pomiędzy poszczególnymi instrumentami, i całość nie traci na czytelności nawet w momencie, w którym gitary najintensywniej rzeźbią. Czy nerdzi nucą pod prysznicem? Jeśli nucą, to pewnie właśnie takie rzeczy.

Colourblind Semaphore

Ich debiutancka EPka, Move Like You z 2018 r., z miejsca awansowała do elitarnego klubu moich ulubionych EPek, i długo czekałem na kolejny ruch grupy. Przyznam, że oczekiwałem raczej dłuższego materiału, ale Semaphore samo w sobie nie jest złe. Trochę mniej tu kantów, nie ma charakterystycznej dla debiutu szorstkiej tkliwości, ale nadal jest to dobre, trochę bardziej dojrzałe emo. Mam nadzieję, że następnym razem pozwolą mi zjeść z bardziej pełnego talerza, bo porcjami degustacyjnymi się nie najadam.

Death Cab for Cutie Asphalt Meadows

Choć w żadnym razie nie jest to „Transatlanticism”, dziesiąty album Death Cab for Cutie jest powrotem na właściwą drogę, i wydaje się, że lockdownowa przerwa (Ben Gibbard był jednym z pierwszych muzyków, który streamował ze swojej sypialni, grzebiąc głęboko w archiwach zespołu) korzystnie wpłynęła na grupę. I choć nieco brakuje tu oczywistych szlagierów (I Miss Strangers jest blisko, bardzo blisko, a utwór tytułowy prawie tam jest), płyta wyszła akurat wtedy, gdy dni stawały się odczuwalnie krótsze, stając się świetnym soundtrackiem na jesień w mieście. Jej przydatność w innych okolicznościach będzie dopiero testowana. Zdaje się, że nie dotyczy to jednak jednej z białostockich szkół średnich.

Dry Cleaning Stumpwork

Chyba na żaden album nie czekałem w tym roku tak bardzo, jak na następcę New Long Leg. Nawet zastanawiałem się, dlaczego aż tak to na mnie działa, i doszedłem do wniosku, że pierwszy longplay Brytyjczyków był trwającym nieco ponad czterdzieści minut Tunic (Song for Karen) Sonic Youth. To bardzo miłe z ich strony, prawda? Na drugiej płycie jest nieco inaczej: Florence Shaw próbuje nieco śpiewać, a całość jest nieco spokojniejsza, bardziej lounge, co kojarzy mi się trochę z nieco zapomnianą grupą New Wet Kojak. Wchodzi fantastycznie, a teksty są, jak to się mawia w wolnych mediach, celne. Nie polecam dotykać myszki gamingowej bez pozwolenia.

Foals Life Is Yours

Progresywna dyskoteka jak na zeszłorocznej płycie Grahama Coxona? Chyba właśnie mniej progresywna, niż by się chciało, ale nadal zamiast kolejnego generycznego hitu lata lepiej włączyć Life Is Yours. Nawet jeśli tytuł zamiast dobrej zabawy sugeruje raczej publicystykę rodem z Gazety Wyborczej. Może i guilty, ale mimo wszystko pleasure.

Fontaines D.C. Skinty Fia

Trzeci album, i trzecia osobna historia – i choć próżno tu szukać hiciarskich śladów debiutu, płyta jest świadectwem z czerwonym paskiem w kategorii post-punk. Irlandczycy postanowili uwypuklić to, co w ich muzyce najlepsze, dodając do wcześniej wykorzystywanego arsenału parę gotyckich patentów, dzięki czemu płyta brzmi świeżo, i wypadałoby jej słuchać od początku do końca, chłonąc atmosferę i odkrywając poszczególne warstwy. Warto przyjrzeć się jej bliżej – po pierwszym pełnym obrocie byłem dość sceptyczny, ale Skinty Fia rosło w uszach z każdym kolejnym przesłuchaniem. Przekonajcie się sami, jak duzi urośli.

Frankie Cosmos Inner World Peace

W świecie Grety Simone Klein nadal to samo, tylko bardziej: świetne melodie i lekko psychodeliczna atmosfera, w której toczą się rozmowy na bardzo poważne tematy. Choć niekoniecznie są to szalenie poważne rozmowy, balonik raczej pęka jak słoik. Mimo to, obserwacje artystki trzymają się także dojmująco smutnych rejonów, a fragmenty o utracie błysku gdzieś tuż przed trzydziestką bolą jak lędźwiowy odcinek kręgosłupa po ośmiu godzinach w biurze. Dystopijny świecie, dlaczego nie pozwalasz chwytać za gitarę codziennie?

Guided By Voices Tremblers and Goggles by Rank

Wiedzą co, wiedzą jak, bardzo im zależy. Czasem bardzo im zależy musi wystarczyć za wiedzą po co. Podziwiam pieski apetyt na życie, tak przede wszystkim, a do albumu będę wracał, bo Guided By Voices utrzymują niezmiennie wysoki poziom. Wierzę, że kiedyś zbudują dom z płyt.

Interpol The Other Side of Make-Believe

Powrót smutnych panów, ale z klasą, z pochrupującym basem i bogatymi aranżacjami. Wydaje mi się, że wyszło lepiej, niż na wydanym w 2018 r. Marauder, choć i tamten album trzymał poziom. Rozumiem, że ktoś może tego potrzebować, ja jednak pewnie częściej będę wracał do klasyków z pierwszej dekady tysiąclecia. To nie musi oznaczać niczego złego.

Izzy and the Black Trees Revolution Comes in Waves

Trochę grunge, trochę noise, niektórzy mówią, że indie z rejonów Pixies, ale do tego akurat nie przywiązywałbym się za mocno. Słychać za to obycie i osłuchanie, dzięki któremu dostajemy nieco ponad pół godziny rzetelnego, cholernie solidnego grania, które prawdopodobnie dobrze sprawdza się na żywo. Warto pochwalić dbałość o szlachetną chropowatość brzmienia oraz charakterystyczną manierę wokalistki, którą można uznać za ich znak rozpoznawczy. Niektóre riffy zdarzyło mi się nucić, dlatego zostawiam trzy psie łapki na cztery możliwe.

Joyce Manor 40 oz. to Fresno

Ekipa z Torrance powraca z niezbyt długo grającym albumem (niespełna siedemnaście minut materiału), który można potraktować jako próbę powrotu do korzeni, obliczonego raczej na podtrzymanie relacji z dotychczasowymi fanami grupy, niż ekspansję. Składniki pozostały bez większych zmian: dokładnie te akordy, co trzeba, i tylko tyle, ile to konieczne, balansowanie między power popem, emo a alternatywnym, choć nieco odprasowanym, punkiem (kapitalne NBTSA). Miejscami jest nieco gęściej, niż na dwóch poprzednich albumach, ale melodii nie żałowali, i to, w połączeniu z nieco nawet bezwstydną szczerością, wydaje mi się kluczem do przetrwania tej kapeli. Patrząc na to, co stało się z Citizen i Turnover, bardzo cieszę się, że trzymają się sprawdzonych patentów.

Mogwai Black Bird (Season 1)

Serialowy soundtrack od Szkotów składa się w większości z dość krótkich, jak na ich standardy, wyciszonych utworów, które świetnie sprawdzą się jako tło do lektury lub pracy nad tekstem. Nie rozczarowują, w sumie nigdy nie rozczarowali.

Momma Household Name

Czy może być coś lepszego na okładkę nawiązującej do najntisów płyty, niż najntisowe, japońskie kombi uchwycone w pełnym biegu maszyny? Household Name to konsekwentne od początku do końca granie z cyklu nostalgii za nieprzeżytym: coś z the Breeders, trochę z Pavement, jakieś echa lżejszych piosenek the Smashing Pumpkins. Można więc powiedzieć, że kontynuują to, co przestali robić Speedy Ortiz, a w dodatku robią to dobrze, miejscami nawet bardzo dobrze. Zobaczyłbym ich jako support dla Turnstile, myślę, że fani gwiazdy wieczoru byliby to w stanie zrozumieć.

Moriah Woods Human

Mamy Emmę Ruth Rundle w domu.

Oso Oso sore thumb

To chyba nie do końca tak miało wyglądać —  muzycy Oso Oso spędzili pandemiczną zimę 2020/21 w studio, szykując następcę rewelacyjnego Basking in the Glow. Sesja miała posłużyć nagraniu szkiców piosenek, surowych wersji, do których wrócą później, ale w marcu 2021 zmarł gitarzysta grupy, Tavish Maloney, a Jake Lilitri pozostał ze stratą i stertą napoczętych piosenek. Ale jakie to są piosenki! W dodatku świetnie składają się na album, który w zasadzie jest albumem o nagrywaniu albumu, z powplatanymi żarcikami, celebrującym bromance, lekko kwasowym, rozszerzającym arsenał grupy o klawisze i syntezatory, ale bardzo intymnym, przebojowym i melodyjnym. Przede wszystkim jednak —  wychylonym w kierunku świata, a przecież właśnie o to chodzi. Kolejny klasyk chłopaków z Long Island.

Pedro the Lion Havasu

David Bazan w 2017 r. postanowił reaktywować swój sztandarowy projekt, a w połowie stycznia otrzymaliśmy od grupy drugi album po powrocie. Szósty longplay Pedro the Lion to jeszcze więcej oszczędnej, często wycofanej muzyki, w której miesza się slowcore z midwest emo. Lider grupy wraca w tekstach do dzieciństwa i dorastania, ale próbuje przekuć historie, które nikogo pewnie już nie interesują, w bardziej ogólne rozważania dotyczące naszego przebywania na tej planecie. Cichym bohaterem płyty jest tytułowe Havasu, w którym wspomnienia wracają wreszcie na swoje miejsca, a Bazan stara się jak najlepiej wykorzystać sytuację, w której się znalazł. Czy utknął? Wydaje się, że nie, a przynajmniej – nie całkiem.

Pianos Become the Teeth Drift

Nie spodobał się fanom najnowszy album grupy z Baltimore, i są ku temu pewne podstawy: całość jest uładzona niemal do granic wytrzymałości, a bębny, największy atut na wydanym w 2018 r. Wait For Love, tym razem brzmią płasko i niezbyt podniecająco. Dodatkowy bałagan wprowadza bas, który stanowczo za mocno chrupie, przykrywając niekiedy partie gitar. Pozytywy? Jest nowocześnie, jak na ostatnich płytach Manchester Orchestra czy Caracara (oba zespoły spotkały się zresztą na amerykańskiej trasie). I choć grupa wydaje się stać w rozkroku między emo a rockiem alternatywnym, zdarzają się tu jeszcze niezłe piosenki, z których da się coś wyłuskać. Pytanie, czy słuchaczom będzie chciało się przebijać przez basową pulpę, żeby się o tym przekonać.

Pinegrove 11:11

Pinegrove obiecywali zwolnić nieco tempo, a mimo to w przeciągu dwóch lat otrzymaliśmy od nich Marigold, film live Amperland, NY i teraz 11:11 – piąty album studyjny grupy. Startują dość mocnym z początku Habitat, który jest w zasadzie dwiema piosenkami w jednej – pierwsza część przypomina nieco czasy przełomowego Cardinal, w drugiej mamy wyciszenie, które kojarzy się z poprzednią płytą grupy. Na 11:11 zespół nieco wychodzi poza swoje standardowe tematy – oprócz charakterystycznych dla Pinegrove tekstów o emocjach i relacjach, na horyzoncie rysuje się już katastrofa klimatyczna, która jest centralnym punktem chociażby singlowego (i poruszającego) Orange. Muzycznie również mamy trochę zmian – perkusja jest nieco bardziej schowana (może poza niemal-punkowym Alaska), a gitary poruszają się w rejonach kojarzących się z American Football czy Good Nature Turnover. Dla fanów istotną wiadomością może być to, że w tekście do So What powracają dobrze znani bohaterowie – Paterson i Leo.

Pixies Doggerel

Po dobrze przyjętym przez krytyków i fanów Beneath the Eyrie ekipa z Bostonu powraca z albumem, który jest… lepszy! Wydaje się, że skład okrzepł, i teraz może się zająć seryjnym wypuszczaniem dobrych, choć niedorównujących największym przebojom grupy, utworów. Brzmienie Doggerel jest przyjemnie porowate, a większość piosenek – utrzymana w średnich tempach, czym przypominają nieco Gouge Away z Doolittle. Nie zabrakło oczywiście nawiązań do popkultury i charakterystycznego dla Black Francisa humoru. W pewnym momencie złapałem się na tym, że zamiast szukać nowych brzmień, odruchowo odpalałem Pixies, i bardzo mi z tym było dobrze. Oczywiście stosując się do zawartej na płycie przestrogi, a więc powstrzymując się od sikania do fontanny.

Placebo Never Let Me Go

Antyfani musieli czekać aż dziewięć lat na możliwość zbesztania nowej płyty Placebo. A co w międzyczasie robili fani? Pewnie słuchali starszych płyty i nieco drżeli na myśl, że być może znowu usłyszą coś w stylu My computer thinks I’m gay… Single rozbudziły nieco apetyt – bardzo ładne Beautiful James, świetnie pomyślane, intensywne Surrrounded By Spies i mocno średnie, przypominające kiepskie momenty z dwóch ostatnich płyt Try Better Next Time. Dlatego w piątkowe popołudnie w dniu premiery płyty towarzyszył mi tzw. ostrożny optymizm, a koniec końców byłem nawet usatysfakcjonowany – nie, żebym bardzo chciał zobaczyć Briana Molko z wąsem, i to też nie jest tak, że nie ma tu mielizn, ale Never Let Me Go jest płytą o przynajmniej dwa nieba lepszą, niż Loud Like Love. Cieszę się, że znowu mamy sporo zgrzytów i hałasu – jak w Hugz  czy otwierającym Forever Chemicals. Całość nie wyrywa z butów, ale jest jak żelowa wkładka podczas długiego marszu, której po wszystkim jesteśmy wdzięczni.

Poorly Drawn House Home Doesn’t Have Four Walls

Trio z Południowej Karoliny powraca z minialbumem – siedem utworów, nieco ponad dwadzieścia minut minimalistycznej, oszczędnej w środkach muzyki, która zwykle trafia w punkt, jakby to ujął Twój ulubiony liberalny komentator. I choć to nominalnie slowcore, to skojarzenia mam zdecydowanie inne – drugi utwór na płycie brzmi zupełnie jak Unwound, co ciężko nazwać inaczej, niż szlachetną inspiracją. Świetny powrót do najntisów, do mniej uczęszczanych miejsc w najntisach.

Porridge Radio Waterslide, Diving Board, Ladder to the Sky

Ich poprzedni album nie bez przyjemności miałem okazję recenzować w tej rubryce, więc oczekiwania były spore, i wcale nie byłem w tym odosobniony. W przeciwieństwie do prasy muzycznej na Wyspach miałem pewien problem z zaklasyfikowaniem ich muzyki jako post-punku, wydawało mi się, że jest tam coś więcej, i niekoniecznie z tej właśnie parafii. Na Waterslide, Diving Board, Ladder to the Sky tego typu wątki są zdecydowanie mocniej zaznaczone, ale Porridge Radio nie tracą nic ze swojej podejrzanej przebojowości, dostarczając przy okazji, za pomocą gardła Dany Margolin, mnóstwo zadziornych wersów, które z pewnością przypadną do gustu waszym rodzicom, jeśli przypadkiem znowu zostaniecie nastolatkami. Kto powiedział, że hymn nie może być skromny?

PUP UNRAVELING OF PUPTHEBAND

PUP, czyli Pathetic Use of Potential, to chyba moja ulubiona spośród tych kapel, które zawsze dają z siebie 30%. Po bardzo hiciarskim Morbid Stuff i bardziej agresywnej EPce This Place Sucks Ass, Kanadyjczycy powracają z czwartym albumem długogrającym. Już od drugiego numeru na płycie słychać, że wysiłek włożony w cover Holier Than Thou nie poszedł na marne – zespół z impetem rusza do przodu, nie zbaczając na stan ogumienia. Balansując pomiędzy porządkiem a bałaganem (chaos byłby zbyt poważnym słowem), PUP podrzuca banger za bangerem, kontynuując długą linię zespołów, które nie były całkiem serio, oddając nieco sprawiedliwości Mudhoney czy Butthole Surfers, ale robiąc to w sposób, który trzeba nazwać po imieniu: jeffrosenstockcore. Może i mają rację, śpiewając o swoim bankructwie, ale jakie to urocze bankructwo!

Red Hot Chili Peppers Return of the Dream Canteen

Przeciągłe ziewnięcie zwiastujące nadejście nocy, gdzieś koło ósmej rano.

Red Hot Chili Peppers Unlimited Love

W kategorii funk na pierwszego kwietnia znacznie lepiej spisał się Mrozu.

Soul Glo Diasphora Problems

Może i nie słuchałem w tym roku jakoś przesadnie dużo hardcore’u, ale to musi być jedna z lepszych płyt ostatnich lat w tej ciasnej szufladce!

Sparta S/T

Jim Ward, który dwadzieścia i więcej lat temu dbał o to, by muzyka At the Drive-In się nie rozpadła, powraca z kolejnym albumem swojego drugiego projektu. To już druga płyta po wznowieniu działalności, i w porównaniu z wydanym dwa lata temu Trust the River, jest tu nieco szybciej i mocniej. W aranżacjach też sporo się dzieje, a sztandarowym przykładem może być It Goes, w którym zespół do sprawdzonej przez lata formuły cicho-głośno-cicho dodaje dodatkowe smaczki. I choć bliżej tu do nowych rzeczy Pedro the Lion, niż post-hc, Sparta trzyma dość równy poziom, co wypadałoby docenić.

Spiritualized Everything Was Beautiful

Niezależnie od tego, czy Jason Pierce nagrywa album samotnie, w trio, czy z udziałem orkiestry, efekty są zbliżone – i podobnie zdumiewające. Najnowszy krążek Spiritualized mógł pojawić się na planecie w dowolnym momencie ostatnich trzydziestu lat, i w każdym z nich byłby lekturą obowiązkową. If you want a radio, I would be a radio for you/If you want an airplane, I would be an airplane for you – nuci słynny J. Spaceman na dzień dobry, i dzień faktycznie staje się dobry, zyskuje zupełnie nowy wymiar i głębię barw niespotykaną na zbyt często. Dalej mamy piosenkę w D i piosenkę w A, dedykację dla Iggy’ego i garść wątków biblijnych na koniec, w sam raz, by zaplanować powrót do innych zajęć. Czterdzieści cztery minuty, którym ktoś zabrał sekundę, w sam raz na niezobowiązującą podróż w przestrzeni kosmicznej.

Spoon Lucifer on the Sofa

Weterani indie powracają z pierwszym albumem od 2017 r.! Przerwa, ze względu na rozmaite covidowe historie, okazała się znacznie dłuższa, niż początkowo planowano, ale wydaje się, że wyszła płycie na dobre – Lucifer on the Sofa brzmi gładko i szlachetnie, a album wypełniają chwytliwe melodie i zagrywki gitar. Tak jest już w otwierającym Held, opartym na bluesowym riffie, który towarzyszy nam praktycznie przez całą piosenkę, tylko zyskując na intensywności. The Hardest Cut uderza chrupiącą, bujającą gitarą, a w samej końcówce mamy jeszcze solo zagrane na ewidentnie zepsutym wzmacniaczu, bardzo smaczne zresztą. Dalej mamy trochę barowego grania (The Devil & Mister Jones), odrobinę akustycznych gitar (świetne Feels Alright) i poczucie obcowania z czymś absolutnie bezpretensjonalnym i zwyczajnie solidnym, rzetelnym. Porzucili eksperymenty na rzecz piosenek, i nagrali świetny, bardzo przyjazny album. Powrót do Austin okazał się jednocześnie powrotem do fantastycznych melodii.

Sprints A Modern Job EP

Fala brexitcore’u wciąż narasta, a Sprints czują się na niej dobrze, bardzo dobrze – opowiadając historie i dostarczając odpowiednią dawkę hałasu, nawet jeśli to tylko piętnaście minut grania. W sam raz, by uciąć sobie przerwę w jednej z tych nowoczesnych prac, których wszyscy pragną. Should I start this with another cliche or how does the story go?

The Afghan Whigs How Do You Burn?

Najpierw Dave Rosser, chwilę później Mark Lanegan. Strata dwóch znakomitych muzyków, którzy od czasu reaktywacji pozostawali w kręgu zespołu, a z samym liderem współpracowali znacznie dłużej, musiała w jakiś sposób odbić się na grupie. Słychać to już w otwierającym album I’ll Make You See God, który doskonale pasowałby do wydanego dekadę temu Blues Funeral, jednego ze szczytowych osiągnięć zmarłego w lutym wokalisty. To jednak tylko początkowy szok: the Afghan Whigs dalej idą drogą zarysowaną na In Spades, rezygnując z dużej części tak charakterystycznego dla nich soulowo-funkowego dziedzictwa, przenosząc się w rejony bliższe raczej The Twilight Singers. How Do You Burn? pozostaje intensywne, ale nie buja tak, jak bujało 1965. Nie zmienia to faktu, że albumu zwyczajnie dobrze się słucha, a każdy kolejny obrót przynosi nowe smaczki i warstewki. Sprawdźcie, czy Was też ruszy.

The Beths Expert in a Dying Field

Jedna z bardziej ekscytujących rzeczy w indie ostatnimi czasy: dobre melodie i interesujące, osobne brzmienie łączą się tu z ciekawymi spostrzeżeniami, podanymi w lekkiej i inteligentnej formie. Nowozelandczycy czerpią garściami z ostatniej prawdziwej dekady, ale przepuszczają inspiracje przez własne doświadczenia, niczym niskiej jakości trunek przez bliski sercu chlebek. A barwa głosu Elizabeth Stokes pasuje tu idealnie, dopełniając dzieła zniszczenia. I choć nie ma tu nic przesadnie nowego, do płyty chce się wracać, a to powinno wystarczyć.

The Smashing Pumpkins ATUM – Act I

Gdy dowiedziałem się, że Billy Corgan planuje wydać rock operę w trzech aktach bez przenoszenia się pięćdziesiąt lat wstecz, byłem szczerze przerażony. Pierwszy akt jednak nie jest tak zły, jak mógłby być, choć miejscami jest znacznie gorszy. Duża w tym „zasługa” brzmienia, które jest w wielu przypadkach zwyczajnie przeprodukowane i plastikowe, jakby wyciągnięte z mniej udanych albumów Muse. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy tu przynajmniej dwie najlepsze piosenki grupy od czasu wydanej dekadę temu Oceanii, The Good in Goodbye i Steps in Time, które wprawdzie nie dorównują najlepszym momentom zespołu, ale spokojnie mogłyby trafić chociażby na Machinę. Włączacie na własną odpowiedzialność, ale może nie będzie tak źle.

The Smile A Light for Attracting Attention

Pozostając w poetyce tytułu: jeśli tęsknicie za Radiohead, to pewnie już poczuliście się jak ćmy. Jeśli nie, to nic Was tu już raczej nie ruszy.

Turnover Myself in the Way

Już tydzień po premierze nowego albumu Turnover, w top 5 Spotify na profilu grupy znajdowały się wyłącznie numery z Peripheral Vision. Nic nie dzieje się bez przyczyny.

Two Door Cinema Club Keep on Smiling

Synthesizers, jak głosiła jedna z reklam w GTA Vice City. Bawcie się dobrze.

Warpaint Radiate Like This

Jestem już na tyle wiekowy, że całkiem nieźle pamiętam początki Warpaint i ich polski, festiwalowy koncert w 2011 r. Bardzo podobał mi się minimalistyczny debiut, a od kolejnych płyt zdarzało mi się odbijać, choć pewnie patrząc na sprawę bardziej obiektywnie, były znacznie bogatsze, a ich autorki – sprawniejsze. Na Radiate Like This kalifornijski kwartet brzmi, jak drużyna, która wie, dokąd zmierza, nawet jeśli świat wokół nie obchodził się z nią przez ostatnie lata przesadnie czule. Album jest naprawdę świetnie zagrany i wyprodukowany, proporcje między poszczególnymi warstwami są świetnie wyważone, a każdy dźwięk pozostaje czytelny – jeśli, oczywiście, akurat miał być czytelny. Polecam uwadze.

Yard Act The Overload

Głośny debiut, choć chłopaki wcale nie grają przesadnie głośno – ale historia trochę taka, jakby wymieszać Dry Cleaning z IDLES i Sleaford Mods, a wszystko doprawić brit popem, na wszelki wypadek i dla podkreślenia znaczenia. Ale mniejsza o hype, bardziej interesuje nas vibe – a tu mamy do czynienia z bardziej popowymi pogrobowcami the Fall, i faktycznie, przebojów tu chyba więcej, niż przez cztery dekady działalności kapeli Marka E. Smitha, a w kilku miejscach The Overload spodziewałem się, że wokalista zaraz oznajmi, że jest totally wired. W podkładach raczej funk niż noise – świetnie buja Dead Horse. Teksty z kolei mocno brexitcore’owe, trzymają poziom – trochę opowiadania historii, trochę konstatacji (pod refrenem utworu tytułowego mógłby się być może podpisać Mark Fisher: The overload of discontent/The constant burden of making sense), jakieś anegdotki, szczypta błyskotek, jest dobrze. Już ja dobrze wiem, kto będzie sprzedawał karnety na festiwale.

Yeah Yeah Yeahs Cool It Down

W co trudniej uwierzyć: w to, że istnieją już ponad dwadzieścia lat, czy może w to, że aż dziewięć obrotów wokół słońca trzeba było czekać na ich kolejny album? W cokolwiek nie chcecie wierzyć, nie zapomnijcie o tym, żeby włączyć Cool It Down, bo to jedna z najgłośniejszych płyt tego roku. Nawet, jeśli nie za wiele tu hałasu.

Obiecana playlista znajduje się tutaj.

Ilustracja: Estera Sendecka


Tomasz Bąk – kolektyw schizofreniczny, autor sześciu książek z wierszami i jednoaktówki Katedra (Wydawnictwo papierwdole, 2019 r.), ostatnio wydał tomy O, tu jestem i Nagi wodnik (WBPiCAK, 2021) i Playbook (Warstwy, 2021). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (WBPiCAK, 2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (WBPiCAK, 2018) i Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii poezja za poemat Bailout (WBPiCAK, 2019). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

Estera Sendecka – interdyscyplinarna projektantka graficzna, ilustratorka i edytorka. Pasjonatka tenisa. https://www.instagram.com/est_sendecka/