Druga połowa 2019 roku nie obfitowała w ogromne niespodzianki i nadspodziewanie wybitne albumy, dominowały raczej stany średnie. Bohaterowie byli zmęczeni walką z Thanosem. Mimo to, udało się wybrać dwadzieścia trzy warte uwagi płyty. Poniżej kilka słów o każdej z nich, a na końcu obowiązkowa playlista. Pozostańcie nastrojeni!
Billow – Seascape
Czesi nie mięsi, i swój Slowdive mają. Od przepięknie snującego się Meridian, do zamykającego Lovers, obcujemy z dream popem najwyższej próby, nagranym na miarę 2019 roku. Wokalistka grupy, Lenka, wydaje się stworzona do wykonywania dokładnie takiej muzyki – świetna barwa głosu! Podobają mi się także chóralne zaśpiewy w refrenach, a jak najbardziej trafionym pomysłem jest sięgnięcie w niektórych miejscach po gitarę akustyczną, która dodaje dynamiki kompozycjom. Dobre wrażenie robią też te bardziej minimalistyczne utwory – Flowers mogłoby stać się nośnikiem kampanii społecznej, zachęcającej do oszczędzania. Kampanii społecznych nigdy za wiele, zupełnie tak, jak najnowszego krążka Billow!
Black Pumas – s/t
Coś spoza bańki. Trochę soul, trochę funky, wszystko otoczone aksamitnym brzmieniem gitary, basu i klawiszy. A jakie melodie! Colors aspiruje do miana jednej z najlepszych piosenek w zestawieniu. Touch the Sky za pomocą partii sekcji dętej wnosi ciepłe podmuchy niby kultowa farelka. Wszystko jest na swoim miejscu, słychać duże pokłady wyobraźni muzycznej i autentyczny, niepodrabialny talent. A wszystko podane gładziutko, bardzo pieszczotliwie, z wyczuciem. Świetny album familijny – w sypialni sprawdza się znacznie lepiej, niż rządowy program naprotechnologii. Chciałbym, żeby o tej płycie było nieco głośniej.
Chastity – Home Made Satan
Chyba za szybko zdecydowali się na nagranie drugiego krążka. Nie żeby była to płyta zła, ale chyba tym razem jest trochę słabiej niż w przypadku debiutu, który opisywałem w zeszłym roku. Dużo poszukiwań – otwieracz brzmi nieco jak House of Love, Dead Relatives przywodzi na myśl reaktywowane Ride. Trochę mniej core’owych rzeczy niż na Death Lust, choć Spirit Meet Up (moim zdaniem najjaśniejszy punkt na płycie) atakuje z siłą debiutanckiego albumu The Smashing Pumpkins. W ostatecznym rozrachunku wychodzi jednak rzecz płaska jak Ziemia w średniowieczu. Tylko dla fanów debiutu.
Delta Sleep – Younger Years
Nie do końca wiem, czy lubię termin „mathpop”, ale tutaj chyba nie sposób go nie użyć – najnowsza epka Brytyjczyków z Delta Sleep to zestaw pociągających melodii umieszczonych w dziwnych podziałach czasowych. Raczej „aż tyle” niż „tylko tyle”, co nie jest często spotykane w przypadku minialbumów. Bardzo precyzyjna robota, no i chyba nieco żywsza, bardziej energiczna niż zeszłoroczne Ghost Cities. Pozycja obowiązkowa dla fanów nowoczesnego podejścia do zagrywek gitarowych.
DIIV – Deceiver
Pozostajemy w tradycjach tego miejscami bardziej core’owego shoegaze’u. Ćwiczyliśmy to na ostatniej płycie Nothing. Atmosfera podobnie pogromowa, wokalnie równie wycofany. Ciężko wyłowić jakiś wyraźnie wybijający się numer – to po prostu bardzo równy album, w dodatku świetnie poukładany. No ale dobra, Blankenship. Zdecydowanie osobna opowieść, zdecydowanie czuć Swervedriver z Mezcal Head. Skrajnie gitarowa płyta; i w sumie miło słyszeć, że w drugiej połowie 2019 roku ktoś jeszcze ma frajdę z gry na gitarze.
Duster – s/t
Niespodziewany powrót po niemal dwudziestu latach milczenia. I to jaki! Otwierający Copernicus Crater to utwór-wzorzec slowcore’owej pieśni. Dalej bywa bardziej hałaśliwie, co jest zasługą bardzo grubo ciosanych gitar, które próbują rozsadzić od środka membrany głośników. „Coś jest ze światem nie tak”, mogłaby z czystym sumieniem powiedzieć Olga Tokarczuk, gdyby akurat grała na basie w Duster. I zarzucić Chocolate Mint, doskonale nieobecny i eteryczny. Dużo tu wszystkiego, co lubię, powykręcanych efektami zagrywek, sympatycznych linii basu, dobrze brzmiącej perkusji. Słychać, że Double Negative Low mają w małym palcu, ale woleli nagrać coś nieco bardziej piosenkowego. Najmilsze zaskoczenie końcówki roku. „Experimental depressed music”dla wszystkich!
Gender Roles – PRANG
Z niektórymi albumami już tak jest, że gdyby kończyły się na stronie A, to lądowałyby w zakładce „classic alternative rock albums of 2010’s”, ale niestety zespołom zamarzyło się coś bardziej pełnowymiarowego. Brytyjczycy ewidentnie zadziałali na swoją szkodę, a… szkoda? Nie zmienia to faktu, że to nadal niezła płyta, ot, nieco przeciągnięta i tyle. Otwierający krążek You Look Like Death wysoko podnosi poprzeczkę, a poszarpany riff w refrenach jest po prostu znakomity. Nie jest to zresztą jedyny wysokoenergetyczny akcent na płycie – nie brakuje bardziej dynamicznych zagrywek gitary czy nieco niechlujnych, przywodzących na myśl Mudhoney zaśpiewów. To zresztą chyba dobry trop – zbliżone poczucie humoru, zamiłowanie do fuzzów i spore ilości hałasu. No i czego by nie mówić o całości, nie sposób nie docenić powszechnie uważanego za obraźliwe słowa na „g” w nazwie kapeli!
Harmony Woods – Make Yourself at Home
Sofia Verbilla prosi, byśmy czuli się jak w domu i nie zdejmowali butów. Nawet jeśli dla wielu spośród nas jedno wyklucza drugie. Jej domem jest scena DIY ulokowana w Filadelfii i – gdy słuchamy tej płyty kluczem geograficznym – skojarzenia z Modern Baseball wydają się bardzo na miejscu. Brzmienie całości jest bardzo zbliżone do Holy Ghost rzeczonej kapeli. Mamy więc dość klasyczne, lekko koledżowo-nerdowskie indie z nutą midwest emo. Trochę poszarpanych rytmów (Best Laid Plans), sporo gitarowych melodii, czasem odrobina palm mutingu, no i ciepły jak trzewiki wokal. Nic bardzo oryginalnego, ale naprawdę rzetelnie wykonana praca. Nie zdejmujcie butów.
Jesień – Błoto
Ciężko wyobrazić sobie płytę, która nosiłaby bardziej adekwatną nazwę. Toruńska kapela znowu dała ognia, serwując coś z pogranicza noise’u i post-punku. Niesamowite, jak udało się utrzymać intensywność na przekroju całego albumu, a brzmienie basu zasługuje na pomnik z piernika. Z podwójną porcją lukru, może być różowy. Ewidentnie znaleźli swój patent na muzykę – dużo repetycji w warstwie rytmicznej, charakterystyczna mantryczność, no i momenty gitarowego przypierdolu na tłuściutkich przesterach. Dodajmy do tego nieoczywiste teksty Szymona Szwarca i mamy przepis na świetny zespół, którym zaskoczysz znajomych. Takie jest Błoto. Daj się utaplać.
Kim Gordon – No Home Record
To teoretycznie powinno być najmniejszym zdziwieniem świata, a jednak okazało się sporym zaskoczeniem. Wprawdzie obyło się bez headline’ów w stylu „Kim Gordon PRZERYWA MILCZENIE”, ale mamy styczność z powrotem wysokiej klasy, powrotem znakomitym; powrotem, który nie bierze paragonu w kasie dworca, bo wie, że reklamacji nie będzie. Od zaskakującego Sketch Artist, który klimatem przypomina raczej Death Grips niż Sonic Youth, płyniemy mniej lub bardziej gładko przez noise’owe, nieco mroczne rewiry. Jasne, jest trochę klasyki, bo Air BnB spokojnie mogłoby trafić na którąś z mocniejszych płyt SY, choć jeśli już mówimy o latach dziewięćdziesiątych, to mamy tu znacznie więcej trip hopu niż indie. Murdered Out przypomina, z jak klasową basistką mamy przyjemność. Hungry Baby kojarzy się z Future of the Left w ich najlepszych momentach – banger, punk rock, którego w Polsce nikt nawet nie próbował zrobić. Choćby dlatego nadal potrzebujemy Kim Gordon.
Low Roar – ross.
Najlepszy jednoosobowy projekt na wschód od Spiritualized? Całkiem niewykluczone. Nie dajcie się zwieść – to naprawdę bogato zaaranżowane, wysokiej klasy indie. Czego tu nie ma! Chórki, smyczki, dęciaki, gitary, klawisze, bębny, blachy, przeszkadzajki… Wszystko po to, żeby opowiedzieć być może najbardziej intymne historie w tym roku (sorry, liderze Grindermana), ale jak opowiedzieć! To wyjątkowo rzadka sztuka – jednocześnie chwytać za serce i do serca przytulać. Wpadnijcie w ramiona, póki są jakieś ramiona.
Marika Hackman – Any Human Friend
Zróbcie ciszej, przynajmniej na moment. I pożegnajcie te mocniejsze, nieco hałaśliwe, bardziej gitarowe momenty z I’m Not Your Man, które miejscami przypominały Radiohead z The Bends. Tym razem jest nieco pościelowo, ale pościelone zacnie. Trochę poważniej niż na płytach Frankie Cosmos, ale podobnie smacznie, no i dość różnorodnie – od (owszem, nieco popsutej) ballady do alternatywnego silent disco (the one albo niesione rewelacyjnym riffem, funkujące blow). Bardziej 80’s niż 90’s, co w sumie jestem w stanie i zrozumieć, i wybaczyć. Podoba mi się nieco mniej, ale nadal podoba.
Mark Lanegan – Somebody’s Knocking
Zaczynamy od cmentarnej, dość ponurej jazdy – świetne, duszne brzmienie i charakterystyczna chrypka Lanegana. Przyznam szczerze, że niespecjalnie podobały mi się ostatnie płyty ex-wokalisty The Screaming Trees, wydawało mi się, że po Blues Funeral czeka nas już tylko równia pochyła. A tu przyjemne zaskoczenie, mocne uderzenie na start. Night Flight to Kabul brzmi, jakby go żywcem wyciągnąć ze zbiorowej mogiły lat osiemdziesiątych – w sumie nie wiem, czy to bardziej stylizacja, czy jednak tchnięcie nowego ducha w nieco zastałą formułę. Tak czy siak, mamy jeden z ciekawszych numerów na płycie. Równie wysoki poziom trzyma intensywne od początku do końca Gazing From the Shore. Stitch It Up przypomina nieco Riot in My House z Blues Funeral. Druga połowa albumu to lekki spadek tempa, ale i tak jest nieźle. Pozbierał się w tym smętnym niepozbieraniu.
oso oso – basking in the glow
Jeśli już musisz słuchać Car Seat Headrest, wysadź się na koncercie. Nowa płyta oso oso to jedna z ciekawszych rzeczy w amerykańskim indie ostatnich lat. Nostalgiczna, przyjemnie głaszcząca małżowinki. Słychać trochę midwest emo, trochę z Pinegrove, trochę z The World Is a Beautiful Place & I’m No Longer Afraid to Die. Ale przede wszystkim słychać świetne piosenki, jak the view z pięknymi chórkami w refrenie i bardzo mięsnym mostkiem. Albo dig, ze zwyczajnie „ładną”partią gitary solowej na koniec. Albo one sick plan, jedna z bardziej uroczych pościelówek w zestawie. Ewentualnie impossible game, świetnie operujący dynamiką. Co numer, to potencjał na alternatywny przebój dla alternatywnych alternatywek. Rozczulająca, cudownie mięciutka płyta. Za każdym razem, gdy włączasz basking in the glow, gdzieś na świecie niebo przejaśnia się.
Refused – War Music
„Refused are fucking dead”, chciałoby się powiedzieć, no i mówi się, ale zdecydowanie mniej drastycznie niż w przypadku poprzedniego albumu. Jakby więcej tu oznak życia – Violent Reaction to metalcore’owa gonitwa z połowy poprzedniej dekady, poprzetykana zagrywkami, które spokojnie mogłyby trafić na The Shape of Punk to Come. Ogólnie dość często zapuszczają się w metalowe rewiry – czasem trochę thrashowe, innym razem klasycznie heavy. W Blood Red podnosimy rączki i klaszczemy, a potem zaczynamy się bujać. Damaged III przypomina post-hc, z którego kiedyś słynęli. Być może jest to jakiś kierunek. A jak zapomnieć, że to Refused, to robi się z tego zwyczajnie dobra płyta. „Thank you”.
Saul Williams – Encrypted & Vulnerable
Trzeba jakoś żyć z tym, że niektóre narody mają wspanialszych Świetlickich. Na swoim nowym albumie cesarz spoken word jakiś taki bardziej wyciszony, niż zwykle (sprawdźcie delikatne, balladowe wręcz Before the War), ale nie dajmy się zwieść pozorom – ostrze tej liryki wciąż lśni, absolutnie świadome swojego wymierzenia w. Świetnie współgra to z mocno eksperymentalnymi podkładami, które dość odważnie łączą elektronikę z „żywymi” instrumentami. To żyje. Środkowa część trylogii, której końca jeszcze nie znamy, ale spodziewamy się najlepszego.
Sleater-Kinney – The Center Won’t Hold
Niektórzy bardzo bali się tej płyty. Bo St. Vincent jako producentka, bo odejście perkusistki, bo jednak dość długa przerwa między albumami. Niektórzy boją się nadal, choć jestem przekonany, że nie ma czego. Owszem, zaczyna się, jak na nie, nieco dziwnie – pierwsza połowa utworu tytułowego przypomina nieco popsute piosenki z ostatniej płyty Low, ale dalej piosenka przeradza się w dość typową dla tej kapeli noise punkową galopadę. Są u siebie, nawet jeśli trochę schowane za różnymi elektronicznymi ozdobnikami. Hurry On Home już tak nie zaskakuje – to po prostu świetna piosenka Sleater-Kinney, z rozbujanym jak dziadkowy fotel rytmem i rewelacyjnymi wokalizami. Refren Reach Out wyciąga z podejrzanego wszystkie informacje już na pierwszym przesłuchaniu. RUINS powoli wałkują wasze ulubione wegańskie ciasto. Bad Dance kręci waszymi dupkami nawet, jeśli sobie tego nie życzycie. A potem jeszcze nucicie „nanana” w The Future Is Here. Nawet mi was nie żal, wręcz przeciwnie – trochę wam zazdroszczę.
State Faults – Clairvoyant
Pamiętacie narzekania na ostatni album Defeatera? Jeśli śpiewaliście w tym samym chórze co ja, to tu macie album, który wam to wynagrodzi. Skrajnie mięsny, wysokoenergetyczny baton z nowoczesnego hc. Mocno skompresowany na etapie produkcji, no ale mamy 2019, a nie 1993, można się było przyzwyczaić. Sporo „gwiezdnych” inspiracji w warstwie gitar; niektóre zagrywki brzmią, jakby miały trafić na kolejny album God Is an Astronaut. Ale to tylko fasada, bo wokół nich, albo warstwę niżej, kłębią się mocne riffy basu i gitar, niekiedy wręcz thrashowe. Dużo tu dysonansowych zagrywek, które w większości przypadków trafiają w punkt, dobrą robotę robią chórki, a mocna, świetnie nagrana perkusja stanowi bazę porównywalną jedynie z przesmażoną cebulą i rozgniecionym czosnkiem. Jazda obowiązkowa.
The Claypool Lennon Delirium – South of Reality
Kolaboracja, na którą nie zasługujemy, a którą dostaliśmy i tak. Les Claypool w wybornej formie serwuje swoje najlepsze linie basowe od jakichś piętnastu–dwudziestu lat, a wszystko wykrzywia się i psychodelizuje w sposób wręcz podręcznikowy. Kapka surrealnego kabaretu bez przebierania chłopa za babę, trochę starej szkoły gitary elektrycznej, jakieś chórki wzmagające poczucie wyobcowania podczas obcowania. Choć czasem wiemy, o co chodzi – w utworze o przesadnie długim tytule, który zajmuje drugą pozycję na płycie, gitarzysta kłania się w pas Summertime (bez „sadness”). Brzmi świetnie, zwłaszcza w grudniu. Jeśli lubisz podszyty funkiem psylocybinowy rock, a nie chcesz przez kolejne trzydzieści lat słuchać Ritual de lo habitual, to jest to płyta dla Ciebie.
Turnover – Altogether
Przeżyjmy raz jeszcze imprezy z czasów, gdy nie było nas nawet w planach. Chłopaki znowu szukają brzmienia – co płyta, to brzmi, jakby nagrała ją zupełnie inna kapela. Tym razem mieszają charakterystyczne, przestrzenne progresje akordów z ukłonami w stronę New Order, odrobiną funku i jazzowymi wstawkami. Niestety, smooth jazzowymi – przy pierwszym odsłuchu było naprawdę DZIWNIE. Ale to tylko ozdobniki, niewiele wnoszące do całości. Piosenki nadal są pierwsza klasa – jak bardzo ejtisowy Much After Feeling, pocięte partiami gitary solowej Parties, prowadzony pierwszolistopadowym pochodem basu Much After Feeling. Znacznie więcej basu w miksie, jeszcze więcej pogłosu, trochę dodatkowych instrumentów perkusyjnych, no i ten nieszczęsny saksofon. W ostatecznym rozrachunku – wchodzi raczej gładko. Sprawdźcie, czy wam też pasuje.
Trupa Trupa – Of the Sun
Weź jakiś dobry album z nurtu post-hc, najlepiej z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, a potem wygotuj z niego całą energię. Efekt powinien być zbliżony do najnowszej płyty naszego alternatywnego towaru eksportowego. Niby słychać, że słuchają, niby widać jakiś kierunek i jakieś inspiracje, ale wychodzi z tego w sumie niewiele – czasem coś ciekawego zagra bas, czasem może pojawi się nieco bardziej nośna partia gitary, ale wszystko ginie w ogólnej atmosferze strasznego męczeństwa. Być może tak miało być, być może właśnie o to chodziło. Nie kupuję i nie wiem, dlaczego inni kupują. Chyba najbardziej wsobna płyta w zestawieniu.
Vermona Kids – Very Sorry
Pop punk/emo na polskich kartoflach chowane? Czemu nie! Dość sprawnie poruszają się po kanonie, który u nas jak dotąd raczej nie owocował ciekawymi projektami muzycznymi. Ich debiutancki album to dwadzieścia siedem minut energetycznej muzyki w sam raz na samotną podróż samochodem poza terenem zabudowanym. Trochę tu, trochę tam, czasem mocniejszy riff, czasem coś ciekawego zagra perkusja, wszystko utrzymane w konwencji dobrej, nieco szczeniackiej zabawy. Gdybym nadal był licealistą, słuchałbym tej płyty codziennie chwilę po powrocie ze szkoły. No i przyznajcie się – kto nie kocha szczeniaczków?
Wilco – Ode to Joy
A co ci młodzi Wilco potrafią? Cóż, chciałoby się powiedzieć, że mniej więcej to, co The National potrafili i przestali. Otwierają mocnym stompem perkusji, jakby nie do końca pasującym do tego, co grają gitary. To w sumie cecha charakterystyczna tej płyty, cecha typowa dla wszystkich wyjazdów na koncert jedną osobówką – najwięcej miejsca zajmuje bęben taktowy. Quiet Amplifier przypomina atmosferą te najbardziej rozmarzone kawałki z Mellon Collie… The Smashing Pumpkins. Everyone Hides to rzecz jakoś podskórnie pasująca do przepastnego katalogu Ariela Pinka. Tak mogłaby brzmieć Ameryka, gdyby nadal pozostawała lepszym światem. Świetny soundtrack do co bardziej amerykańskich numerów LnŚ.
Korekta: Dorota Ponikowska
Ilustracja: Paweł Harlender
Tomasz Bąk (1991 r.) – kolektyw schizofreniczny. Autor trzech książek z wierszami, ostatnio wydał tom “Utylizacja. Pęta miast” (2018). Laureat nagrody Silesius w kategorii Debiut za tom “Kanada” (2011), za tom “[beep] Generation” (2016) nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.